Patrzy na mnie.
Okna komnat żarzą się, konkurując z blaskiem gwiazd i przypominają dziesiątki
par jarzących się oczu. Hogwart niezmiernie budzi respekt i podziw dla zimnych,
wysokich i niezdobytych murów, ciekawość tkwiących w nich tajemnic i skrytych wewnątrz
niespodzianek. Jego monumentalność i zagadkowość zawsze sprawiała, że czułam
się trochę nieswojo. Zawsze obserwowana. I zagubiona w obliczu jakiejś
bezimiennej mocy, która zdawała się czegoś ode mnie oczekiwać.
Wymagania.
Hogwart z nich słynął. Nie jestem ciekawa, czy jest tak nadal, nie chcę
sprawdzać. Nie chcę znów czuć się oceniana i niewystarczająco dobra.
Sklasyfikowana i napiętnowana godłem, wartościami, które się za nim kryją.
Które… do mnie nie pasują.
***
Wielka
Sala, Hogwart, 1959 rok
Setki płonących
świec unosi się w powietrzu. Cztery długie stoły, ustawione jeden obok
drugiego, zajmują niemal całą długość Sali. Wszyscy milkną, gdy grupa
pierwszoroczniaków, w tym ja i mój brat, przechodzi środkiem i ustawia się
przed jedynym stołem ustawionym prostopadle do pozostałych, gdzie zasiadają
nauczyciele. Czuję na sobie ciężar spojrzeń i pełnej oczekiwania ciszy. Łapię Garretta
za rękaw, a on zerka na mnie i dodaje mi odwagi uśmiechem. Nabieram powietrza.
OK. Będzie w porządku, dopóki mamy siebie obok, wszystko będzie w porządku.
— Diaz, Aiden! —
wykrzykuje wysoka, żylasta czarownica, trzymająca w rękach zwój, z którego wyczytuje
nazwiska nowych uczniów. Spośród nas wyłania się drobny chłopiec o piaskowych
włosach i wystraszonym spojrzeniu. Czarownica wkłada na jego głowę wyświechtaną
tiarę, której szew tuż przy rondzie rozpruwa się po chwili, a na cała salę
dobywa się wrzask:
— SLYTHERIN !
Stół na samym
końcu po prawej stronie ożywa za sprawą powściągliwych oklasków, a chłopiec
zmierza w jego stronę, uśmiechając się niepewnie.
— Dreams, Emily!
Dziewczynka o
kręconych, złocistych włosach dość pewnym krokiem wychodzi na środek, by usiąść
na krześle i przejść Ceremonię Przydziału.
— HUFFLEPUFF! —
oznajmia tiara, a uczniowie przy stole sąsiadującym ze Slytherinem witają
entuzjastycznie nową koleżankę.
— Edison, Maria!
Piegowata,
wysoka dziewczyna trafia do Ravenclawu, a po niej Florey, Mick zasilia szeregi
Gryffindoru, podobnie jak Graves, Izabel. A potem…
— Grindelwald,
Garrett!
Cisza kolejny
raz obejmuje Salę. Gdy mój brat niepewnie występuje na środek, rozglądając się
z obawą, ciszę zastępują szepty. Oczy Garretta znikają pod materiałem Tiary
Przydziały, a ja przygryzam w oczekiwaniu policzki. Mam wrażenie, że trwa to
dłużej niż zwykle, aż w końcu jest werdykt:
— RAVENCLAW!
Garrett zdejmuje
tairę, pełen ulgi uśmiech wygina jego usta, mimo że środkowy stół nie wita go
specjalnie radośnie. Nim do niego podbiega, puszcza do mnie oko.
— Zajmę ci
miejsce! — woła wesoło, a ja staram się odwzajemnić jego optymizm. Ravenclaw.
No tak, można się było tego spodziewać, w końcu jest bystry i niezwykle
błyskotliwy. Ale czy ja mu w tym dorównuję? To on z nas dwojga jest tym
mądrzejszym i zawsze wie, co trzeba zrobić. A ja? Ja nie dorastam mu do pięt.
Może i jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody, ale nie pod tym
względem.
— Grindelwald,
Maddinson!
Teraz w Sali
zawrzało jak w ulu. Ludzie chyba nie sądzili, że może pojawić się dwoje osób z
tak niesławnym nazwiskiem na raz. W przeciwieństwie do brata pokonałam dystans
do tiary jak najszybciej i natychmiast wciągnęłam ją na głowę, chcąc mieć to
jak najszybciej za sobą.
Kolejny
Grindelwald? —
słyszę cichy głosik. — Dziadek nie próżnował, co? Zobaczmy, co tu z wami
zrobić… Tak, tak, twój brat to bystrzacha i Ravenclaw to idealne miejsce dla
niego, ale czy dla ciebie?
Wbijam paznokcie
w skórę, w głowie mam pustkę i tylko skupiam się na tym, by nie zwymiotować z
nerwów.
Może i
dorównujesz bratu inteligencją, ale… popatrzmy, co tu mamy. Tiara mruczy i mamrocze wprost
do mojego ucha. Dużo poczucia dumy, prawda? I krzywdy. Ale i sprawiedliwości.
Gotowość do poświęceń, lojalność. Głos milknie na kilka chwil, podczas
których czuję, jakby ktoś wywracał w gorączkowym przeszukiwaniu całą moją
osobistą przestrzeń. Jest tu coś jeszcze, odzywa się znów Tiara. Ciszej
niż przedtem. Uważniej dobierając słowa. Coś… mrocznego. Coś… Z czym Ravenclaw
nie da sobie rady.
— SLYTHERIN! — ryczy
Tiara na całą Salę. Natychmiast zrywam ją z głowy i odrzucam na krzesło, wpierw
pospiesznie z niego wstając.
AND IF IT'S REAL, WELL
I DON'T WANT TO KNOW
Odszukuję
wzrokiem brata, widzę rzednący na jego twarzy uśmiech. Oczy wypełniają mi łzy. Nie
pomaga fakt, że przy stole, do którego zmierzam powolnym krokiem, jak po
ogłoszeniu wyroku, rozlega się burza oklasków. Zupełnie jakby witali potomkinię
bohatera, a nie zbrodniarza i czarnoksiężnika.
Hogwart, błonia, 1971 rok
Spacer okazuje
się kiepskim pomysłem. Już po przejściu stu metrów jest mi zimno i cieknie mi z
nosa. Żałuję, że nie wsiadłam do jednego z powozów ciągniętych przez te
szkaradne wychudłe szkapy. Kiedy wyjątkowo chłodny powiew przenika moje ciało,
kicham, ocieram nos rękawem i rezygnuję z przechadzki. Zatrzymuję się, wiatr
targa włosami, tworząc bałagan, a ja koncentruję wszystkie siły potrzebne do
teleportacji.
Otwieram oczy.
Wciąż jestem w tym samym miejscu.
— Hej! — drę się, a echo ponosi mój głos dalej. —
Zaczekajcie na mnie!
Zbiegam ze zbocza, czarna szata łopocze za mną jak
żagiel. Mocząc kostki, udaje mi się wskoczyć do ostatniej łódki, w której płyną
ostatni maruderzy.
— No! Hehe. U-udało się! — dyszę, szczerząc zęby w
przypływie endorfin i rozsiadam się w łódce, opierając ramiona na burcie. — No
i co się gapicie? — burczę niezbyt uprzejmie do czwórki chłopaczków, którzy
przyglądają mi się z konsternacją. Jeden z nich ma paskudną szramę na twarzy, drugi
nosi okulary, trzeci w przyszłości będzie łamał kobiece serca, a czwarty jest
najmniejszy z nich wszystkich i jako jedyny odwraca wzrok, więc wracam
spojrzeniem do tego przystojniaczka o śmiałych, szarych oczach, który wyraźnie
chce coś powiedzieć.
DON'T SPEAK,
I KNOW WHAT YOU'RE
THINKING
— A pani to nie jest na to za
stara? — pyta chłopak, starając się zachować powagę, ale idzie mu prawie tak
samo marnie jak kolegom, których ramiona trzęsą się od powstrzymywanego śmiechu.
—
A ty masz za dużo zębów czy co? — odgryzam się, na co rzednie mu mina, a reszta
chłopców już otwarcie rży ze śmiechu. Wyciągam różdżkę, ale w jego spojrzeniu
nie pojawia się nawet cień strachu, a ja wyczarowuję strumień ciepłego
powietrza i zaczynam suszyć sobie skarpetki.
—
Nie długo będzie tu pani nauczać, jeśli zamierza grozić uczniom — oznajmia mi
czarnowłosy, mrużąc oczy.
—
Nie zamierzam nikogo niczego uczyć, kolego — mruczę, krzywiąc się i jeszcze
ciszej dodaję: — I wcale mi nie będzie przykro, jak mnie stąd szybko odeślą.
—
Nie jest pani nauczycielem? — upewnia się okularnik.
—
Nie, nie jestem żadnym nauczycielem — prycham. — Nie wytrzymałabym z takimi
huncwotami.
Patrzę spode łba
jak chłopcy wymieniają ze sobą zaciekawione spojrzenia.
— No to kim pani
jest? — pyta najmniejszy z nich.
— Nową woźną? —
podsuwa od niechcenia szarooki, wyraźnie sobie ze mnie kpiąc.
I DON'T NEED YOUR REASONS
— Ty — kiwam na
niego podbródkiem, czyszcząc paznokciem przestrzeń między kłem a przedtrzonowcem
— mówiłeś już, jak się nazywasz?
— Syriusz —
odpowiada po krótkiej chwili wahania, podczas której pewnie analizował
naprędce, czy grożą mu jakieś konsekwencje.
— Nie pytam, jak
masz na imię, tylko jak się nazywasz — pouczam go bezwzględnie. — Nazwisko!
— Black.
— No i wszystko
jasne. — Teraz ja uśmiecham się półgębkiem, wychylając w jego stronę. Dobrze
znam to nazwisko. — Widzi pan, panie Black, tak się składa, że to, kim jestem,
ma duży związek z tym, ilu członków pańskiej rodziny siedzi w Azkabanie — tłumaczę, z satysfakcją obserwując jego zmieniający się wyraz
twarzy.
DON'T TELL ME 'CAUSE IT HURTS
Mam ochotę dopiec
mu bardziej, ale przypominam sobie, że gówniarz ma tylko jedenaście lat. Że też
dałam się wciągnąć w pyskówkę dzieciakom.
— Jestem aurorem
— rzucam już nie tak zapalczywie, znów opierając się o burtę i patrząc na
ciemną taflę jeziora
Rozlegają się pomruki
zdziwienia.
— Ale po co w
Hogwarcie aurorzy? — pyta mnie chłopiec z blizną. Być może tylko dlatego, żeby
rozładować napięcie, bo niemal słyszę jak młody Black zgrzyta zębami, mierząc
mnie nienawistnym spojrzeniem. — Czy zamek nie jest wystarczająco strzeżony
zaklęciami?
Uśmiecham się na
te słowa, a nawet cicho się śmieję. Przecież zapytałam niemal dokładnie o to
samo.
— Myślę, że… —
Nagle dostrzegam coś dziwnego tuż przy drugim brzegu, do którego się zbliżamy.
— Co ten facet wyprawia?
Ściągam na nos
gogle, które zwykle noszę na głowie, właśnie na wypadek takich sytuacji. Rzucono
na nie zaklęcie lunety, dzięki czemu można dokładnie przyjrzeć się wszystkiemu,
bez względu na odległość.
We wodzie po
kolana stoi mężczyzna, wywinięte nogawki prawie stykają się z lustrem wody. Co
jakiś czas wraca na brzeg, gdzie stoi skrzynia, z której czerpie garść czegoś,
co ugniata, następnie zamaszystym ruchem rzuca w wodę, niczym zanętę. Śledzę lot
jednej z nich. W krótkim czasie w miejscu, w którym ląduje z pluskiem, coś
zaczyna kotłować się pod powierzchnią. Przeczesując wzrokiem większą
przestrzeń, dostrzegam, że woda pieni się w wielu miejscach, także blisko
łódek. Jedna z nich na moich oczcach kołysze się gwałtownie, jakby od spodu coś
w nią uderzyło.
— HEJ! HEJ, TY!
— Wstaję, machając rękoma, żeby zwrócić na siebie uwagę maga na brzegu. —
NATYCHMIAST PRZESTAŃ ROBIĆ TO, CO ROBISZ!
Ale jest już za
późno. Gdy znów spoglądam w stronę atakowanej łódki, z wody wychyla się ciemny
kształt, uwieszając burty, a wystarszone dzieciaki piszczą.
— Jasna cholera!
Przenoszę się na
rufę, przeganiając chłopaków na dziób, i wtykam koniec różdżki do wody.
Wymawiam zaklęcie, łódka zrywa się gwałtownie skacząc naprzód a ja kieruję nią
niczym sterem, aż podpływam do przerażonych smarkaczy.
— Drętwota! —
krzyczę, celując w plecy temu czemuś, co sztywnieje i z głośnym pluskiem spada
do wody. — Jazda, wynosić mi się stąd. — Pomagam chłopcom przesiąść się ze swojej
łódki do drugiej (Black nie korzysta z mojej pomocy, tylko przeskakuje zręcznie
samodzielnie) i prędko podpływam na brzeg, żeby powstrzymać to szaleństwo.
— Co pan, na
litość boską, wyczyniasz?! — krzyczę już z odległości kilku metrów. — Tam są
dzieci, a pan wabisz tu jakieś potwory?!
DON'T SPEAK, I KNOW JUST WHAT YOU'RE
SAYING
Zatrzymuję się w
niedalekiej odległości od niego. Z bliska dostrzegam, że jest młodszy, niż się
wydawało, a spod strzechy ciemnozłotych włosów spoglądają jasne, rozmarzone
oczy.
— Potwory? —
pyta niezbyt przytomnie, zaledwie na mnie zerkając i znów skupiając wzrok na
wodzie. — Ach! Ma pani na myśli wodniki? — Nim udaje mi się go powstrzymać,
rzuca kolejną zanętą. — Nie są groźne. Nie, kiedy ma się to. — Pokazuje
mi ugniecioną z wodorostów kulkę. — Algi syberyjskie. Przepadają za nimi. — Tę
również rzuca w wodę.
— Dobra, wierzę!
Ale proszę już przestać, to nie jest bezpieczne — staram się go przekonać.
— Myli się pani,
wodniki nie atakują, jeśli nie istnieje bezpośrednie zagrożenie dla ich życia.
SO PLEASE STOP EXPLAINING
— OK, możesz se
pan myśleć, co chcesz, robić, co chcesz i karmić, co chcesz, ale nie kiedy są
tu uczniowie!
— Pani nic nie
rozumie, ja to robię właśnie dla uczniów. — Jego głos jest aksamitny i nieco
rozciągliwy. — Potrzebuję tylko kilku sztuk. Niedługo do nas podpłyną.
— Po moim trupie! — oświadczam, rzucając
kolejną drętwotą, w stronę najbliżej tworzącej się piany.
Czarodziej
wydaje się skołowany, może nawet zszokowany faktem, że nie pozwolę podejść do
siebie ani do żadnego ucznia jakimś morskim kreaturom.
— Dlaczego go
pani wystraszyła? — Patrzy na mnie z wyrzutem, jego brwi unoszą się w wyraźnie
zmartwienia i lekko do siebie zbliżają. — Teraz będę musiał zapracować na ich
zaufanie.
Z fałd szat
wyjmuje różdżkę, macha nią za siebie, a kufer na brzegu unosi się i dryfuje w
powietrzu, kołysząc się na boki. Mija nas i zatrzymuje pokonawszy jeszcze ze
cztery metry, niebezpiecznie przechylając wieko.
— Nawet nie
próbuj… — zaczynam, przenosząc wzrok z kufra na twarz czarodzieja, który unosi
brwi jeszcze wyżej, zbijając usta w dzióbek, jakby stanowił uosobienie
niewinności. A potem lekko podryga w górę koniec różdżki. Cała zawartość kufra
ląduje w wodzie.
— Nie mogę
uwierzyć, że to zrobiłeś! — Wciąż trzymając w ręku różdżkę, wsuwam palce we
włosy, a wzburzona toń wokół nas rozszerza się i wznosi coraz wyżej.
— Ale to moja
praca… — odpowiada czarodziej pogodnie, podczas gdy coś łapie mnie za kostkę i
wciąga pod wodę.
DON’T TELL ME ‘CAUSE IT’S HURTS
Hej :)
OdpowiedzUsuńSyriusz! To moja ukochana postać z HP, więc prawie pisnęłam, kiedy pojawił się tu w jedenastoletnim wcieleniu. Aż musiałam sprawdzić, w którym roku urodził się Harry, bo trochę mi nie grał ten 1971 rok, ale wychodzi na to, że dobrze to umieściłaś na linii czasu. Niemniej kolejny raz muszę przyznać, że połączenie Hogwartu i No Doubt to mieszanka, której się nie spodziewałam i nie wiedziałam, że jej potrzebuję. Tak tu wszystko ładnie ze sobą gra, jest magia, jest humor i ponownie zostałam z uczuciem, że chcę więcej. Dziękuję bardzo :) Tylko rzeknij jeszcze, kim jest ten czarodziej od wodników, bo mnie to będzie nurtować.
Pozdrawiam!