Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 26.05): Jestem przy tobie. Nieważne, co jeszcze przyjdzie ci do głowy, jestem przy tobie. Klucze: sądzić, nachalny, patyzant, wygodnie

Namierz cel:

niedziela, 24 października 2021

[110] Stranger: Por supuesto. Siempre ~ Miachar

  Serdecznie dziękuję każdemu Czytelnikowi za poświęcenie chwili w swoim życiu na poznanie Navy’ego i Willa, zaś najwięcej wdzięczności kieruję ku SadisticWriter, matce chrzestnej tej serii <3


Mogło mi się wydawać, że drogę do samochodu pokonamy bez większych przeszkód, ale powinienem się już nauczyć, jak pokrętne bywa życia, a los uwielbia płatać figle.

Choć byłem pewien, iż niemożnością jest prowadzenia świadka i oskarżonego tą samą drogą na przesłuchanie, z jakiegoś powodu wraz z Reansą natknęliśmy się na prowadzonego w kajdankach i w obstawie dwóch agentów generała Joega. Budynek Agencji to może nie był sąd i inne warunki tu panowały, jednak czy możliwość takiego kontaktu nie powinna być zabroniona? Powinienem poczytać o tym w regulaminie, kiedy wieczorem wreszcie pozwolę sobie na odpoczynek i podładowanie.

Joeg przyglądał mi się z szyderczym uśmiechem na twarzy, nie miałem wątpliwości, że chce tym wytrącić mnie z równowagi, mnie jednak było już wszystko jedno – chciałem stąd wyjść i pozwolić, by zimny wiatr owiał mi twarz.

– I co, Granatku? – zapytał generał, a ja miałem ochotę westchnąć. – Nie masz ochoty mi przywalić za to, co ci zrobiłem?

Miałem i to olbrzymią wtedy, kiedy ziemia na zawsze przykryła kogoś, kogo znałem, ale minęło dość czasu, bym poukładał sobie pewne rzeczy w głowie i wiedział, że już nigdy nie pozwolę temu mężczyźnie, by mną manipulował.

Odwzajemniłem jego spojrzenie i odezwałem się, a mój głos był twardszy niż do tej pory:

Nie zasługujesz nawet na moje splunięcie. Mam szczerą nadzieję, że już nigdy więcej się nie zobaczymy.

Joeg roześmiał się na moje słowa i, popędzany przez swoją obstawę, ruszył dalej, pozostawiając mnie z uczuciem upokorzenia i szybko bijącym sercem. Nie tak to miało wyglądać,  jednak cieszyłem się, że mam to już za sobą. 

Poczułem na przedramieniu czyjś dotyk, to Reansa próbowała dodać mi odwagi.
– Chodźmy – wyszeptała i poprowadziła mnie dalej, byśmy tylko wyszli z budynku, który najchętniej bym podpalił.

Moja prośba o wizytę na cmentarzu nie spotkała się z żadnym sprzeciwem. Jechaliśmy przez las w zupełnej ciszy, nie musieliśmy nigdzie pędzić, bo choć raz nikt nas nie gonił. Po ostatnich wydarzeniach nowością było dla mnie nie czuć oddechu wroga na karku, wciąż wydawało mi się, że komuś się naraziłem i z czyjąś zemstą przyjdzie mi się spotkać. Że szykowana jest na mnie pułapka, z której nie zdołam się wydostać.

Myślałem o tym, jak irracjonalne są te uczucia, że powinienem je porzucić na dobre, a nikt mi w tym rozmyślaniu nie przeszkadzał. Reansa prowadziła pojazd w skupieniu, a z tylnej kanapy nikt się nie odzywał, bo ktoś postanowił strzelić focha i obrazić się, choć sam sobie był winien złego samopoczucia.
Spojrzałem w lusterko jedynie przelotnie, a i tak udało mi się złapać gniewne spojrzenie Willa, które w ogóle do niego nie pasowało. Ta marsowa – co za ironia – mina kojarzyła mi się z kimś innym, z kimś, kogo właśnie jechaliśmy odwiedzić.
– Co jest? – zapytałem przyjaciela, a ten, jakby tylko na to czekał, wybuchnął.
– Co jest? – powtórzył za mną. – Pytasz mnie, co jest? Cholerny poniedziałek, kiedy to kazaliście mi czekać na siebie w kawiarni przez bite trzy godziny i to przy jakimś gorzkim americano!

Wymieniłem spojrzenie z Reansą, która jedynie lekko się uśmiechnęła i na nowo skoncentrowała na kierowaniu.
– Mogłeś zamówić sobie coś innego – zauważyłem, co na nowo spotkało się z oburzeniem Willa.
– I jak niby miałem manewrować tym pieprzonym wózkiem między stolikami? Prędzej bym rozwalił ten lokal, niż zdołał się docisnąć do kasy!

To nie był pierwszy wybuch, jakim przyjaciel raczył nas w ostatnich dniach, ale rozumiałem aż za dobrze jego irytację i frustrację – czułem dokładnie to samo, kiedy wylądowałem na wózku. Ale bez wątpienia Will miał lepiej, gdyż jego kręgosłup nie został prawie zmiażdżony, a uszkodzony. I to tylko dlatego, że kiedy nastąpił pierwszy atak, Will zdołał ukryć się w schowku przy sali treningowej i tam wpełznąć pod materace, które zamortyzowały upadek sufitu. Poza tym był w tej części bazy, gdzie doszło do mniejszych zniszczeń. Rehabilitacja i leczenie powinny podnieść go na nogi przed upływem trzech miesięcy, nie potrzebował też żadnych wspomagaczy tytanowych czy śrub. Miał wrócić do pełni zdrowia, ale to wymagało czasu. To najbardziej mu się nie podobało.
– Zauważ, że sam chciałeś tam na nas czekać – odezwała się jego narzeczona, nie odrywając wzroku od drogi. – Jak to powiedziałeś? A, „jestem z wami w zdrowiu i chorobie, przy miłych rzeczach i tych najbardziej paskudnych, więc nie próbujcie mnie odsunąć”! – zacytowała go, co miało jeszcze lepszy wydźwięk, bo Reansa dość przekonująco udawała przy tym głos Willa. – Pretensje miej do siebie, wiedziałeś przecież, z czym wiąże się takie przesłuchanie.
Obróciłem się lekko na siedzeniu, by móc spojrzeć na przyjaciela, który mamrotał coś do siebie szeptem, tak że nikt nie mógł go usłyszeć, wyraz niezadowolenia na jego twarzy odrobinę się wyprostował.
– No dobra, masz rację – burknął w końcu – ale teraz nie pozwólcie mi zostać w samochodzie, chcę iść z wami!
– Dobrze.

Nie miałem zamiaru odwodzić go od tego pomysłu, poza tym Will był już na pogrzebie – zorganizowano go, kiedy większość rannych agentów doszła w miarę do siebie – i mieliśmy pewność, że wózek zdoła zmieścić się na ścieżkach i przed grobem naszej koleżanki.
Bo to Kira zginęła podczas tamtego ataku. Ona i sześcioro innych agentów nie zdołało wyjść cało z tamtego zdarzenia, do tego – co mnie najbardziej smuciło – nie stracili życia w potyczce z wrogiem, który małym zastępem próbował zniszczyć część naszych szeregów, ale pod zwałami budynku, który stał się ich grobem. Wciąż nie umiałem pogodzić się z jej śmiercią, czułem, że jestem za to odpowiedzialny. To nie było prawdą – Mars ściągnęła na siebie śmierć, gdy dała się zmanipulować Joegowi i chęci zemsty – ale łatwiej przychodziło mi się obwiniać.

Jak mi to zasugerowano, miałem przerobić to na terapii, na którą podczas urlopu zostałem skierowany. Liczyłem, że naprawdę mi to pomoże i kiedyś będę myślał o Kirze jedynie ciepło.

Koleżanka zaparkowała w końcu przed bramą cmentarza, ale nie wyszła od razu, by wyjąć wózek – zamiast tego spojrzała na mnie, chcąc się przekonać, że to naprawdę jest miejsce, w którym chciałem się znaleźć.

Uśmiechnąłem się do niej, chcąc ją uspokoić.
– Chodźmy.

To ja byłem osobą, która wyciągnęła Willa z samochodu – narzekał przy tym, że przecież nie jest dzieckiem, któremu trzeba aż tak pomagać, czułem jednak jego wdzięczność, kiedy mocno ściskał moje ramię – i usadowiła go w jego pojeździe. Gdy tylko usiadł, spróbował sam przejechać choć kilka metrów, nim Reansa dopadła do rączek wózka i zaczęła go pchać.
– Ej, sam mogę to zrobić!
– Cicho bądź.
Nikt nie miał takiej zdolności uciszania Willa słowami, jak jego narzeczona. Parsknąłem na to cicho śmiechem, ale szybko spoważniałem, bo właśnie znaleźliśmy się na terenie cmentarza i zmierzaliśmy do miejsca, gdzie dwa tygodnie ziemia na zawsze przyjęła w swoje objęcia jedną z nas.

Niewiele pamiętałem z samego pogrzebu – głównie dlatego, że nie docierało do mnie, iż uroczystość ma miejsce. Wydawało mi się, że to sen, z którego nie potrafię się wybudzić. Twarze ludzi wokół mnie były rozmazane, odległe, jedynie dotyk dłoni Reansy i Will, który siedział wtedy przede mną, świadczyli o tym, że to jawa – w nocnej marze nie byliby aż tak cisi i przygnębieni.
Kirę pożegnano ze wszystkimi honorami, jakie przysługują tragicznie zmarłemu agentowi – nikt nie przyjmował tego, że to ona był kretem i dała cynk wrogowi, że była marionetką. Wszyscy uważali, że popełniła kilka złych decyzji, za które zapłaciła najwyższą cenę. Nikt też nie był w stanie przekazać jej rodzicom, którzy załamywali ręce i wypłakiwali sobie oczy przez całą uroczystość, że córka była jak ich syn – powinni zapamiętać ją zupełnie inaczej.

Uśmiechała się do nas ze zdjęcia, kiedy dotarliśmy przed jej grób z marmuru, na którym leżało kilka świeżych, białych chryzantem. Żałowałem, że po drodze tutaj nie wstąpiliśmy do kwiaciarni, by kupić jakieś i jej podarować. Choć co też Kira mogła z nimi teraz zrobić?
Nie umiałem oderwać wzroku od jej twarzy na zawsze zastygłej na tym pomniku. Już nigdy nie miałem zobaczyć, jak się złości, intensywnie nad czymś myśli, coś knuje. Nigdy nie zostaliśmy prawdziwymi przyjaciółmi, jednak wierzyłem przez pewien czas, że jest to możliwe. Los zweryfikował inaczej.

Moi towarzysze pogrążyli się w swoich niemych modlitwach, Mirby nawet złożył ręce jak na chrześcijanina przystało, ja jednak nie miałem do kogo się pomodlić, mogłem jedynie rozmawiać.
– Cześć – wyszeptałem, a potem już w myślach zrelacjonowałem Mars wszystko, co miało miejsce od naszego ostatniego spotkania.

„Gdziekolwiek jesteś”, pomyślałem, „gorąco liczę, że masz tam znacznie lepiej, niż miałaś tutaj”.
Nie wiedziałem, ile czasu staliśmy tak, ale Will przerwał tę ciszę głośnym westchnieniem.
– Nie zdołałem skłonić jej do limonkowych żelków – poskarżył się, a ja spojrzałem na niego.
– Czy te żelki to naprawdę są aż tak ważne?
– Oczywiście. Bo to po nie szedłem, kiedy zaczął się atak. Skitrałem kilka w różnych miejscach bazy, w tym w schowku. Uratowały mi życie.
Reansa przykucnęła przy wózku.
– Nie mówiłeś nam o tym.
– Bo uznalibyście mnie za wariata.

W tamtej chwili miałem przyjaciela za największego szczęściarza i dziękowałem sile wyższej, że zmusiła go w odpowiedniej chwili do tego ruchu.
– Myślicie… – Zacząłem, ale nie umiałem wypowiedzieć myśli od razu. – Myślicie… – Musiałem nabrać powietrza. – Myślicie, że zdołamy zmierzyć się z podobnymi ciosami w przyszłości? Z kolejną śmiercią osoby, którą znamy? Z kolejnymi zdradami?
Reansa wyprostowała się i chwyciła mnie za nadgarstek, Will obrócił się wózkiem ku mnie i spojrzał na mnie z błyskiem.
Oczywiście. Zawsze – odpowiedział z uśmiechem. – A wiesz dlaczego?

Pokręciłem głową.
– Bo będziemy trzymać się razem do końca naszych dni – oznajmił z mocą.
– Ty i Reansa z pewnością – zauważyłem – przecież zakładacie rodzinę, ale co ze mną.
– Ty też jesteś jej częścią – powiedziała kobieta – i nic tego nie zmieni.
Poczułem napływające do oczu łzy. Reansa przytuliła mnie do siebie, po czym oboje kucnęliśmy przed wózkiem, by i Will mógł nas objąć.
Tkwiliśmy tak, dopóki nie posłyszeliśmy kroków innych nawiedzających cmentarz, zebraliśmy się w sobie, otarliśmy twarze i wróciliśmy do samochodu, by zacząć przymusowy urlop. W moim sercu zajaśniał mały promyk nadziei, że jednak przyjdą – i to już całkiem niedługo – dni, które nie będą dniami śmierci i zniszczenia, a narodzin i piękna.
Chwyciłem się tego płomienia i nie chciałem puszczać.

Nigdy. 



1 komentarz:

  1. Ależ się wciągnęłam. Zatonęłam całkiem w tym tekście. Był dla mnie bardzo wyraźny, a bijąca zewsząd nostalgia otuliła mnie i nie pozwalała się rozproszyć.
    Smutno. Smutno, ale z jakąś iskra nadziei. Nie lubię pogrzebów, nie lubię nawet o nich myśleć... Dobrze oddałaś atmosferę odwiedzania grobów... Opis zmusza do własnych refleksji.
    Trudny ten koniec. Kurcze, jakoś tak bardzo to przeżyłam.
    Podobał mi się ten moment spotkania z Joegiem. Temat wszedł jak nóż w maslo.
    Nie lubię końców! No ale cóż. Pozostaje mi się z tym pogodzić. Ta historia jeszcze długo zostanie mi w głowie.

    OdpowiedzUsuń