Apel wojskowy:

Nowy temat (czas do 09.06): — To zły pomysł. — No cóż, te dobre skończyły się już dawno. Klucze: codziennie, nieszczęśliwy, wydobywać, rumień

Namierz cel:

poniedziałek, 14 października 2024

[177] FINAL CRISIS: Some people sin ~ Wilczy

 

Minęły lata, gdy ostatni raz przemierzałem te korytarze, zimne i deprymująco eleganckie. Nic się nie zmieniło, jakby czas się tu zatrzymał, choć na każdym kroku zderzam się z potworną nowoczesnością. Shin-Ra zawsze wyprzedzała swoje czasy, lecz teraz pasuję tu jeszcze mniej niż kiedyś. Gdy tu pracowałem, nosiłem garnitury i wyglądałem bardziej jak... człowiek. Teraz postrzępiony dół czerwonej peleryny zamiata wypolerowane na wysoki połysk posadzki, a spod płytowego obuwia niesie się metaliczne echo ciężkich kroków. 

Zatrzymuję się przed terminalem, który ogranicza dostęp na piętra od sześćdziesiątego wzwyż. Zakładam ukryte pod peleryną ręce na ramiona. Muszę dostać się na sześćdziesiąte ósme. Tam mieściły się niegdyś laboratoria. Jeśli wciąż się tam znajdują, mogą być tam akta, których szukam.  

Moje własne akta. 

Muszę dowiedzieć się, co dokładnie mi uczyniono. 

 

Ból nie nadchodzi od razu. Gdy zerkam na swoją pierś, dostrzegam strzępy cienkiej strużki dymu, czuję swąd prochu. Ziejąca w mojej klatce piersiowej dziura pomału zaczyna wypełniać się krwią. Zbiera się w niej jak gęsty, wiśniowy syrop i wypływa leniwie, brudząc marynarkę i białą koszulę pod nią.  

Jak ja się w to wplątałem, pytam sam siebie, zanurzając palce w ciemnej krwi.  

 

How do I begin? 

 

Do diabła, to się już nie spierze, przebiega mi przez myśl i wtedy zaczyna paraliżować mnie ból rozerwanych tkanek. Chwyta nagle, jakby zacisnęło się na mnie olbrzymie imadło, powala na kolana. Wzrok się rozmazuje, uszy wypełnia jednostajny, głuchy pisk, lecz jestem pewien, że profesor zaśmiewa się w głos, gdy upadam w kałużę własnej krwi. 

Chciałabym, żeby to był koniec. 

Ale ja budzę się na stole profesora. Nabieram spazmatycznie powietrza, cierpiąc jak jeszcze nigdy w życiu, świadom wszystkich okropności, którym poddaje mnie Hojo. 

 

Otrząsam się z niemiłego wspomnienia, rozglądając się dyskretnie, lecz nikogo oprócz mnie tu nie ma. Nikogo, kogo kartą dostępu mógłbym się posłużyć. 

Niemal bezwiednie sięgam do kieszeni z tyłu spodni, wyjmuję cienki, skórzany portfel. Kiedy go otwieram, drobinki kurzu wzbijają się w powietrze. Chrząkam niepewnie, ściągając brwi. Wyjmuję własną kartę, którą posługiwałem się lata temu. Z wahaniem przykładam ją do terminalu, jeszcze mocniej marszcząc brwi.  

Rozlega się dźwięk przyznania dostępu, a bramka rozświetla zielone diody. Zaskoczony, prędko ją przekraczam, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem. Czujnik wydaje z siebie kilka zatwierdzających pisków i znów rozjarza czerwienią, lecz ja już mogę skorzystać z wind, na czym mi zależało. 

Hmph — dziwię się, wciskając guzik z liczbą sześćdziesiąt-osiem. Czyli moja karta wciąż jest aktywna? Ciekawe. Może…. Zdaję się, że o mnie zapomnieli. Zapewne myśleli, że już nie wylezę z ciemności, w których się zaszyłem. 

No to niespodzianka.  

Ale to by pasowało do ich niechlujnego sposobu działania, którym się charakteryzują. Skupieni co najwyżej na zwalczaniu aktywistów. Zbyt zadufani, by sądzić, że mają jakiś wrogów, którzy mogliby im zagrażać od wewnątrz. Przekonani, że nad wszystkim panują. I sprawnie eliminują to, co wymyka się spod kontroli. 

Drzwi windy się zamykają, a mnie przez moment korci możliwość zjechania na sam dół. Tam też potrzebny jest dostęp, ale skoro dotarłem tutaj... Mógłbym, hm, zwiedzić biura Turks, gdzie niegdyś pracowałem. Mógłbym…  

Nie. 

Jestem tu po to, by dowiedzieć się, co się ze mną stało. 

I czy można to jakoś odwrócić. 

 

How do I cope? 

 

Winda z cichym pyknięciem rusza osiem pięter w górę. Czuję delikatne przeciążenie. Zakładam ręce na ramiona, zerkając niechętnie na swoje odbicie w lustrze. Nastroszone czarne włosy odstają jakby mniej niż zwykle pod wpływem pędu. Czerwień peleryny komponuje się z kolorem oczu. Jedno lśni bardziej niż powinno. Krzywię się, bo wiem, co to znaczy. Odwracam wzrok, krzywiąc usta.  

Winda się zatrzymuje. 

Wysiadam, rzucając uważne spojrzenia dookoła. Dużo się zmieniło. Ten korytarz prowadził kiedyś do laboratoriów, może dalej tak jest, ale powstały tu biura, których kiedyś nie było, a zza jednych drzwi, dzięki wyostrzonym zmysłom, słyszę ożywioną dyskusję. 

— To o tym ci chciałem powiedzieć — brzmi przytłumiony głos. — O tym, że działy się tu takie rzeczy, wielokrotnie. Kogoś uznawano za zmarłego, aż nagle znajdował się na drugim końcu świata albo tu, pod samym naszym nosem, w Podziemiu! 

Och. Chyba trafiłem na interesującą rozmowę.  

— Kunsel, czy ty sugerujesz... 

— Nie wiem, Crush. Nie chcę niczego sugerować. — Zapada krótka cisza. — Prawda jednak jest taka, że trzy lata po tym, jak podano informację o śmierci Zacka, dostałem od niego maila. 

Zatrzymuję się raptownie, analizując głosy i to, co usłyszałem. Ściągam brwi, czując jak adrenalina wędruje moimi żyłami. Zaraz wydarzy się coś więcej, zaraz…  

Drzwi na szczycie schodów otwierają się gwałtownie, uderzając o ścianę. Wypada z nich Reno Sinclair, zaciskając dłoń na gardle jednego z Soldiers. 

— Jeszcze jedno słowo — ostrzega — jeszcze jedna sugestia… — Zaciska mocno szczękę, dysząc w twarz Kunselowi. — Co ty odpierdalasz? — syczy. — Rozum ci odjęło?! Chcesz, żeby… — milknie, gdy w ślad za nim wychodzi dziewczyna o czarnych włosach i pełnych niezdrowej energii oczach. 

— Zostaw go — nakazuje i ku mojemu zdziwieniu Reno Sinclair puszcza Kunsela, który prostuje się, rzucając Crush porozumiewawcze spojrzenie. Odchodzi, zbiegając po schodach, a kiedy mnie mija, rozszerza szeroko oczy. Nic nie mówi, ja o nic nie pytam. Wpatruję się w dwójkę na szczycie schodów. 

— Czyś ty na głowę upadł? — pyta Crush; jej ton nie należy do zadowolonych.  

—  Mógłbym zapytać o to samo… 

— A co, jeśli mówił prawdę?! Co, jeśli Zack… 

— Opanuj się, do jasnej cholery! — Tym razem to Sinclair podnosi głos, łapiąc Crush za ramiona i potrząsając nią lekko. — Jak człowiek przerobiony na sitko może przeżyć?!  

— Przestań! — W oczach Crush zaczynają zbierać się łzy. — Nie było cię tam! Ty nie wiesz… 

— Nie wiem? Ja nie wiem?! — wybucha Sinclair. — Wybacz, Crush, ale do dzisiaj mam blizny po pęcherzach, jakie mi wyskoczyły na dłoniach od kopania dla niego dołu. 

 

Some people sin 

Zapada cisza.  

Cisza zwykle dobrze mi się kojarzy. Lubię . Zwiastuje spokój. Jest naturalnym następstwem samotności, którą też polubiłem. Lecz zaczynam się przyzwyczajać, że za każdym razem, gdy na linii mojego horyzontu pojawia się Crush Fair, mogę zapomnieć zarówno o samotności jak i spokoju. 

— Dołu? — powtarza Crush. Brzmi to tak głucho, jakby w nim siedziała. Może w pewnym sensie tak jest. —  Dołu, Reno? —  Choć stoi na szczycie schodów, a ja u ich podnóża, widzę, jak gorączkowo błyszczą jej oczy. —  Jeśli właśnie, kurwa, chcesz mi przekazać, że to, kurwa, ty wykopałeś mu grób, to… 

— Ja — odpowiada hardo Reno. —  To byłem ja. 

Cisza jest spazmatyczna i chora. 

—  Zejdź mi, kurwa, z oczu — mówi cicho Crush. —  Zejdź i… 

Reno Sinclair się odwraca, najwyraźniej zamierzając to zrobić, lecz ona łapie go za rękę. 

—  Zaprowadzisz mnie tam — rozkazuje głosem nie znoszącym sprzeciwu — już raz to zrobiłeś. Zaprowadzisz mnie do Podziemia. 

— Najpierw wytrzeźwiej. — Turk mierzy Crush wzrokiem, po czym wyrywa ramię z uścisku i oddala się szybkim krokiem w głąb korytarza. 

Co to miało znaczyć? Czyżby Crush Fair wpadła w jakiś zły nałóg? Z jakiegoś powodu zasmuca mnie ten fakt.  

Przez dłuższą chwilę Crush patrzy za Sinclairem, po czym rzuca pod nosem siarczyste przekleństwo i zbiega po schodach, zaciskając dłonie w pięści, wyraźnie wkurzona i zdeterminowana. Ociera oczy i może dlatego mnie nie zauważa. Chwytam ją w ramiona, by nie upadła, gdy wpada wprost na mnie. 

— Vincent? —  pyta ze zdziwieniem, podnosząc wzrok. Odsuwa się o pół kroku, pociągając nosem i wciąż trąc ukradkiem kąt oka, po czym zdobywa się na to, by się do mnie uśmiechnąć. —  Wiesz, w sumie… Wybrałeś sobie dobry moment — mówi, starając się zdobyć na luzacki ton. —  Wyglądasz na kogoś, kto spędził w Podziemiu kupę czasu. 

Ja tylko kręcę głową. 

— Przykro mi Crush, ale nie mogę ci pomóc.  

Dziewczyna zwiesza głowę, a jej uśmiech przybiera smutną barwę. W ostatnim momencie powstrzymuję się, by na powrót jej do siebie nie przygarnąć.  

— Dlaczego interesujesz się tym miejscem? — Nie mogę dać jej do zrozumienia, że podsłuchałem jej rozmowę z Kunselem. Nie chcę, by miała o mnie złe zdanie. 

— Zdaje się, że… Skrywa ciekawe dla mnie… informacje — odpowiada zdawkowo, wpatrując się we mnie zmrużonymi oczami. —  Ale… Nie zdołam cię przekonać, żebyś mi pomógł? 

Smucę się, bo wiem, jak bardzo się rozczaruje. Nie tylko moją odmową, ale miejscem, które uważa za rozwiązanie swoich problemów. Być może mógłbym z nią tam zejść i pokazać, że nie ma tam nic oprócz smrodu śmierci, ale nie chcę być tym, który to zrobi.  

 

Some people don’t 

 

—  Nie — powtarzam, kręcąc głową. Wymijam ją na schodach, zostawiając samą, zrezygnowaną i… 

Nie jest złamana. Spojrzenie jakie rzuca mi spod powiek jest pełne gniewu i determinacji. I czegoś jeszcze. Czego w tym momencie nie rozumiem. 

Oddalam się, lecz to spojrzenie nie daje mi spokoju. 

Znam takie spojrzenia. 

Wiem, że będę musiał wrócić i sprawdzić, co oznacza. Co mi… przypomina. 

Wiem też, że po takim poziomie determinacji zawsze trzeba posprzątać.  

Zaprzątam sobie tym głowę, dopóki nie docieram do końca korytarza. Wyciągam rękę, by pchnąć czarne, metalowe drzwi, za którymi powinny znajdować się laboratoria, lecz drzwi ani drgną. Niegdyś dostęp miał tu tylko Hojo i… 

Lucrecia.  

Przebiega mnie dreszcze, bo niemal ją widzę, jak uśmiecha się do mnie, wpisuje kod i znika za ciężkimi drzwiami, a ogon brązowych włosów ciągnie się za nią jak kometa. 

Zerkam na panel elektrycznego zamku, umieszczony w dyskretnym miejscu. Tyle razy widziałam, jak palce Lucrecii przebiegają po klawiaturze… Nie dlatego, że była nieostrożna. Ufała mi.  

 

What we had was thin 

 

Przecież… miałem ją ochraniać. Taką miałem pracę. 

 

 

— Słucham? — Wstaję, mrużąc oczy i opierając czubki palców na blacie. — Co to znaczy, że mnie odsuwasz? 

Pozostali Turks powoli opuszczają zebranie. Rod, który siedzi obok, zerka z zaciekawieniem na naszego lidera i wstaje, by wyjść, chichocząc złośliwie. Odprowadzam go rozgniewanym spojrzeniem, które zauważa przez szybę i w odpowiedzi uśmiecha się jeszcze szerzej. 

— Od niczego cię nie odsuwam, Valentine — wzdycha Verdot, pocierają głęboką bliznę na policzku. — Przenoszę cię tam, gdzie potrzebny mi zaufany człowiek. 

— I na pewno nie ma to nic wspólnego z tym, że ryzykujesz życiem podczas każdej misji — śmieje się Shotgun. Przechodząc obok mnie, poklepuje mnie po ramieniu. — Szef ma rację, Trochę cieciowania dobrze ci zrobi. — Zabiera ze śmiechem rękę, gdy warczę głucho w odpowiedzi. — No, o tym mówię! Może robota ochroniarza ostudzi twój zapał! I apetyt na śmierć. — Celuje we mnie z palców, złożonych w imitację broni. 

— To o to chodzi? — pytam Verdota, gdy zostajemy sami. — To… kara dla mnie za nieostrożność? 

Czarne oczy lidera obserwują mnie bacznie. 

— Nieostrożność? — powtarza. Słyszę w jego głosie nutę zdziwienia i rozbawienia zarazem. — Ja bym to nazwał niepotrzebną brawurą, może nawet głupotą. Nie wysyłam cię na misje samobójcze, a jednak z każdej ledwo uchodzisz z życiem. 

— Czyli jednak to ma być nauczka dla mnie. 

Verdot na moment zamyka oczy, jakby w duchu modlił się o cierpliwość. 

— Bardzo nie chciałbym, żebyś tak to odebrał. Musisz zrozumieć, że do ochrony ważnych dla firmy osobistości nie wybieramy byle kogo. To musi być zaufana osoba. Muszę być pewien jej kompetencji. I tego, że… W razie zagrożenia odda za cel życie. 

Milczę, zaciskają mocno usta. 

— I wtedy to nie będzie głupota. 

— Nie, Valentine, wtedy będzie to wypełnieniem służbowego obowiązku. 

Prycham, kręcąc głową. Wiem, że nic nie sprawi, że Verdot zmieni zdanie. Nigdy nie był podatny na kaprysy podwładnych. 

— O kogo chodzi? — pytam zrezygnowany. 

Verdot spuszcza wzrok, odczytując imię i nazwisko z dokumentów, które ma przed sobą, lecz jestem pewien, że nie musi tego robić. 

— Lucrecia Cresent — informuje mnie tak cicho, jakby nie chciał, żebym to usłyszał. 

Moje wnętrzności plączą się i rozprostowują sekundę później. Takie mam wrażenie. Kręcę niemal niedostrzegalnie głową. 

— Dlaczego? — pytam go, starając się opanować bicie serca. Bezradnie opuszczam ręce wzdłuż tułowia. 

Verdot najpierw milczy, ale wreszcie mi odpowiada. 

— Może… Może dlatego, że przypominasz mi mnie samego. Był moment, kiedy też rzuciłem się w wir tej pracy i liczyli się tylko Turks. — Siada przy biurku, opiera ręce na łokciach i splata dłonie. — Nie chciałbym, żebyś popełnił ten sam błąd. 

Patrzę gdzieś w bok, czując na twarzy uderzenia gorąca. Czy… to jest aż tak oczywiste? 

— Powinieneś… — Verdot chrząka, przeczesując gęste, półdługie włosy, czarne, lecz przetykane na skroniach siwizną. — Może warto dać szansę czemuś… dobremu. Tak dla odmiany. 

Ściągam brwi, zerkając na niego niepewnie. 

— Czy ty właśnie namawiasz mnie do… 

— Absolutnie! — Verdot unosi otwarte dłonie w geście samoobrony. — Potraktuj to raczej jako… okazję. Ja, jak będzie trzeba, przymknę oko na to i tamto. 

Odważa się posłać mi niepewny uśmiech, którego nie odwzajemniam.  

— Vincent — mówi jeszcze, gdy wychodzę. — Lucrecia to wspaniała kobieta. Jest dla mnie trochę jak córka. Genialna naukowczyni, lecz… Nieco pogubiona. Przyda jej się u bok ktoś taki jak ty, kto myśli racjonalnie i… ma serce po właściwej stronie. 

Nic nie odpowiadam. Nie postrzegam tego w tych barwach, co on. Naprawdę zamierzałem trzymać się z dala od… tych uczuć.  

Od Lucrecii. 

 

So we couldn't survive 

 

Chrząkam i z wahaniem wyciągam rękę. Wciąż pamiętam kombinację cyfr. A jeśli… Skoro karta wciąż działa, to może… 

Wprowadzam kod, rozlega się ciche brzęczenie i tym razem drzwi ustępują pod siłą mojego pchnięcia.  

W środku jarzy się zimne światło podwieszonych pod sufitem taśm ledowych. W ich nikłym świetle dostrzegam, że pomieszczenie, w którym się znajduję, zostało w całości uprzątnięte. Jest puste. Cała ta blaszana przestrzeń, niegdyś pełna stołów z obiektami badań, inkubatorów, w których przetrzymywano zarówno martwe jak i żywe osobniki, teraz sprawia wrażenie opuszczonej, lecz mnie i tak przebiegają dreszcze. Mogli zmyć ślady krwi i pozbyć się odoru rozkładu, a jednak echo tego, do czego tu dochodziło, jest czytelne i bardzo, bardzo głośne. 

 

Bad times can win 

 

Nie zrażam się faktem, że niczego tu nie ma. To tylko główna hala.  Powolnym krokiem zmierzam do jej końca, lecz następne pomieszczenia też są puste. Oczyszczone, jakby firma chciała wymazać swoje grzechy. Wędruję wąskimi korytarzami, zaglądając do sal, w których niegdyś toczyły się przeróżne, hm, badania. Dziś zioną upiornym zapomnieniem. 

Zatrzymuję się na dłużej przy jednych z drzwi, zaglądając przez pionową szybę do środka. Tu ktoś nie przyłożył się do sprzątania. Na środku pozostawiono w nieładzie łóżka na kółkach. Na niebieskich materacach, którymi są wyłożone, dostrzegam rozmazane ślady krwi. Na podłodze również znać czerwone ślady. Wygląda to tak jakby ktoś przeciągnął mopem z płynem do podłóg po plamie krwi, bardziej ją rozmazując po podłodze niż usuwając. W rogu widzę stos rozrzuconych kartek, podeptanych i pogniecionych/ Nie tego szukam, ale i tak trudno odwrócić wzrok od pamiątek po aktach przemocy. Jednak muszę ruszyć dalej. 

Docieram do końca piętra. Przede mną znajdują się ostatnie dwa pomieszczenia. Gabin doktora Hojo i Lucrecii. 

Bezwiednie zmierzam w stronę drugiego z nich. 

Kod tutaj też pamiętam i też się nie zmienił. 

Drzwi ustępują z cichym kliknięciem. Panuje tu mrok, nie ma żadnych okien, lecz pamiętam, że kontakt był tu przy wejściu. Szukam go po omacku dłonią, aż metal zderza się z plastikiem i pomieszczenie rozjarza się zimnym światłem. Omiatam je spojrzeniem, czując drżenie serca. Zupelnie jakbym spodziewał się, że znów zobaczę rozrzucone tu i ówdzie osobiste rzeczy Lucrecii, jej odręczne notatki pozostawiane na blatach, że może poczuję jej zapach, może... Wspomnienia ożyją. 

 

While good thigs can die 

 

Lecz tak się nie dzieje. To pomieszczenie, tak jak poprzednie, jest puste, nie licząc jedynego inkubatora, stojącego przy samej ścianie. Na jego widok przechodzi mnie dreszcz. Pamiętam, co zawierał. 

Bezwiednie kładę dłoń na sercu. 

Wspomnienia jednak wracają. 

 

 

Wstęp na sześćdziesiąte ósme piętro jest surowo wzbroniony. Nie ma prawa przedostać się tu żaden niepowołany człowiek. Szereg zabezpieczeń praktycznie uniemożliwia wtargnięcie tu nieodpowiednim jednostkom. Nawet Turks nie znają kodów dostępu, jakie tu obowiązują. Dlatego czekam przed masywnymi, czarnymi drzwiami, które wyglądają jak wejście do prosektorium. Co nie tak bardzo mija się z prawdą. 

Mimo całego profesjonalizmu, który zawsze udaje mi się zachować, czuję narastający stres. Zdaję sobie sprawę, że to próba dla mnie. Że nie mogę pozwolić, by emocje wzięły górę. Nie mogę nawet… 

Drzwi otwierają się, wydając ponury, mechaniczny odgłos, a w szparze między skrzydłami pojawia się filigranowa, kobieca postać.  

Serce przyspiesza. Wpatruję się w twarz Lucrecii, obawiając się jej reakcji. 

— Vincent? — dziwi się, przekrzywiając odrobinę głowę. — Co tutaj robisz? — Popycha mocniej drzwi, podchodząc do mnie. — Przepraszam cię, ale czekam na kogoś. Dostałam informację, że powinien już tu być. — Wygląda za moje ramię, nieco marszcząc wąskie brwi. — Wniosłam o ochronę, wiesz? Tak w razie czego. No bo różnie bywa. Nasza praca jest… No, wzbudza pewne kontrowersje, prawda? — Uśmiecha się z taką lekkością. Zazdroszczę jej tego. I… bardzo to lubię. 

Chrząkam znacząco, by ściągnąć z powrotem na siebie jej uwagę. 

— Lucrecio… Ja… To na mnie czekasz — oświadczam, uświadamiając sobie, że stoję przed nią niemal na baczność. 

Lucrecia skupia mnie spojrzenie brązowych oczu. 

— Ty? Wyznaczyli… Ciebie? — Mam ochotę uciec, jak świata nie znoszę. Tysiąc razy bardziej wolę ryzykować życiem z innymi z Turks, niż stać tutaj i… — Och! Vincent! To wspaniale! Ktoś mi chyba chciał zrobić prezent tam na górze, co? — Chichocze, łapiąc mnie za rękę. — Chodź, wchodź! Oprowadzę cię! 

Tak żywo okazana radość nieco mnie uspokaja. I... cieszy. Choć sam nie określiłbym swojego nowego zadania jako prezent, to nie mogę się nie uśmiechnąć na widok szczęśliwej Lucrecii. Daję się wciągnąć do laboratorium, w którym chyba jeszcze nigdy nie byłem. Będąc członkiem takiej organizacji jak Turks, nie mam obaw przed odkrywaniem niebezpiecznych lokacji, jednak ta napawa mnie niepokojem. 

I to nie dlatego, że maszyny, które tu stoją i wydają dziwne dźwięki, służą do przeprowadzania niezrozumiałych dla zwykłego śmiertelnika eksperymentów. Zmartwienie ogarnia mój umysł, gdy zdaję sobie sprawę, że obsługa tych maszyn i przeprowadzanie niekoniecznie humanitarnych badań należą do obowiązków pracowniczych Lucrecii, która jednak zdaje się promieniować szczęściem, a przynajmniej nie wyczuwam w niej żadnych wątpliwości ani wyrzutów sumienia. 

 

You're walking through Heaven 

  

— Nasze eksperymenty wchodzą właśnie w ostatnią fazę — tłumaczy Lucrecia, a ja staram się jej słuchać z należytą uwagą. — Wreszcie udało nam się wyeksportować komórki Jenovy w taki sposób, że nie obumierają po paru godzinach. Teraz muszą przejść proces termiczny w specjalnym inkubatorze, a potem Simon będzie je wszczepiał… 

Przestaję słuchać kobiety, gdy z jej ust pada niewygodne dla mnie imię. Nie mam dobrych stosunków z profesorem Hojo, który jest bezpośrednim przełożonym Lucrecii, a także jej mentorem, w którego jest, ku mojemu nieszczęściu, wpatrzona jak w obrazek.  

— Lucrecio, moja droga. — Ramię profesora otacza plecy Lucrecii w poufałym geście. — Mogę cię prosić, żebyś osobiście dopilnowała eksperymentu sześćset pięćdziesiątego? — mlaska przy jej uchu, co budzi moją odrazę. — Wiesz, nie ufam tej bandzie gamoni. Co innego ty, w twoje rączki mogę powierzyć każde dzieło… 

Po plecach przebiega mi dreszcz obrzydzenia, lecz policzki Lucrecii kraśnieją, a ona chichocze jak nastolatka. 

— Profesorze, to mi bardzo schlebia, ale pamiętajmy, że mamy tu także stażystów, którzy niczego się nie nauczą, jeśli… 

— Na pewno nie pozwolę, by jakieś żółtodzioby zniweczyły mą pracę! 

— …dodatkowo, już chodzą pogłoski — kontynuuje kobieta, nie zrażona wybuchem profesora — jakobym była przez profesora faworyzowana i 

Może dlatego, że jesteś tu jedyną osobą zdolną pojąć mój geniusz i dotrzymać mi kroku! 

— …dlatego oprowadzam właśnie obecnego tu Vincenta Valentine, który od dziś będzie mnie strzegł przed… nieżyczliwością ze strony współpracowników i nie tylko. Rzuca mi długie spojrzenie, uśmiechając się do mnie. Na pewno dopilnuje, żeby już nikt więcej nie włamał się do mojego gabinetu. 

Profesor Hojo poprawia okulary, wsuwając je palcem wyżej na nasadę nosa i zdaje się, że dopiero teraz mnie dostrzega. Długie, wiecznie zebrane w cienki kucyk i przetłuszczone włosy odbijają jarzeniowe światło. Widzę niebezpieczny błysk w jego oczach, który dla zwykłych śmiertelników mógłby być niedostrzegalny. Ja, jak wszyscy Turks, odebrałem specjalnie szkolenie właśnie po to, by zwracać uwagę na takie szczegóły i móc zawczasu rozpoznać zagrożenie.  

—  Vincent Valentine —  Profesor mierzy mnie wzrokiem, jakby w jego głowie już układał się kolejny, niecny plan. —  Nie przypominam sobie, by Turks mieli wstęp do naszego laboratorium.  

—  To ja go wpuściłam, profesorze — odpowiada szybko Lucrecia, wyręczając mnie. — Chyba zależy ci na mojej ochronie?  

Skoro problemem jest włamanie do gabinetu, to chyba powinien stać pod jego drzwiami, nieprawdaż? — warczy Hojo w moją stronę, po czym oddala się, człapiąc i wrzeszcząc na mijanych po drodze pracowników 

— Nie zamierzam trzymać cię za drzwiami, jak jakiegoś psa. — Lucrecia puszcza do mnie oczko. — Musisz wybaczyć profesorowi jest dość... szorstki w obyciu. Ale to prawdziwy geniusz, wszyscy przymykamy oko na jego dziwactwa. Przez głowę przechodzi mi, że nazwanie Hojo „szorstkim w obyciu” to spory eufemizm, bo dla mnie ewidentnie bije od niego zło w czystej postaci, ale zatrzymuję tę uwagę dla siebie. A teraz chodź, pokażę ci coś jeszcze, nad czym pracuję. — W oczach Lucrecii dostrzegam błysk euforii. Nie czeka na moją reakcję. Chwyta mnie za nadgarstek i ciągnie za sobą. 

Przechodzimy przez kolejne sale. Nie należę do osób szczególnie wrażliwych, nie łatwo mnie też przestraszyć, a żebym poczuł przerażenie, musiałby się rozegrać jeden z najczarniejszych scenariuszy, jakie bym zdołał wymyślić, lecz zaczynam czuć się naprawdę nieswojo. Staram się omijać wzrokiem rozstawione przy ścianach inkubatory. Mało które są puste. Próbuję się nie przyglądać temu, co w środku, lecz wiem, że przyjdzie mi tu spędzać sporo czasu i nie zdołałam wiecznie omijać ich wzrokiem. Może powinienem od razu zacząć się przyzwyczajać 

 

I'm walking through flames 

 

Początkowy dyskomfort szybko przeradza się w niedowierzanie zmieszane z obrzydzeniem. Zdaje się, że każde kolejne pomieszczenie, do którego wchodzimy, skrywa coraz bardziej zaawansowane i okrutniejsze eksperymenty. Moje oczy nie przywykły jeszcze do widoku zwierząt w różnych fazach mutacji, a już zmuszony jestem przyglądać się coraz podlejszym wynaturzeniom, aż wreszcie… 

To nie mogą być ludzkie płody. 

Mogą? 

Próbuję zatrzymać się przed jednym z inkubatorów, przekonany, że spoglądam na coś, co kształtem zaczyna przypominać człowieka i… żyje. Dostrzegam jak maleńkim ciałkiem raz po raz wstrząsa dreszcz i to wtedy pierwszy, lecz nie ostatni raz tutaj, ogarnia mnie czyste przerażenie. 

Komórki Jenovy... Czy to właśnie te objęte tajemnicą badania, nad którymi głowią się wszyscy naukowy Shin-Ry? Próbują przeszczepić je... innym istotom? A nawet... ludziom? 

 

This can't be mended 

 

Lucrecia pociąga mnie za rękaw, nie pozwala, bym się przyglądał. Wygląda na nieco zmieszaną. 

— N-nie patrz na to… Wiesz, nie wszystko mi się podoba z tego, co tu się dzieje… — Całe szczęście, bo całkiem straciłbym wiarę w ludzi i swój własny osąd. — Ale… Wierzę, że nauka wymaga czasem... poświęcenia. W imię większego dobra. Profesor zapewnił mnie, że żadne z bytów tutaj nie cierpi — dodaje prędko i mimo całej sympatii, jaką ją darzę, ciężko mi uwierzyć w taką naiwność. —  Chodźmy dalej, chcę… Żebyś zobaczył coś innego. 

Docieramy do jednej z ostatnich sal. Zdaje się, że to specjalnie wydzielone pomieszczenie tylko dla niej, bo wprowadza tu kolejny kod i gdy wchodzimy do środka, dostrzegam jej osobiste rzeczy rozrzucone na jednym ze stołów i wieszak, na którym wisi damski płaszcz. 

— Popatrz, spójrz na to. — Podprowadza mnie do jednej z gablot wypełnionej przezroczystą cieczą, wśród której dryfuje samotnie mieniąca się barwami czerwieni materia. 

Z jakiegoś powodu jej widok niepokoi mnie jeszcze bardziej.  

 

It won't be the same 

 

Już wcześniej widywałem materie, które czerwoną barwą wyróżniały się wśród innych i reprezentowały unikatowe moce, nazywane Summonami. Rzeczywiście można przyzwać z ich pomocą potężny byt, który tymczasowo staje się naszym sojusznikiem. Materia, która znajduje się w gablocie przed nami ma nieco inną, jakby karmazynową barwę, która kojarzy mi się z kolorem krwi, lecz z  całą pewnością również ma moc przyzwania czegoś... potężnego. 

Czegoś, co mnie przeraża. 

 Zamknięta w kryształowej kuli moc nie może nikomu wyrządzić krzywdy sama z siebie, jednak przekazana w nieodpowiednie ręce, potrafi dokonać ogromnych zniszczeń. Niepokoi mnie fakt, że coś tak potężnego znajduje się w rękach Shin-Ry. A może to oni sami ją stworzyli? Zerkam na Lucrecię, która z zafascynowaniem przygląda się materii, zakrywając usta palcami. Czyżby... To było jej dzieło? Wiele słyszało się o postępach prac nad materiami, a firma jest pionierem w rozwoju i dystrybucji tych narzędzi. Dodać do tego trochę talentu i, czemu nie, lifestream — strumień życia, który jest kolejnym bardzo kontrowersyjnym podmiotem prac laboratoryjnych, nad którymi głowi się nasza wspaniała korporacja i... Może oto patrzę na finalny efekt. Który przeraża, owszem, jawiąc się jako wynaturzenie, ale i zadziwia.  

Może Lucrecia ma rację, że czasem trzeba być gotowym na poświęcenia?  

Jednak czy większe dobro zawsze jest… słuszne?  

I czy to w ogóle dobro, czy raczej potworność. Tworzyć byt, który może być zdolny do... wszystkiego. 

Otrząsam się z przemyśleń, z trudem odrywając wzrok od materii. Zupełnie jakby mnie… Jakbym został zahipnotyzowany? Jakbym… Nie wiem z jakiego powodu czuję tak dziwne sensacje w okolicy żołądka i mętlik w głowie. 

Mam uczucie 

Deja vu. 

— I co? Co myślisz? —  Z objęć złych przeczuć wyrywa mnie rozemocjonowany głos Lucrecii. — Piękna, prawda? 

Odchrząkuję, przeczesując palcami włosy, które opadły na twarz. 

— Co to… właściwie jest? — pytam, ściągając brwi. 

Protomateria — odpowiada z przejęciem kobieta. Jej oczy błyszczą, a policzki są zarumienione z nadmiaru emocji. — Udało mi się ją uzyskać łącząc moc Gilliana i szereg pomniejszych materii. I trochę sekretnego składnika mruga do mnie, a ja pojmuję, że jest niezwykle przejęta odkryciem i zapewne bardzo z niego dumna. — Jeszcze nie jestem pewna ogromu jej mocy, ale myślę, że… Myślę, Vincencie, że patrzymy właśnie na prawdziwy... Chaos. 

Chaos.  

No tak 

Co innego mogłoby być mi pisane. Kolejna rzecz, która przyprawia mnie o dreszcze. Przez cały rok pracy w firmie nie wzdrygałem się tak, jak podczas jednej wizyty tutaj. Obym przywykł. Może po miesiącu będę wyłącznie zafascynowany tym wszystkim, tak jak teraz Lucrecia, wpatrzona w protomaterię jak matka w nowonarodzone dziecko. 

— Pomyśl, co można dzięki niej osiągnąć —  snuje opowieść, gładząc szkło gabloty niemal w czułym geście. — Co… ożywić. I jak wspaniałe i groźne to będzie! Jak silne. 

I potworne. Zdecydowanie potworne. 

Rozanielony wyraz jej twarzy mówi sam za siebie. Patrzę na naukowczynię z krwi i kości, kobietę nauki, której pisane jest coś więcej, niż przeciętnemu człowiekowi. 

Takiemu jak ja. 

— Czy — zerkam na nią, niepewien, czy powinienem zadać to pytanie — zastanawiałaś się, co by było, gdyby dostała się w niepowołane ręce? — pytam, bo nie mógłby zasnąć w spokoju nie znając odpowiedzi. — Skoro jest tak potężna… 

— Wiem. — Lucrecia zwraca na mnie zdeterminowane spojrzenie. — Dlatego dopilnuję osobiście, by nigdy tak się nie stało. Na razie… Nikt nie wie o tym, co udało mi się osiągnąć. Nawet profesor. 

Och? 

Unoszę pytająco brwi. Jeśli nawet Hojo nie wie, a powiedziała mi… Czy to coś znaczy? 

Co to znaczy? 

— Tobie ufam, Vinny. — Uśmiecha się, kładąc swoją drobną dłoń na moim policzku, a po moim ciele rozchodzi się fala ciepła. — Profesorowi, oczywiście, też, na swój sposób, ale… — Nie rób tego. Nie cofaj ręki. — Nie jestem gotowa na nacisk z jego strony, a materia musi zostać jeszcze przebadana, zanim ją wypróbujemy, i… 

Nie słucham, co jeszcze mówi, choć wpatruję się w jej usta.  

Chcę je pocałować. 

I robię to.  

Lucrecia nie odwzajemnia pocałunku. 

 

Thank you for nothing  

 

Odsuwam się od niej, czując, jak krew odpływa od głowy. Nie widzę na jej twarzy złości, ani tym bardziej zaskoczenia, co jeszcze bardziej mnie martwi. Lucrecia patrzy na mnie, uśmiechając się smutno. 

— A więc jednak — wzdycha niemal z rozpaczą. — Wybacz, Vincencie… — szepcze, ledwie słyszalnie. — Źle mnie zrozumiałeś. Moje serce należy do… — Odwraca twarz w stronę inkubatora, kładąc dłoń na grubym szkle.  

Lucrecia nie musi kończyć zdania. Od dawna wiem, do kogo należy nie tylko jej serce, ale także lojalność i marzenia. Po prostu łudziłem się, że być może to tylko pogłoski. Bez słowa odwracam się na pięcie i opuszczam laboratorium, by dziś wykonywać swoją pracę tak, jak życzy sobie profesor Hojo.  

Za drzwiami nie będzie słychać, jak pęka mi serce.  

 

Thanks for the pain  



CDN.

2 komentarze:

  1. Cholerka, te twoje opisy, wciagasz od razu do historii, az ciary przechodza.

    Kurcze Zack zyje, czy ktos sie za niego podszywa.

    Duzo negatywnych emocji sie tu skrywa i toksyny takiej konkretnej.
    Valentine , jak sie to imie zle kojarzy...

    Praca, w ktorej w razie zagrozenia trzeba oddac zycie... bodyguard na smierc i zycie, nie fajnie

    Nie wiem dlaczego ale nie pasuje mi naukowczyni, genialny naukowiec przeciez tez moze do kobiety sie odnosic , chyba nie jestem przyzwyczajona az tak bardzo do admieniania zawodow w ten sposob.

    Duzo osobistych odniesien, wspominel bohatera, fajnie to wyszlo.

    No takiej reakcji sie w sumie mozna byl spodziewac od Lucrecii, co nie zmienia faktu, ze niela przyjemna.

    Yeehhhh oblesny typ Hojo, zbok i psychopana naukowiec widac od razu

    to laboratorium jest okropne, az sobie to wszystko wyobrazilam ;( nie musialas az tak obrazowo tego opisywac, teraz widze to caly czas :(

    Nie lubie tez Lucrecii... albo jest glupia albo falszywa, albo jedno i drugie

    Ten tekst wywoluje u mnie wewnetrzny niepokoj
    I tez mam mentlik w glowie

    Protomateria - czarno to widze

    Sama tego dopilnuje zeby nikt sie o tym nie dowiedzial? mhm juz to widze , ciemnosc widze ciemnosc!

    Ale sie podzialo, ciekawe co wyjdzie z tego chaosu






    OdpowiedzUsuń
  2. Hej :)
    Czy mi się wydaje, czy to pierwszy raz, jak mamy do czynienia z perspektywą Vincenta? Jeżeli nie, to moja pamięć już nie ta, wybacz.
    W każdym razie ja też dałam się od razu porwać temu tekstowi. Ta perspektywa w teraźniejszości i retrospekcja to świetne połączenie, widać, co już minęło, a nadal jest dość świeże w pamięci.
    Mnie to każdy naukowiec się nieco kojarzy z szarlatanem, ale tutaj mamy Lucrecię, która jawi się jako sympatyczna osóbka (choć samej lukrecji jako słodyczy to nie lubię). Szkoda, że nie odwzajemnia Vincenta, ale nie można mieć jednak w życiu wszystkiego.
    Jak zwykle jestem pod wrażeniem opisów i rzucanych tekstów, ponownie rzeknę, iż dobrze widać, jak świetnie czujesz się w tym uniwersum.
    Czekam na więcej ;)

    OdpowiedzUsuń