– 잘했어요 –
W takich warunkach jak najbardziej mogłam czuć się niezręcznie. Zbyt wiele oczu wpatrzonych było we mnie, spojrzenia atakowały mnie z każdej możliwej strony. A to dlaczego? Cóż, nie każdego dnia stawałam przed kamerami, by części miasta oznajmić o planach, jakie władza zamierza wprowadzić – nie robiłam tego dlatego, że radni dotychczas nie bardzo przykładali się do swojej pracy. Teraz jako rzecznik prasowy musiałam powiedzieć o tym, że niedługo rozpocznie się budowa nowego osiedla na dawnych terenach rolnych.
Nie było to bynajmniej coś zaskakującego – już od kilku lat chodziły głosy o tym, że taka inwestycja ma powstać. Reklamowano ją jako możliwą przyszłość dla wielu młodych mieszkańców, którzy postanowią pozostać na miejscu i chcieć znaleźć dla siebie jakieś lokum. Dostępne miały być lokale dwu- i trzypokojowe, gotowe do przyjęcia rodzin z dziećmi. Do użytku miały być także ogródki, między budynkami planowano stworzyć place zabaw i boisko do gry w piłkę nożną oraz koszykówkę. Zapowiadało się to bardzo ciekawie, jednak jaki miałby być efekt? Trudno powiedzieć.
Niemniej musiałam swoją postawą dać do zrozumienia, że będzie to coś dobrego, co pozwoli na lepsze życie nowemu pokoleniu. Mój głos musiał przekazać entuzjazm, który nie do końca czułam, ale tego wymagało ode mnie to wystąpienie. Zachwaliłam ten pomysł, bo tak zapisano mi w skrypcie, kiedy jednak wyłączono kamerę, a lokalni dziennikarze zadali już pytania, które chcieli, uśmiech na mojej twarzy zgasł, a ja mogłam westchnąć nad tą ideą.
Jakby nie patrzeć, pozbawiła ona ziemi wielu ludzi – w tym mojego ciotecznego dziadka, który nie zajmował się uprawą ze względu na wiek i stan zdrowia, wciąż jednak był dumny ze swojej ojcowizny – którzy nie wyraziliby zgody na sprzedaż, gdyby nie zaoferowano im dobrych pieniędzy. Cioteczny dziadek sprzedał ziemię dopiero wtedy, kiedy wokół nie pozostał żaden sąsiad, a już było widać szykowanie do pierwszych pomiarów. Zrobił to, choć ta decyzja złamała mu serce – widziałam, jak z dnia na dzień zaczyna gasnąć. Ożył nieco, dopiero kiedy na jego prośbę zamiast przyjmować go pod swój dach, zameldowaliśmy go w domu opieki, gdzie poznał swoich rówieśników, z którymi może teraz spędzać czas na grze w karty lub bingo.
Takim chciałabym go zapamiętać, jednak obrazy tego, jak oddawał ziemię, chyba będą prześladować mnie do końca życia wraz z poczuciem, że w pewien sposób przyłożyłam do tego rękę.
Myśli o tym dręczyły mnie od momentu, kiedy zeszłam z podium i, uśmiechając się jedynie do dziennikarzy, a nie odpowiadając na ich pytania padające w holu do innego części budynku, wróciłam do biurowej części urzędu miasta. Usłyszałam jeszcze podziękowania od burmistrza, na co jedynie się skłoniłam, po czym ruszyłam na swoje piętro.
Każdy krok był niczym nowy ciężar, jaki powinnam zacząć odczuwać. Metaforycznie, oczywiście, ale maglowanie w kółko ostatniej godziny, jaka mi się przydarzyła, nie mogło nieść ze sobą jakiegoś dobrego efektu. Byłam tego aż nadto świadoma, aż zaczęłam mieć do siebie pretensje, choć przecież mój udział był tylko symboliczny.
Na piętrze poza mną nie było nikogo, obyło się więc bez świadków tego, jak z cierpiętniczą miną podchodzę do zajmowanego na co dzień pokoju. Miedź tabliczki z moim nazwiskiem na drzwiach zadziałała na mnie niczym czerwona płachta na byka, ale doskonale wiedziałam, że nie mogę dać po sobie poznać, jak bardzo nie podobało mi się to, co musiałam dzisiaj powiedzieć. Pewnie usłyszałabym w odpowiedzi, że taką mam przecież pracę do wykonania, jakby zapominając, że też jestem częścią tego społeczeństwa i mieszkańcem, któremu nie podoba się taki rodzaj dewastacji, byle tylko wprowadzić inwestycję, o której długo będzie się mówić.
Weszłam do niewielkiego gabinetu zirytowana całą sytuacją, gotowa wyjść jak najprędzej i kąsać tych, którzy staną mi na drodze, mając do mnie jeszcze jakąś sprawę. Dzień pracy dobiegł końca, nie zamierzałam zostawać w urzędzie dłużej, niż to było konieczne, dlatego chwyciłam za torebkę, zabrałam z biurka teczkę i zatrzasnęłam za sobą drzwi, chcąc w ten sposób dać choć po trosze upust negatywnym emocjom.
W drodze powrotnej do mieszkania żałowałam, że jednak nie mam prawa jazdy, wówczas nie musiałabym korzystać z komunikacji miejskiej i liczyć się z tak wieloma spojrzeniami utkwionymi we mnie z każdej strony. Byłam już przyzwyczajona, że stałam się osobą publiczną, ale wciąż ciężko mi było mierzenie się z rozpoznawalnością. Nie byłam żadną celebrytką, jedynie lokalna społeczność mogła mnie rozpoznać, ale momentami nawet to było dla mnie za ciężkie. Teraz te spojrzenia, jakie były we mnie wymierzone, miały w sobie coś z osądu, a ten nie był dla mnie ani trochę korzystny. Marzyłam o tym, by zniknąć, ale to było tylko takie sobie marzenie, które nie miało szansy szybko się ziścić. Nawet kanar, który wpadł do autobusu w pośpiechu i od razu przeszedł do rzeczy, patrzył na mnie tak, jakbym była co najmniej winna jakieś kradzieży.
Cóż, może w pewnym stopniu miał rację?
Od przystanku musiałam przejść się kilka minut, zanim znalazłam się przed blokiem, w którym mieszkałam. Ta przestrzeń sprawiła, że moje myśli wciąż kręciły się wokół wydarzeń tego dnia. Ilu ludzi mogło mnie wziąć za kogoś, kto miał wpływ i właśnie użył łopaty, by wykopać pierwszy dół pod nową, tak niemile widzianą zabudowę?
Mogłabym powiedzieć, że mam już jakieś doświadczenie, jeżeli o stawianie czegokolwiek, w końcu z braku synów musiałam pomóc tacie – moje dwie siostry ani trochę nie paliły się do podobnych prac – postawić płot, który oddzieli pole ciotecznego dziadka od sąsiadów, ale wiedziałam, że to różni się od tego, co teraz miało miejsce. Ktoś, a właściwie wielu ludzi, musiał coś stracić, by inni ludzie mogli skorzystać z pewnych dobrodziejstw, które dopiero się pojawią.
Dobijało mnie to, że nie mogłam we własnej głowie zmienić tematu na nieco bardziej interesujący lub mniej męczący – w kółko i w kółko odtwarzałam konferencję, na której tak się uśmiechałam, i niewiele brakowało, bym zaczęła czuć się jak zero.
Znajomi jakoś mi tego zadania nie ułatwiali. Ci, którzy jeszcze mieli ze mną do czynienia po konferencji, starali się posyłać w moją stronę uśmiechy wsparcia, ale widziałam po ich minach, że odpowiada im, iż nie byli na moim miejscu. Teraz także musiałam natknąć się na kogoś, kto miał mi coś do powiedzenia.
– Nie masz łatwej pracy, kochanie – oznajmiła sąsiadka, którą spotkałam, wchodząc do klatki. – Naprawdę nie masz. Taka niewdzięczna wręcz jest. Trzymaj się, skarbie.
Ani trochę nie brzmiało to jak próba pocieszenia, raczej w jej głosie czułam pewne zadowolenie – jak wcześniej u kolegów – że to nie ona jest na moim miejscu. Skinęłam jej głową na znak, że przyjęłam, wydukałam ciche „dzień dobry” i zamiast windy, wbiegłam na schody, bo przecież dotarcie nimi na czwarte piętro raczej nie zdoła mnie zabić.
Dobrze wiedziałam, że to względem mnie inni ludzie w pierwszej kolejności będą żywić negatywne uczucia, z którymi niby nauczyłam się radzić, niemniej wciąż sama byłam człowiekiem. Czasami cudze „ja wiem, że to nie pani wina, ale…” przynosiło ze sobą taką liczbę skarg i zażaleń, a przy tym nie tak rzadko również krzyków, że miałam coraz mniej chęci, by wykonywać swoje obowiązki z takim zaangażowaniem.
Powoli myślałam nad tym, by zacząć rozglądać się za czymś innym, ale moja próba odejścia mogłaby się spotkać z tekstami w stylu „jak możesz nam to robić?” czy „kogo my niby znajdziemy na twoje miejsce?”. Dość już czasu spędziłam w tym urzędzie, by wiedzieć, jak niełatwo jest opuścić jego żołądek. To nie miało być łatwe, dlatego na razie tylko o tym myślałam, nie podejmowałam jeszcze konkretnych kroków, na razie jedynie się rozglądałam.
W tej chwili marzyłam jednak o prysznicu i zjedzeniu czegoś dobrego. Miałam ochotę na swoje comfort food, jakim była sałatka z makaronem z zupki instant i cieciorki, ale nie byłam pewna, czy mam wszystkie składniki. Gdybym nie miała, byłoby to wielce frustrujące, gdyż po pracy nie zrobiłam zakupów, a nie miałam też zbyt wielu sił, by ponownie wyjść na zewnątrz i mierzyć się z oskarżycielskimi spojrzeniami innych, obcych ludzi.
Jeżeli nie udałoby mi się z jedzeniem, to pamiętałam, że mam jeszcze jedną butelkę białego, słodkiego wina. We własnym mieszkaniu nikt mnie nie powinien widzieć, mogłam więc upić się lub przynajmniej nieco odprężyć przy jednej lampce, zanim zmęczona tym dniem wyruszę w objęcia Morfeusza.
Jednak kiedy dotarłam na swoje piętro, na moment porzuciłam i myśli o sałatce, i te o winie, bo przed drzwiami do moich czterech ścian stała osoba, której się nie spodziewała, a której obecność zawsze działała na mnie kojąco.
Mężczyzna musiał albo usłyszeć moje kroki, albo w jakiś sposób zorientować się, że jestem w pobliżu, bo spojrzał w moją stronę i uśmiechnął się szeroko, kiedy mnie zobaczył.
– Cześć – przywitał się krótko, ale ciepłym głosem.
W reakcji do oczu napłynęły mi łzy. Tak szybko, a to mogło oznaczać, że właśnie jestem bliska rozklejenia się z nadmiaru emocji.
– Hej – odparłam, mrugając szybko, by się nie rozpłakać, i podeszłam bliżej, wyciągając z kieszeni klucze. – Wybacz, długo już czekasz?
– Nie mam co wybaczać, to ja tu wpadłem bez uprzedzenia. I nie stoję tu długo, raptem kilka minut?
Gdyby tak było, zauważyłabym jego samochód gdzieś na parkingu, a tak nie było. Coś kręcił, ale nie drążyłam. Jego widok poprawił mi humor, choć ciężar, jaki tego dnia wyrósł na moich plecach, nie zniknął, spojrzenie mężczyzny nie zdołało go z nich zrzucić.
– Rozumiem. Wypijesz herbatę? – zapytałam, chcąc zmierzyć się z otwarciem drzwi, ale nie zdołałam tego zrobić.
A to właśnie dlatego, że mężczyzna chwycił mnie za ramiona, obrócił w swoją stronę, po czym przytulił.
Nie spodziewałam się tego, taki czuły gest sprawił, że tama, która do tej pory powstrzymywała mnie przed załamaniem, pękła, a z moich oczu pociekły łzy.
To nie był jakiś histeryczny płacz, a szloch kogoś, kto miał już dość i tylko w ten sposób mógł to pokazać. Mój gość nie przejął się zbytnio moją reakcją, a trzymał mnie w objęciach i głaskał mnie przy tym po plecach. Nie przeszkadzało mu nawet to, że wciąż tkwimy na korytarzu, którym mogą przechodzić moi sąsiedzi, pozwalał mi za to na tę chwilę słabości.
Nie wiedziałam, ile czasu tak spędziliśmy, ale trochę to trwało, bo kiedy już wydawało mi się, że wzięłam się w garść i możemy jednak wejść na tę herbatę, mężczyzna szeptał mi do ucha: „dobra robota, skarbie, dobra robota”, przez co rozklejałam się na nowo i znowu potrzebowałam chwili na dojście do siebie.
Ten dzień był ciężki, ale przez długi moment miałam przy sobie kogoś, kto pomógł mi zachować wiarę w to, że nie jestem winna wszystkiemu, co się dzieje, i nie jestem wcale złym człowiekiem.
Ciezko oddac ziemie, na kotrej mieszkalo sie i pracowoalo cale zycie.
OdpowiedzUsuńRozumiem jednoczneie jej pociucie winy w tej sytacji i dyskomford wewnetrzny jaki czula.
Fajne studium psychologiczne tak zwanego poslanca zlych wiadomosci.
Ciezko zniesc odpowiedzialnosc takiej pracy, a moze raczej jje konsekwencje. Nie dziewie sie, ze mysli o zmianie pracy na cos innego.
A to cos nowego, chyba jeszcze nie przyglądałam się z takiego odka emocjom i reakcjom ludzi piastujacych takie stanowiska jak rzecznik prasowy. Nigdy nie zastanowiłam się, że oni rzeczywiście mogą mieć inne zdanie niż instytucja, dla której pracują... no bo rzeczywiście przecież oni nie przedstawiają nigdy swojej prywatnej opinii, tylko reprezentują stanowisko "góry". Naprawde przerabana robota, teraz to widzę. Trzeba miec siłę, żeby się w niej podnosić i przeć dalej naprzód.
OdpowiedzUsuń