Wraca do hotelu. Nie odpowiada na powitanie z recepcji, zbyt zajęta własnymi myślami. Idzie na autopilocie, zatrzymuje się dopiero przed swoimi drzwiami. Patrzy na nie, ściągając brwi. Nie. Nie ma co tego odwlekać, teraz trzeba działać szybko. Zawraca, mija kilka drzwi i zatrzymuje się przed tymi z numerem dwadzieścia. Czzuje, jak pocą się jej dłonie, ale teraz nie może dać po sobie poznać strachu. Wyciera je w spodnie i wsadza do kieszeni bluzy. Natrafia na coś, ściąga brwi, wyciągając paczkę papierosów. Nie należy do niej. Zabrała ją z domu w przypływie impulsu, po tym jak pół roku kurzyła się na szafce nocnej. Tam, gdzie ostatni raz rzucił ją Majima.
W sumie, może być. Zajmę czymś ręce.
Wyciąga jednego papierosa i wsuwa w usta. Nie pali, nie umie. Nie ma nawet zapalniczki. Ale czuje się pewniej, stukając w drzwi naprzeciw.
Nikt nie odpowiada, więc Hashire, z wahaniem, naciska na klamkę. Drzwi ustępują, a ona niepewnie przestępuje przez próg. Słyszy głos, trochę odmienny od zwykłego tonu Zeke, który zawsze jest pogodny i uprzejmy. Teraz brzmi chłodno i twardo, ale przede wszystkim różni go język, w którym mówi – koreański.
Hashire pomału wchodzi do środka, zagląda do pokoju i widzi białowłosego mężczyznę rozmawiającego z ożywieniem przez telefon. Trwa to kila sekund, a kiedy spostrzega, że jest obserwowany, pospiesznie się rozłącza.
– Tak? – Uśmiecha się przymilnie. – Nie słyszałem jak wchodzisz.
– Nic dziwnego, byłeś… pochłonięty rozmową. – Papieros podskakuje w ustach Hashire, gdy mówi. – To twój ojczysty język?
Twarz Zeke jest nieodgadniona. Nic nie odpowiada. Jedynie uważnie patrzy.
– Masz ogień? – pyta beztrosko Hashire, podchodząc.
– Nie palę.
– To tak, jak ja.
Zatrzymuje się dopiero przed nim i patrząc mu ciągle w oczy, sięga do kieszeni jego bluzy i wyjmuje z niej zapalniczkę. Spokojnie odpala papierosa i zwraca ją w to samo miejsce.
– Słuchaj – mówi, zaciągając się dymem i zaraz potem wykasłując go gwałtownie z płuc. – Mało mnie obchodzi z jakiego półświatka tak naprawdę wypełzłeś – charczy – i jakich kłamstw nam naopowiadałeś. – Odchyla głowę, wciąż wydając z siebie pojedyncze kaszlnięcia. – Wierzę tylko w to, że rzeczywiście masz do spłacenia dług… u mojego męża. Bo pewno wiesz, kim dla mnie jest.
He said, "A pretty girl like you can't be alone
Rzuca uważne spojrzenie na twarz Zeke. Białowłosy przytakuje oszczędnym ruchem głowy.
– Musi ci bardzo zależeć, skoro ścigasz go przez morza. – Hashire odsuwa się i rozsiada w fotelu przy ścianie, mężczyzna nie rusza się z miejsca. – Domyślam się jednak, że nie chodzi o dług wdzięczności.
– Nie chodzi – odpowiada Zeke pod naporem oczekującego spojrzenia.
– I pewno wcale nie masz na imię Zeke, co?
Tym razem nic nie odpowiada, ale nie może powstrzymać lekkiego uśmiechu, który wkrada się na jego wargi. Hashire odpowiada tym samym, a kiedy staje się jasne, że nie dostanie nic więcej, kontynuuje:
– No dobrze. To wyprowadź mnie z błędu jeśli się mylę. Zamierzasz wyrównać z Majimą rachunki, bo zadarł z tobą albo… waszą organizacją.
Mężczyzna przestaje się uśmiechać, nabiera podejrzeń, uważne spojrzenie bada twarz Hashire, a ona unosi w górę obie dłonie.
– Spokojnie. Pytam, bo jeśli tak, to mamy wspólny cel. – Uśmiecha się kącikiem ust, zapalony papieros kołysze się na jej wardze.
– Czyżby? – Nie spuszcza z niej ciemnego spojrzenia, zrzucając maskę uprzejmości, jego twarz staje się napięta, spojrzenie czujne.
– Tak sądzę. – Hashire się nie zraża, wyciąga z ust papierosa, tym razem nie krztusząc się dymem. – Też się muszę z nim… policzyć. – Pstryka palcem w filtr, rozżarzony popiół sypie się na podłogę.
– I mam w to uwierzyć? – Mężczyzna mruży podejrzliwie oczy. – Należysz do jego rodziny. Jesteś z nim… formalnie związana.
– I myślisz, że przyszłabym tu do ciebie, kłapiąc dziobem, gdybym była po jego stronie? – Hashire unosi brwi i patrzy na niego powątpiewająco, jakby nagle zwątpiła w jego iloraz inteligencji. – Wtedy raczej siedziałabym cicho, a gdy tylko wskażesz nam kurs na Madlantis, po prostu patrzyłabym, jak Saejima skręca ci łeb.
Because the devil, he will take all that you own
Zaciąga się dymem, wiedząc, że nie może zdradzić niepokoju, który spina jej ciało; ma świadomość, że rozmawia z kimś dużo bardziej bezwzględnym, niż się wydawał się do tej pory.
– Nie jestem tu, by pozbyć się wrogów Majimy. Przeciwnie. Chętnie się z nimi sprzymierzę. A jak już byłeś łaskaw zauważyć, ktoś kto jest z nim tak blisko… Może być cennym sojusznikiem. – Wychyla się do przodu, opierając dłoń z dogasającym papierosem na łokietniku. – Bo chyba nie sądzisz, że łatwo dobrać mu się do skóry?
And he'll strip you to the bone
Zeke długo się zastanawia, w ciszy, ściągając ciemne brwi, kontrastujące z zaczesanymi w tył białymi włosami. Oczy utkwione w Hashire ani na chwilę nie odrywają się od jej twarzy, analizują ekspresję i mowę ciała, weryfikują autentyczność wyznań. Wreszcie zbliża się do niej sprężystym krokiem, jakby zupełnie nie kulał jeszcze dwa dni temu. Nachyla się, zaglądając z bliska w jej oczy, a ona mimowolnie odchyla się w fotelu.
– Mimo wszystko powinnaś znać nazwiska wrogów swojego męża – mówi tonem miększym i bardziej aksamitnym niż do tej pory, a Hashire rozumie, jak niebezpiecznym jest człowiekiem, skoro zmieniał nawet ton głosu na bardziej niefrasobliwy, byle tylko uśpić jej czujność. – Joon-gi Han.
Wyciąga do niej rękę.
Hashire oblewa lodowaty strumień silnego niepokoju. Zna to nazwisko. Słyszała je wielokrotnie.
– Hashire Majima – przedstawia się oficjalnie, próbując nie dać po sobie poznać, jak poruszyły ją jego personalia. Podaje mu dłoń, a on wyciąga ją z objęć fotela, by zbliżyła twarz do jego twarzy.
– Mam nadzieję, że zmieniasz strony tak jak nazwisko: tylko raz. – Na ustach Joon-gi Hana osiada cień uśmiechu, gdy mocniej ściska jej dłoń, a ją przeszywa chłód. Potrafi rozpoznać uśmiech zabójcy. Rozumie, że ten człowiek nie musi grozić nikomu wprost, by każdy wiedział, że lepiej mu nie podpaść.
– No wiesz, jestem jeszcze młoda, pewno nie długo będę wdową – próbuje zażartować, ale on nie wygląda na rozbawionego, więc chrząka, wyrzuca niedopałek i podnosi się z fotela. – OK. – Zaciera ręce, rzucając szybkie spojrzenie na jego twarz i odnotowując, że on wciąż się jej oceniająco przygląda. – Wciąż pozostaje jedna przeszkoda…
– Ale i na nią masz już zapewne sposób.
Hashire nie jest w stanie ukryć złowieszczego uśmiechu.
– Tak się składa, że i owszem.
– Planowałaś to od początku?
– Powiedzmy, że przewidywałam moment, w którym będę musiała działać na własną rękę.
– Ale teraz będziesz współpracować ze mną. – W głosie Joon-gi Hana pobrzmiewają nuty nieufności.
– Oczywiście. – Kącik ust Hashire unosi się wyżej. – Dlatego mi pomożesz. – Nie brzmi to jak pytanie, przez co wydaje się śmiałe. Joon-gi cicho prycha, ale nie protestuje.
– Kiedy to zrobimy?
– Och, od razu! – Oczy kobiety błyszczą od adrenaliny. – Już dość czasu zmarnowaliśmy.
Pewnym siebie krokiem wychodzi z pokoju i zmierza wprost pod drzwi Saejimy. Czeka aż Joon-gi do niej dołączy i puka. Naciska na klamkę, nie czekając na zaproszenie.
Saejima stoi przy łóżku; musiał dopiero co wyjść spod prysznica, bo na skórze wciąż perlą się kropelki wody. Wkłada na siebie koszulkę, rzucając gościom pytające spojrzenie.
Hashire wzdycha, wciskając dłonie w kieszenie bluzy.
– Poddaje się – ogłasza zrezygnowanym tonem, patrząc na Saejimę spode łba. – Możesz zacząć triumfować. Popłyniemy tym gównem. – Głową wskazuje na Joon-gi Hana, który znów wciela się w rolę dobrotliwego, lecz nieszczęsnego marynarza.
– Zapewniam, że dotrzemy na Madlatnis szybko i bezpiecznie! – Ugina lekko kark w ich stronę.
– Hah. – Saejima wydaje się zaskoczony, ale zadowolony. – Jak ją przekonałeś? – pyta z uśmiechem.
– To nie ja, to upływający czas – odpowiada skromnie Koreańczyk, lecz Hashire dostrzega jego czujne spojrzenia.
– No! Najwyższa pora! – Saejima przyklaskuje w obie dłonie. – Nie ma co dłużej zwlekać. Od razu się zbierajmy,
– Moment – warczy Hashire. – Nie wsiądę na ten wrak na trzeźwo.
Szybkim krokiem podchodzi do stojącej w aneksie lodówki i otwiera ją, zaglądając do środka. Wyłuskuje z jej objęć czteropak piwa i wykłada go na blat, zajmując się zdjęciem kapsli. Słyszy jak Saejima zagaduje Joon-gi Hana o kwestie techniczne i upatruje w tym szansę, by sięgnąć po małą buteleczkę z silnym środkiem usypiającym, którą zabrała z domu na wszelki wypadek i nosiła od rana w kieszeni spodni. W uszach jej szumi od szybciej pulsującej w żyłach krwi, lecz kiedy odwraca się, niosą po butelce dla obu mężczyzn, nie daje po sobie niczego poznać; jej twarz wyraża udrękę i niesmak.
– Proszę. – Wręcz im po piwie i wraca do blatu, by zabrać jedno dla siebie. Wnozsi je do nich i mówi: – Za udany rejs. Żebyśmy nie poszli na dno. – Pociąga zdrowego łyka, spod rzęs obserwując obu mężczyzn.
Saejima wychyla bez zastanowienia pół butelki, natomiast Joon-gi Han co prawda unosi do ust butelkę, lecz nie odrywa od jej twarzy podejrzliwego spojrzenia.
– Ja chyba nie powinienem – mówi wreszcie, odstawiając butelkę, nim szkło dotknęło jego warg. – Przepraszam – skłania głowę – ale jeśli mam nas bezpiecznie dostarczyć do celu…
Hashire pospiesznie pociąga kilka łyków, by ukryć uśmiech, podczas gdy Saejima pochwala jego decyzję.
– To co, jeszcze po jednym? – pyta, opróżniając butelkę i patrząc na Saejimę.
– Chyba wystarczy – odpowiada mężczyzna, tłumiąc odbicie. – Jak chcesz, to zabierz resztę ze sobą, a teraz… Łoł. – Stawia krok i chwiejąc się, przytrzymuje ściany. – Mocne było cholerstwo, co? – Ściąga grube brwi, próbując odzyskać pion. – Co to, porter? Dawno mnie tak nie siekło jedno piwo…
– Tak, porter, porter. – Hashire wsuwa dłonie w kieszenie, przyglądając mu się uważnie. – Może usiądziesz? – proponuje, wskazując stolik z krzesłami. – Poczekamy, aż przestanie ci się kręcić w głowie.
– Nie, możemy… Możemy iść. – Saejima próbuje postawić kolejny krok, ale tym razem kolano się pod nim ugina. – Co się… dzieje… Ja nigdy…
Upada, dysząc ciężko, lecz udaje mu się dźwignąć na kolana, podbierając się dłońmi o podłogę. Hashire rzuca Joon-gi zaniepokojone spojrzenie. Dawka, którą przyjął Saejima powinna go całkowicie poskładać, ale najwyraźniej nie doceniła gabarytów i odporności mężczyzny, bo wciąż nie stracił przytomności.
Joon-gi Han nie potrzebuje dalszych instrukcji. Staje nad Saejimą, wydobywając z kieszeni swojej czarnej kurtki grube samozaciskowe paski i z łatwością spinając ręce za plecami oszołomionego mężczyzny. Następnie z pewnym trudem dźwiga go na nogi i sadza na krześle, by go do niego przywiązać, lecz gdy się nachyla, by skrępować jego nogi, nagle sam się wypręża spazmatycznie i pada na podłogę.
– Naprawdę mi przykro – mówi Hashire, stojąc nad nim z uniesionym paralizatorem, ściągając palec ze spustu. Na jej twarzy nie znać oznak skruchy – ale to się musiało tak skończyć. Ty nie ufasz mi, ja tobie… Założę się, że przy pierwszej lepszej okazji chciałbyś moim kosztem dopiec Majimie, prawda? – Stopą odwraca Joon-go Hana na plecy. – To się nie mogło udać. Ale dzięki za pomoc. – Wskazuje głową Saejimę. – Sama pewno nie dałabym rady. –
She thanked him twice and said, "Good night"
Uśmiecha się przenosząc wzrok na drugiego mężczyznę.
Saejima łypie na nią półprzytomnym wzrokiem.
– Co ty… robisz. Jeszcze… Nie jest… Proszę. Musimy…
– Och, błagam! – wybucha, jakby od dawna się wstrzymywała. – Czy ja wyglądam na tak nawiną?! Naprawdę sądziłeś, że można mi wcisnąć tę bajeczkę o amnezji i pieprzyć o złotym sercu Majimy, który chce dobrze dla swoich braci, swojej rodziny… – Hashire dyszy ze złości, podchodząc i stając naprzeciw niego. – Ty i ja dobrze wiemy, że Wściekły Pies – przekłada nogę przez uda Saejimy – ma serce czarne jak smoła. I w słowniku jego moralności nie mieści się definicja „dobrych uczynków”. – Przysiada na jego kolanach, a jej dłonie, wędrują wzdłuż jego ciała.
She checked her bag, but nothing was inside
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – syczy mu w twarz, a jej ręce przesuwają się coraz bardziej gorączkowo. – I nie jesteś mi do niczego potrzebny, bo kiedy już go znajdę… Sama się nim zajmę. Nie będziecie spiskować za moimi plecami, uzgadniając jaką bajeczkę wcisnąć mi tym razem… Sama zweryfikuję, co jest prawdziwe. A to – jej twarz wreszcie rozjaśnia szczery uśmiech, gdy dłoń natrafia na twardy, znajomy kształt – należy do mnie. – Wyciąga zza pasa Saejimy swoje tantō, które jej skonfiskował.
Zeskakuje z niego z cichym śmiechem i przypasa broń do biodra.
– No! – oznajmia z ulga, chwytając się pod boki i odchylając w tył plecy. – Aha, i żeby wam nie przyszło do głowy współpracować… – Bierze w dłoń twarz Saejimy i zwraca jego półprzytomny wzrok na Joon-gi Hana. – Koleś jest z Geomijul nie życzy dobrze twojemu bratu. Nie wiem, czym Majima podpadł Koreańcom, może ty się orientujesz? – zadaje pytanie, nie tracąc dobrego humoru i nie licząc na odpowiedź; Saejima mamrocze coś niezrozumiale. – No właśnie, chcą go dopaść! Także jak oprzytomniejesz – wyciąga tantō i oswobadza jego dłonie – będziesz wiedział, co trzeba zrobić.
Poklepuje go po policzku i sięga do kieszeni jego kurtki, wyciągając z niej telefon.
– To sobie wezmę – informuje, następnie kuca przy Koreańczyku. – To też. – Zabiera jego smartfona. – Nie pogniewasz się? – Na wszelki wypadek jeszcze raz razi go prądem. Słyszała, że podwójna dawka dłużej obezwładnia mięśnie, a nie chciała, żeby za szybko stanął na nogi. Na sam koniec podchodzi jeszcze do hotelowego, stacjonarnego telefonu, wyrywa kabel z gniazdka i wynosi go ze sobą pod pachą.
– No, to do widzenia chłopcy! – Zgarnia klucze z wieszaka przy drzwiach. – Choć mam nadzieję, że nieprędko się zobaczymy. Pokój jej opłacony na kilka nocy z góry, więc nikt nie będzie was nachodził. Cya! – Wychodzi, zamyka za sobą drzwi na klucz, a na klamce zostawia zawieszkę: Nie przeszkadzać.
You think the devil has horns? Well, so did I
Hej :)
OdpowiedzUsuńWiadomo, że Majima sobie na żonę byle kogo nie wybrał, ale w tym tekście to Shire naprawdę bryluje. Nieźle to sobie wszystko wymyśliła, wręcz zaplanowała. Niezła jest. Choć ja przeczuwam kłopoty z racji tego, że nie zaufała słowom Saejimy. Oj, jej spotkanie z małżonkiem zapowiada się na naprawdę świetne.
Dzięki za kolejny raz z tymi postaciami :)
Pozdrawiam