Od czasu do czasu Kaveri ma nam coś do powiedzenia o swojej przeszłość.
Czasami naprawdę nie rozumiałem ludzi, z którymi przyszło mi się mierzyć na początku mojego dorosłego w świetle prawa życia. Jakby danie im dowodu osobistego sprawiło, że cofnęli się w rozwoju do czasów gimnazjum. Aż momentami ciężko było mi uwierzyć, że każdy z nas ma już dwie dychy na karku, niektóre pomysły bowiem mocno temu przeczyły.
Siedzący naprzeciwko mnie kolega zdawał się nie widzieć żadnych ciemnych stron pomysłu, który właśnie mi przedłożył, starając się przekrzyczeć panujące na stołówce rozmowy.
– Stary, to naprawdę nie będzie nic takiego. W ogóle ty będziesz miał najłatwiejszą rolę z nas wszystkich. Co może bowiem być trudnego w staniu na czatach, prawda?
– To będzie działanie na granicy prawa – zauważyłem. – A chyba pamiętasz, że jesteśmy studentami szkoły policyjnej, tak?
Gdyby Benjamin był w pobliżu, mogłem się założyć o sto dolców, że od razu przeszedłby do wybicia tego pomysłu z głowy, ale akurat mojemu przyjacielowi się zachorowało i pod okiem przedstawicieli uniwersyteckiego systemu opieki zdrowotnej przebywał na zwolnieniu lekarskim. Tym samym nie mógł wyściubić nosa z własnego pokoju, co dopiero mówić o opuszczeniu kampusu. Przepustka na weekend mu nie przepadnie, zostanie tylko przesunięta, ale jego nieobecność oznaczała, że ludzi, z którymi nie za bardzo się zadawałem, teraz będą chcieli wciągnąć mnie w swoje głupie gierki.
– Nic nam nie grozi – odparł. – To nie będzie nasz pierwszy raz. Poza tym gliny niewiele nam zrobią, jeśli się na nich napatoczymy. Ostatnio nawet nas nie spisali, choć jeden z nas miał przy sobie woreczek, bo nie zdołał go skitrać w śmieciach na czas.
Nie chciałem pytać, co dokładnie było w tym woreczku – nie było to coś, czym by zajmowali się na terenie szkoły, bo było to surowo zabronione i często dokładnie sprawdzane – ale w głowie zapaliła mi się lampka. Mogłem podejrzewać, że znajomi nie dorabiają sobie do stypendium całkiem legalną pracą, i trzymać się z daleka od tego, by do nich dołączyć. Choć pewnie nie myśleli, by proponować mi współpracę, kiedy samo moje kieszonkowe od rodziców było wyższe od zarobków niektórych ludzi po studiach.
Milczałem, co zaczęło wkurzać kolegę, bo nachmurzył się, po czym rzucił:
– Co? Odmówisz mi? Cykasz się czy może faktycznie masz się za kogoś lepszego od nas, co?
– Jeśli mam faktycznie tylko was podrzucić i stać na czatach przez dziesięć minut, to nie ma sprawy. – Wzruszyłem ramionami. – Ale jak odwalicie coś grubszego, to moi prawnicy nie będą was reprezentować w sądzie.
Chyba właśnie dałem do zrozumienia, ze jestem kimś z wyższej półki od niego. Teraz to patrzył na mnie z wrogością.
– To będzie tylko jedna akcja, bo więcej z tobą mieć już nie chcę, dupku – rzucił, po czym wstał i wyszedł ze stołówki, a ja odetchnąłem.
Nie byłem przekonany do pomysłu, by tak spędzić wolny dzień, bo ryzyko było wpisane w każdy pomysł trzymanych nieco w zamknięciu uczniów szkoły policyjnej, ale że nie miałem planów, a za bardzo czułem się ostatnio outsiderem, to się zgodziłem.
Kolega może i odszedł obrażony i urażony, ale pozostał ze mną w kontakcie, bo następnego dnia rano nadesłał mi wiadomość ze szczegółami, gdzie się spotkamy, ilu nas finalnie jedzie i gdzie będą chcieli się „zabawić”. Miałem jeszcze dość czasu, by przygotować się na to mentalnie i sprawdzić, czy ubezpieczenie samochodu jeszcze jest ważne. Zakładałem, że wydarzy się coś, co mi się nie spodoba i trzeba będzie się ratować, dobrze było być więc przygotowanym.
Moja „zdolność” nauczyła mnie, że muszę umieć zareagować na każdy możliwy scenariusz, niezależnie jak abstrakcyjny by się wydawał.
Bóstwa nie uznawały abstrakcji, a kiedy odkryły, że są dla kogoś widoczne – cóż, momentalnie stawałem się ich wrogiem. Bo byłem nietykalny, a przez to nie dało się mnie kontrolować. Tym samym droga do przejęcia władzy stawała się niemożliwa, a jedynym rozwiązaniem – moja śmierć Tylko jak nakłonić swojego żywiciela, by zabił drugiego człowieka, kiedy ten człowiek jest w stanie przewidzieć twój ruch?
Jak mówiłem – wróg numer jeden. Nawet jeśli nie mogłem liczyć na niczyje wsparcie, bo kto uwierzy w podobną bajeczkę, wciąż jako samotna jednostka miałem swoją broń.
Jeśli dobrze się orientowałem, żaden z kolegów, z którymi wybierałem się na akcję, nie miał niebieskiego bóstwa, były tylko zielone, ale to nie gwarantowało mi spokoju. Z moich obserwacji wynikało, że bóstwa w tym kolorze miewają momenty, kiedy stają się nieznośne i bardziej skłonne do popełniania przestępstw. Takie ich humorki można było przyrównać do zmian nastroju u kobiet, ale w ich przypadku winne były najczęściej jedynie hormony i cykl miesiączkowy, nie zaś psychopatia. Bóstwa w kolorze zielonym natomiast czerpały jawną frajdę z tego, że mogą od czasu do czasu dać popalić swojemu człowiekowi, czasami dosłownie. Nigdy jednak nie nakłaniały do pozbawienia życia jakiegokolwiek człowieka. To była tylko i wyłącznie domena niebieskich bóstw.
Może powinienem obudzić w sobie nieco więcej optymizmu, skoro z ich strony raczej nic nie groziło nikomu, ale nie umiałem przestać być realistą – cała akcja zakładała włamanie do mało chronionego miejsca w celu „sprawdzenia stanu magazynowego”. Nie dopytywałem, co takiego miałoby być magazynowane, w końcu miałem tylko nas zawieźć i czatować, czy nikt się nie zbliża. Podejrzewałem jednak że albo jest to broń, albo jakieś niedozwolone substancje produkowane jeszcze w innym miejscu. Legalności pewnie w tym było za grosz, a moi koledzy z oku jeszcze bardziej chcieli nagiąć prawo, niby to sprawdzając, a na dobrą sprawę podbierając dla siebie to, co uznali za nadwyżkę. Czyj gniew na siebie ściągną, tego nie wiedziałem i nie miałem zamiaru się dowiadywać. Dla chwili ekscytacji podjąłem się bycia ich szoferem, ale jeśli ktoś nas przyłapie, nie miałem zamiaru iść z nimi pod sędziowski młotek.
Wiedziałem, jak się zabezpieczyć, by nikt nie powiązał mnie z tą sprawą.
Koledzy za to spodziewali się, że stchórzę. Widziałem to po ich minach, gdy o umówionej porze zajechałem przed podejrzanie wyglądający lokal w miasteczku. Każdy z nas miał na ten dzień przepustkę i o dziewiątej rano wychodził z kampusu w mundurze, by jako światłość społeczności nieść w świat jedynie dobre wartości, ale na dobrą sprawę ten dzień wolny mieliśmy spędzić jak młodzi kryminaliści.
Gdyby to dotarło do moich rodziców… Pewnie tylko obcięliby mi kieszonkowe, bo przecież decydowałem już o sobie sam. Albo nie spotkałoby się z żadnymi konsekwencjami, tylko pełnymi rozczarowania spojrzeniami, co byłoby najgorsze w moim odczuciu. Dlatego musiałem zrobić, co w mojej mocy, by to do nich nigdy nie dotarło.
– O proszę, a kto nam tu nie stchórzył? – usłyszałem od jednego z kolegów, gdy pozostali zaczęli ładować się do samochodu. – Niezła fura. Twoja?
Pozostali zarechotali, jakby powiedział dobry żart, a ja nawet na nich nie spojrzałem. Każdy na kampusie wiedział, że największy dziedzic w hrabstwie uczył się na dobrego glinę, przy tym nie udawałam biednego niczym mysz kościelna. Wiedzieli, że jestem właścicielem tego pojazdu, nie widziałem w tym powodu do żartowania.
– Możemy mieć maksymalnie pięć minut obsuwy – uprzedziłem ich. – Teren nie jest stale monitorowany, ale wybraliście sobie porę, kiedy zmieniają się ochroniarze. Jeśli któryś z nich będzie zbyt nadgorliwy w wykonaniu obowiązków, może chcieć jeszcze raz rozpoznać miejsce, wtedy istnieje ryzyko, że na was wpadnie.
– A ty co? Bawisz się w naszego dowódcę? – burknął inny, a reszta mu przytaknęła.
Powstrzymałem się przed westchnieniem.
– Nie, jedynie staram się zadbać o nasz bezpieczny powrót.
– Jeszcze nie dojechaliśmy na miejsce.
Zapuściłem silnik i ruszyliśmy w drogę.
– O to się nie muszę martwić.
– Ale nie masz przy sobie nic łatwopalnego, co? – zapytał ten kolega, który wmanewrował mnie w to wszystko.
Posłałem mu spojrzenie kogoś, kto właśnie odkrył, w jaką kabałę się tak naprawdę wpakował. Na usta pchało mi się kilka soczystych przekleństw, za które mógłbym być nawet wydziedziczony, gdyby tylko ktoś doniósł o tym moim rodzicom, ale słowa te zatrzymały się na moim języku i nie dotarły do nikogo poza mną.
– Nie mam. A co, gdybym jednak miał? Co by się mogło wydarzyć?
Albo mi się wydawało, albo chłopak się zmieszał i nie bardzo wiedział, jak wybrnąć. Prowadziłem dalej, choć z mniejszą prędkością, bo doszedłem do wniosku, że sporo na liczniku i niezbyt ciekawe wieści to nie jest odpowiednia kombinacja na bezpieczną jazdę.
– No cóż… Coś może wybuchnąć?
Na razie to pozostali wybuchli śmiechem na moja reakcje – jedno przekleństwo jednak z siebie głośno wyrzuciłem – a ja miałem ochotę dać koledze się do zrozumienia, co sądzę o wkręceniu mnie w to wszystko.
– Teraz mi mówisz, że to może jednak być niebezpieczne?
Patrzyłem na drogę, bo kolejna chwila patrzenia na kolegę naprawdę mogła doprowadzić do czynów fizycznych, za które grozi człowiekowi paragraf. A nie planowałem niszczyć sobie życia.
Inni mogli mieć na siebie przeciwne plany.
– Ale prawdopodobieństwo wystąpienia takiego zdarzenia jest dość niskie – zaznaczył.
To mnie jednak nie uspokoiło, mój mózg już zaczął wymyślać, jaka to eksplozja może mieć miejsce. To sprawiało, że byłem bliski spięcia się.
– Ale nie zerowe – zripostowałem. Że też zechciało mi się bawić w coś takiego.
– Rey, to tylko jedna taka akcja, nic się nie stanie.
– Ewentualnie wywalą nas ze szkoły – wciąż nie byłem przekonany. Do tego musiałem pilnować się, by nie dać poznać po sobie odczuwalnej frustracji.
W tych okolicznościach nie pomagało ani trochę, że doskonale widziałem bóstwo władające moim kolegą. Jak i pozostałych. Żaden nie był niebieski, ich zieleń wydawała się zwykła, ale przecież bóstwa też mogły się ukrywać przed moją „zdolnością” i swoje prawdziwe oblicze pokazać, kiedy będzie im to pasować. A ja będę musiał udawać, że nic takiego nie widzę.
To było największe wyzwanie każdego dnia mojego życia.
– Nic się nie wydarzy – burknął któryś z kolegów z tyłu, a ja zamilkłem, byle tylko nie rzucać kolejnymi argumentami, jak jednak zły jest to pomył.
– Stary, to będzie proste – ciągnął ten, który mnie w to wkręcił. – I sam nie musisz nic robić, jasne? Taki jest plan i on wypali, sam się przekonasz. – Zarechotał, na co się skrzywiłem. – Czy niczego w życiu się jeszcze nie nauczyłeś? – zapytał, patrząc na mnie z uniesioną brwią.
Nie zdołałem powstrzymać się – kolejny raz tego dnia – przed użyciem sarkazmu.
– Tak, czegoś tak. Może tego, że nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. – A ten się jeszcze nie skończył, miałem prawo do obaw, że coś pójdzie nie tak, powinie się nam noga i będą z tego same kłopoty.
Jechałem przez miasto i przedmieścia zgodnie ze wskazówkami nawigacji, a moi pasażerowie mówili do siebie o jakimś wydarzeniu, w którym ostatnio brali udział. Jako że z wyboru nie angażowałem się w studenckie życie, nie miałem pojęcia, o czym mówią, ledwie więc ich słuchałem. Wróciłem myślami do rzeczywistości, gdy zajechaliśmy do celu, jak głosił GPS, a naprzeciwko, gdzie zaparkowałem, zaczynał się długi pawilon. Jego lokale zdawały się być o tej porze zamknięte i puste, ale skoro się tu znaleźliśmy, coś nadal musiało działać. Choć może nie do końca legalnie.
Wysiedliśmy i padło jedynie:
– Rey, zostajesz na czatach – po czym pozostali ruszyli w stronę pawilonu.
Wiedziałem, że mam monitorować, czy nic nam nie grozi, ale co, gdyby właśnie coś się wydarzyło? Nie mieliśmy, z tego, co się orientowałem, żadnego hasła bezpieczeństwa, krzyknąłem wiec za nimi, by o to zapytać. Ci znowu wybuli śmiechem, usłyszałem tylko, jak ktoś woła:
– To może niech będzie „książę”?
Śmiali się dalej, znikając mi z oczu. Aż dziw, że nikt ich nie posłyszał.
– Cudownie – mruknąłem do siebie i oparłem się o maskę.
Powiedziano mi, że cała ta dziwna akcja nie potrwa dłużej niż piętnaście minut. Jako że lubiłem być na wszystko przygotowany, spędziłem ostatnią noc na przeszukiwaniu tego miejsca. Dosłownie – włamałem się do miejskiego monitoringu i zapoznałem ze wszystkimi martwymi punktami. Dałem o nich znać jeszcze przed wyjazdem, mogłem jedynie liczyć, że koledzy się posłuchali i nie dadzą się nigdzie nagrać.
Ostatniej nocy posiedziałem też trochę w dark necie – bezsenność, o której kłamałem, że się z niej wyleczyłem, dawała o sobie ostatnio mocno znać. Korzystałem więc z godzin przed świtem, by się uczyć albo dowiadywać czego nowego. Dzięki temu zajęciu zorientowałem się, jakie biznesy są prowadzone w okolicy pawilonów i miałem większy obraz tego, co zainteresowało kolegów z roku. Podejrzewałem już tylko dwie możliwości: albo włamią się do budki ze sprzętem elektronicznym, by coś zwinąć i później samemu opchnąć na czarnym rynku, albo zmierzają do dilerów po kolejne działki. Obie te wersje mi się nie podobały, ale nie miałem za wiele do gadania, byłem tu tylko szoferem.
Może i uzbrojonym, o czym pozostali studenci nie wiedzieli, ale jednak tylko szoferem.
Gdybym o całej akcji dowiedział się nieco wcześniej, miał czas na większe przygotowania, teraz byłbym zaopatrzony też w jakiś sprzęt szpiegowski, którym posługują się prywatni detektywi. Wiedziałem, jak policjanci reagują na takich „stróżów prawa”, ale z moich obserwacji i researchu wynikało, że mogą pozwolić sobie czasami na nieco więcej, bo nie obowiązują ich aż tak sztywne procedury jak funkcjonariuszy. To byłaby duga droga zawodowa, gdybym jakimś trafem nie został gliną.
Sądząc po tym, w jakim miejscu właśnie byłem, ryzykowałem, że nie dostanę dyplomu. Ale po co być aż takim pesymistą? Nie powinienem, skoro koledzy uwinęli się ze swoją robotą szybciej niż w piętnaście minut. Nawet nie stanąłem odpowiednio na czatach, jedynie zbliżyłem się do pawilonu i rozglądałem niepewnie wokół, a ci już byli z powrotem.
Tylko że biegli dość szybko, a w półmroku, mocno skupiając wzrok, spostrzegłem, że co kilka kroków odwracają głowy. Jakby przed kimś lub przed czymś uciekali.
– Hej, książę! – rozszedł się okrzyk z hasłem bezpieczeństwa, na który zareagowałem biegiem do pojazdu. – Zapuszczaj silnik, szybko!
Nie trzeba było mi tego powtarzać. Byłem przygotowany do ruszenia, nim do mnie dobiegli, gdy za ostatnim z nim trzasnęły drzwi, ruszyłem z mocą maszyny. Nie zerknąłem w lusterko wsteczne, więc nie wiedziałem, ilu ludzi biegło za moimi kompanami. Nie wiedziałem, co się wydarzyło, czy ich plan się powiódł, a oni byli zbyt zmachani po biegu, by cokolwiek mi wyjaśnić.
Jechałem dokładnie tą samą drogą, która tu zajechaliśmy. Po co mi było szukać innej, gdy nikt nie ruszył za nami w pogoń, komu też chciałoby się po nocy gonić jakieś ciemne auto, którego rejestracji nie zdołano zapamiętać? Przynajmniej tak tłumaczyłem sobie, że na drodze za nami – przed nami zresztą też – nikogo nie ma. A przynajmniej tak mi się wydawało.
– Cholera, było blisko – odezwał się któryś. – Czy ktoś z was oberwał z tego latającego noża, czy mi się tylko wydawało?
Prawie że podskoczyłem, słysząc coś takiego.
– Jaki latający nóż? – zapytałem.
– No któryś z ochrony nas przyłapał i zaczął bez ostrzeżenia atakować. Widziałem, że rzucał, ale nie wiem, gdzie nóż poleciał. Wszystko z wami w porządku?
Pozostali wydali z siebie pomruki, które miały świadczyć o tym, że nikomu nic poważnego się nie stało, mnie zaś momentalnie zrobiło się chłodno. Ten ochroniarz, o którym wspomnieli, pozostał dla mnie całkowicie niesłyszalny. Jakby chciał bronić miejsca, nie dając przy tym o sobie za bardzo znać. Musiałem przyznać, że to mu się udało. I to mimo braku wsparcia, bo z tej krótkiej wymiany zdań wywnioskowałem, że był tylko jeden ochroniarz.
– Gdybym miał broń, to bym go załatwił – doszło mnie z siedzenia obok.
Spojrzałem w stronę chłopaka, który zdawał mi się pomysłodawcą tego wszystkiego i głównodowodzącym. Jego oczy błyszczały w świetle rzucanym przez mijane latarnie, ale nie był to dobry błysk. Skojarzył mi raczej ze wzrokiem kogoś wkurzonego, bo coś poszło nie po jego myśli. Bóstwo, które mogłem zobaczyć, miało zieloną, dość intensywnie ciemną barwę. Jak stłuczona butelka po piwie.
– Dlaczego miałbyś go załatwiać? – zapytałem. – Wykonywał tylko swoje obowiązki, to my wtargnęliśmy na chroniony przez niego teren.
– Wszedł nam w paradę – wyjaśnił. – Gdyby się nie zjawił, moglibyśmy wziąć więcej.
Czyli to chodziło o rabunek. Nie wiedziałem, jak weszli do okradanego lokalu, jedynie zadbałem o kamery, dając im nieco czasu przed złapaniem, gdyby tylko policja chciała się temu bardziej przyjrzeć.
– Ale nie wracacie z pustymi rękami, czyż nie?
Kolega posłał mi długie spojrzenie.
– To i tak za mało – burknął i wyjrzał przez okno, a ja prowadziłem dalej.
Wjechaliśmy właśnie na teren, który można by nazwać granicą między ścisłą częścią miasta a przedmieściami idealnymi dla rodzin z dziećmi. O tej porze nie było na chodnikach żywej duszy, mimo weekendu ludzie ci najwidoczniej byli domatorami. Kojarzyłem już dojazd stąd na kampus, wiedziałem, że przed nami będzie jeden ostry zakręt, zredukowałem wiec prędkość, by wejść w niego idealnie, ale wtedy…
Ktoś nagle miał zupełnie inny plan.
Z naprzeciwka nikt nie nadjeżdżał, bariery ochronne tkwiły na swoich miejscach, a my zaczęliśmy zmierzać w ich stronę i to z większą prędkością, niż sobie życzyłem. Próbowałem hamować, skręcić, byle tylko uniknąć stłuczki. Moje działania doprowadziły do tego, że przed barierami skręciliśmy, wypadliśmy z drogi i naszym nowym przeciwnikiem miało być drzewo.
Pasażerowie krzyczeli coś do mnie, ale zbytnio nie rozróżniałem słów, skupiony na jak największym zminimalizowaniu szkód. Moje własne życie nie było w moim mniemaniu zbyt dużo warte, skoro żadne bóstwo nie chciało wziąć mnie pod swoją kontrolę, ale życie pozostałej czwórki to coś innego. Mogli mieć kochające ich rodziny, wielkie nadzieje na przyszłość, niespełnione ambicje, konkretne plany. Gdyby za moją sprawą mieli nie mieć czegoś z tego, umarłbym przez moc wyrzutów sumienia. Dlatego robiłem, co wydawało się mi pomóc. Hamowałem i skręciłem, modląc się przy tym, by los zdołał nas uratować.
I chyba zostałem wysłuchany.
Na moje szczęście samochód zdołał się zatrzymać, zanim choćby musnęliśmy drzewo. Na dobrą sprawę brakowało do niego z dobrego metra, ale i tak miałem serce w gardle.
Bo coś takiego nie miało prawa mi się przydarzyć. Byłem całkowicie trzeźwy, uważny, wręcz czujny niczym drapieżnik na safari kryjący się wśród traw, by zaatakować kogoś niewinnego. Jak przy takiej postawie mogłem nagle skręcić i prawie wpakować nas na drzewo, a przy tym zabić lub porządnie zranić?
Tylko że to niekoniecznie byłem ja. Nie ja pokierowałem pojazd na bariery i na drzewo. Nie straciłem przytomności, nic mnie nie rozkojarzyło. Gdy próbowałem poukładać to sobie w głowie, dostrzegłem, że kierownicy nie dotykają tylko moje ręce. Także jedna cudza dłoń się przypałętała i trzymała mocno, a jej właściciel właśnie cichutko śmiał się pod nosem śmiechem, od którego przechodziły człowieka ciarki. Starałem się nie zerkać na jego lewe ramię, ale cóż – było bliżej od prawego, przez co stanąłem niemalże twarzą w twarz z bóstwem kolegi.
Bóstwem, które mimo zielonego koloru miało niebieskie prześwity, czego wcześniej nie zauważyłem.
A to nie mogło dobrze wróżyć. Jak wynikało z moich dotychczasowych obserwacji, dwukolorowe bóstwa to nie było bóstwa niezdecydowane o własnej egzystencji, ale zaatakowane niczym grzybem czy pasożytem przez inne, silniejsze od siebie, które chciało zabić to pierwsze bóstwo. Niczym właśnie taki pasożyt zaczynało wchłaniać swoją ofiarę, nie tylko „połykając ją”, ale też stając się nowym właścicielem człowieka. To prowadziło do tego, że osoba, którą dotychczas można było nazwać zwykłą, bo i dobre uczynki się jej zdarzały, i czasem zrobiła coś głupiego bądź złego, teraz zaczynała jawić się w oczach innych jak jakiś psychopata.
Nie chciałem widzieć wyrazu twarzy kolegi obok, ale musiałem sprawdzić, czy te prześwity to mi się czasem nie przewidziały. Zerknąłem więc w jego stronę kątem oka i nieco się spiąłem. Co tam przekleństwa pozostałych chłopaków, którzy kazali mi się ogarnąć, wyjechać i zawieźć nas na kampus, bo się zbliża godzina policyjna. Bóstwo pasażera naprawdę miejscami było niebieskie. Takie, jak u przestępców największego i najgorszego kalibru.
Gdy ja zerkałem w jego stronę, bóstwo chyba mnie wyczuło, bo zaczęło pochylać się bardziej w moją stronę, a że nie siedziałem wcale tak daleko, mogło za moment przekonać się, że ma do czynienia z kimś wyklętym. Kimś bez „boskiego pana” na własnym ramieniu, kimś wyjałowionym, kto nigdy nie dozna tego co więcej ludzi.
Bóstwa, tak samo jak człowiek, były dość ciekawskimi istotami. To obok mnie mogło spróbować poznać osobnika jak ja, a to niekoniecznie dobrze by się dla niego skończyło. Poza tym musiałem wrócić myślami do „tu i teraz” – nadal tkwiliśmy bowiem w pobliżu tego drzewa, kilkadziesiąt metrów od oświetlonej drogi, która wiodła nas do obecnego domu. Nie słuchając zbytnio narzekać, wyprowadziłem samochód z rowu i to bez konieczności pchania, po czym ruszyłem w drogę, jakby nic się nie stało.
Choć wiedziałem, że jest zupełnie inaczej. Tylko nie mogłem dać po sobie niczego poznać.
To było cholernie trudne. Poza tym, że ledwie co – zgodnie z ich słowami – uniknęliśmy spotkania z ochroniarzami tamtej budy i ciężkich obrażeń w drodze do domu, to trzeba było jeszcze tak przemknąć przez kampus do akademika, by nic i nikt nie spostrzegł, jak się wkradamy z powrotem.
Jeżeli coś czułem, prawie czołgając się pod bramą przez wykop – samochód zostawiłem na parkingu przed marketem w pobliżu – to pewność, że nigdy więcej nie popełnię czegoś takiego. Tak, miałem dopiero dwadzieścia lat, ale o więcej rozumu w głowie od całej tej bandy, której towarzyszyłem, do tego w przeciwieństwie do nich ryzykowałem więcej. Już nigdy więcej, pęki nie wyfrunę z tego przybytku z dyplomem w dłoni, by nigdy nie wrócić, przyrzekłem sobie nigdy więcej brać udział w podobnej akcji, kiedy ktoś nagle może pomyśleć o tym, by umrzeć.
Potrzebowałem znaleźć tej nocy coś, co pozwoli mi nieco odetchnąć po tej akcji i wyłączyć myśli, byle tylko nie odtwarzać od nowa całego tego zdarzenia. Dobrze, że miałem i ku temu sposobność. Plusem było nie tylko posiadanie umiejętności pozwalających obejść wszelkie zabezpieczenia i trafiać jedynie w martwe punkty kamer, ale też i przydzielony mi jednoosobowy pokój. Nie musiałem się martwić, że obudzę swojego współlokatora albo potknę się o jakąś rzecz, którą nieopatrznie pozostawił na podłodze. Na dobrą sprawę, mogłem robić, co chciałem, póki wieść o tym nie dotarłaby do władz uczelni, które mogłyby krzywo na coś spojrzeć, jeżeli złamałbym regulamin akademika.
Przeszedłem ciemnym korytarzem na paluszkach, skierowałem się do siebie, otworzyłem drzwi kluczem i wślizgnąłem do środka niczym cień.
Miałem serdecznie dość tego dnia pod każdym możliwym względem.
– Jutro będzie boleć – mruknąłem do siebie, po czym opadłem na łóżko i zamknąłem oczy.
Ten ciężki wieczór mógł mnie prześladować jeszcze jakiś czas, ale przynajmniej dowiodłem sam sobie, że jestem w stanie ignorować bóstwa. Nawet te, które niedługo staną się zagrożeniem dla ludzi wokół.
Nawet jeśli jakieś jawnie zaczyna czyhać na moje życie. Wiedziałem, że muszę mieć się od tej chwili na baczności. Tylko że cios może przyjść ze strony, z której się go człowiek nie spodziewa. W moim przypadku przyjął postać smukłej dziewczyny, za którą wodziłem od czasu do czasu wzrokiem, bo jej mocno czerwone bóstwo przykuło moją uwagę. To właśnie ona dała mi jawnie do zrozumienia, że przeliczyłem się w swoich założeniach i może być teraz dość kiepsko.
Sądziłem, że mnie nie dostrzegała, tym samym nie zobaczy podczas śniadania na stołówce mojej twarzy kogoś mocno niewyspanego, kto marzy o zniknięciu. Nie, ona mnie widziała, dostrzegała i nawet wpadła na przedziwny pomysł, który zaskoczył mnie równie mocno co jej słowa.
– Wiem, co robiłeś ostatniej nocy – powiedziała mi, siadając naprzeciwko mnie w kantynie, a ja momentalnie straciłem nie tylko apetyt, ale i pewność, że wszystko mi się udało.
Tamta noc miała okazać się początkiem wszystkiego złego, co los zapisał mi w spadku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz