Trzy godziny później schodzą na ląd, po dobiciu do nieprzystępnego brzegu. Plaża jest wąska i skalista, lecz w pewnym miejscu skały się rozstępują, zupełnie jakby zapraszały na wijącą się między nimi piaszczystą ścieżkę. Cid ręką daje znać wszystkim swoim ludziom, że skorzystają z tego zaproszenia.
Idą przez wydmy porośnięte skąpo trawami, turzycą i fiołkiem. Zachowują ostrożność, spodziewając się nieprzyjemności, choć pozorny bezruch zwodzi. Lekka bryza owiewa ich twarze, podnosząc drobne ziarenka piasku i obijając je o ich buty. Nie słychać niczego prócz szumu fal.
— Za cicho — grymasi Cid, krzywiąc usta. — Nie słychać nawet mew.
— Nigdy nie lubiłem skrzeku tych paskud, ale bez niego jest jeszcze gorzej — przyznaje Gav.
— Musiały mieć powód, by się wynieść. — Clive wyciąga miecz, za którego rękojeść trzyma od zejścia na ląd. — To niemal na pewno znaczy, że czeka nas niemiła niespodzianka.
Nie myli się. Kiedy ścieżka wiedzie ich w nadmorski, rzadki lasek, a potem prowadzi do leżącej za nim osady, zastają ją spaloną. Dym wciąż unosi się znad spopielonych domostw, dogasające płomienie tlą się nieśmiało po kątach, a wątłe krzyki umierających kaleczą dusze.
— Czystka — ocenia Cid, przyglądając się martwym, naznaczonym twarzom. — Przybyliśmy za późno.
— Waloed? — Clive klęka przy jednym z trupów, który nie był naznaczonym ani mieszkańcem wioski, lecz zbrojnym. Z bliska przygląda się wyszytemu na leżącej obok w błocie niebieskiej chorągwi Odynowi.
— Waloed — zgadza się Cid, przyglądając się rycerzowi.
Szukają ocalałych. Udaje im się dotrzeć do dziewczynki, która schroniła się w kominku, skąd musiała widzieć rzeź swojej rodziny, wyciągają ze studni roztrzęsionego chłopaka, próbują uratować naznaczonego w średnim wieku, lecz umiera na ich oczach. Przed śmiercią udaje mu się o czymś ich poinformować.
— Kaplica Drahny. Tam ich... schronili. — Usta naznaczonego milkną na wieki.
all these words I don't just say
— A zatem jesteśmy w Drahnie — stwierdza Cid, zamykając powieki naznaczonemu. — Chodźmy.
Nie muszą szukać długo, kaplica znajduje się w centralnym miejscu wioski i z miejsca, w którym stoją, widać jej dach, a na nim wznoszący się symbol Założyciela. Szybko staje się jasne, że to niedaleko niej stoczyły się najcięższe walki. Że w ogóle doszło do walki, a nie była to tylko rzeź naznaczonych i chroniących ich mieszkańców. Świadczyły o tym trupy w lśniących zbrojach.
— Co tu się wydarzyło... — Cid zatrzymuje się wśród rozrzuconych ciał rycerzy Waloedu, które leżą obok siebie w niemal idealnym kręgu, jakby zostali odrzuceni wybuchem, a pośrodku znajduje się para naznaczonych. Cid podchodzi do nich, patrzy w napiętnowane tatuażem twarze, dostrzega, że do końca trzymali się za ręce. — Sprawdźmy — szepcze, przykucając i próbując wyczuć puls na szyi kobiety i mężczyzny. — Cholera — wzdycha po chwili, zabierając rękę. — Są naładowani eterem. Szkoda. — Podnosi się, wciąż patrząc w ich twarze spod ściągniętych brwi. — Naprawdę szkoda...
— Czy nam się kiedyś uda dotrzeć gdzieś na czas? — denerwuje się Gav, podpierając się pod biodra i z żalem patrząc na martwych. — No co tak stoicie? — zwraca się do Łamaczy Klątw, których za sobą zabrali. — Rozejrzeć się, może gdzieś ktoś jeszcze na nas jednak czeka!
Łamacze Klątw się oddalają, a po krótkim wahaniu Gav do nich dołącza, stwierdziwszy, że na nic nie przyda się trójka mężczyzn wiszących nad dwoma trupami. Cid też odchodzi, ciężkim krokiem, lecz Clive wciąż wpatruje się w ciała i wkrótce przywołuje go z powrotem.
— Nie czujesz? — Wskazuje brodą na jedno z nich, biorąc głęboki wdech. Eter nie przestaje się kumulować wokół jednego z ciał. — Chyba jednak żyje.
and nothing else matters
Z ciemności mnie wyzwala twój głos. Usługuję mu niecierpliwie. Nabieram powietrza. Czy mogę? Czy wskażesz mi drogę? Jeżeli płomień tańczy na wietrze, czy zgodzisz się na te pożary?
Ile zaryzykujesz. Czy już dostrzegasz to, czym jesteśmy.
Patrz. To nie tlen rozszerza mi płuca. To eter. Czujesz, jak nim nasiąka przestrzeń. Podejrzewasz, co to oznacza.
On wie. On mnie wyczuwa. Grzywa ognia jeży się jak sierść na grzbiecie. Śmiech w mojej głowie brzmi pusto i litościwie. Teraz się zacznie zabawa. Ze wszystkich zrządzeń losu, trafiamy tutaj na siebie. Ty i ja. On i ona. My. Wy.
Mów do mnie. Podejdź. Jeszcze o krok. Zróbcie to razem, przekroczcie granice. Niech mnie naruszy zew, niech mi się odechce umierać. Jest wciąż tyle do zrobienia. Tyle głów do ścięcia. Ciał do posiadania. Tyle mocy nocy. Dusznych i bezlitosnych, gorących jak twoje oddechy.
No chodź. Zaufam ci.
Przecież nie mam wyboru.
trust I seek and I find in you
Płomieniu. Bądź delikatny. Zbudź mnie, namieszaj mi w głowie. Zawładnij duszą. Nie lękaj się błyskawic. Jeśli dołączy do nas grzmot, och, niech się postara. Będzie przyjemnie pod zachmurzonym niebem. Możemy się sobą podzielić. Możemy się
W Y Z W O L I Ć
A kiedyś może któreś z nas zdoła ugasić ten pożar.
Teraz mówisz ze mną, przychodzisz po prośbie. Tak bardzo chcę cię usłuchać. Ulegle ogrzać w cieple. Pożegnać ciężar decyzji. Ale huragan we mnie narasta. Zagłusza twoje słowa. Huragan we mnie łaknie twej krwi, nie nasileń nasienia.
Myślę, że się nie zrozumiemy. Że zbyt sprzeczne rwą mnie prądy.
Jeszcze nie wiesz, na co się piszesz. Jeszcze mi się wydaję, że jakoś to okiełznamy. Czekają nas próby. Czeka nas czas pełen wyrzeczeń i wielkich możliwości. Nie prosiliśmy o to. Nie chcieliśmy zamienić pokoju na zamieć. Lecz ona przyszła po nas i możemy rozłożyć skrzydła lub objąć skruszałe cienie.
A ciemność. Ona czeka cierpliwiej od nas. Rozdziawia szczęki. Wie, że zawieruszymy się w jej apetycie.
— Kaplica — wydaje polecenie Gav, wskazując na główne drzwi sztychem miecza. — Zdecydowanie to tam musimy zacząć. — Wraz z Łamaczami Klątw patrzy na wyciekającą spod drzwi kałużę ciemnej krwi. Drzwi dygoczą, jakby coś w nie uderzyło z dużą siłą. — No, to będzie gorące powitanie. Gotowi?
Oddział Łamaczy przytakuje, ci, którzy jeszcze tego nie zrobili, dobywają broni.
— Na trzy. — Gav unosi miecz, tak żeby mu nie przeszkadzał. — TRZY! — Wraz z dwoma Łamaczami kopie z rozmachem w drzwi, które ustępują. Skrzydła się rozchylają, uderzają o ściany i wracają, a to, czego obawia się Gav, wypełza spomiędzy nich.
Groza. Jeszcze bezimienna. Dostrzegają, że ciemna kałuża przed nimi to nie krew. To mrok. Sączący się z wnętrza kaplicy jak noc, chcąca obezwładnić dzień. Czystej postaci mrok, pochłaniający światło.
— Ja... ja chyba wiem, co to jest... — szepcze ze strachem Gav, gdy wokół zaczyna się ściemniać. — Zdaję się, że mamy tu...
Nim kończy, z ciemności wydobywa się skowyt, przypominający wycie szakala, a wiązka ciemności formuje się w sierpopodobny kształt i uderza w Łamaczy Klątw.
— Co to za diabelstwo?! — woła Cole, drugi dowodzący, parując mrok, który wściekle wyje, napierając na jego ostrze. — Gav?! Co to jest?!
— Ja... Myślę, że... Mamy przesrane!
Gav tnie ukształtowaną w broń smugę, a ta się wycofuje, lecz tylko po to, by zaraz ponownie zaatakować. Znów udaje im się odeprzeć atak, cień się wycofuje. Zaraz potem drzwi kaplicy eksplodują, a otaczające je mury kruszą się, jakby coś potężnych gabarytów próbowało się przez nie wydostać.
— Kurwa. — Gav dostrzega żarzące się we wnętrzu kaplicy czerwone ślepia, odbijające światło dnia. Odwraca się za siebie, przykłada dłonie do ust i krzyczy: — Cid?! Clive! Przydałaby się wasza cholerna pomoc!
Mrok chichocze jak sfora wygłodniałych szakali. Coraz odważniej sięga cieniami po świat.
every day for us something new
Eter. Gromadzi się przy ciałach naznaczonych. Nozdrza Clive’a drżą, jakby węszył. Może w istocie próbuje. Ściąga brwi, mruży oczy i jest niemal pewien, że wiatr, którego wcześniej nie czuł, niesie ku niemu dziwnie znajomy i ledwie wyczuwalny zapach, lecz on nie jest w stanie go zidentyfikować. Nie może oderwać wzroku od twarzy leżących przed nim naznaczonych, zbliża się o krok i już niemal wydaje mu się, że pojmuje, co nienaturalnego jest w tej scenie, gdy Cid wyciąga rękę.
Zielone oczy patrzą z takim samym zastanowieniem. Dłoń w skórzanej rękawiczce, jakby żyjąc własnym życiem, zbliża się, by dotknąć policzka naznaczonej dziewczyny. Im bardziej zmniejsza dystans, tym mocniej wieje wiatr, tym bardziej znajome niesie zapachy, a powietrze elektryzuje się jak podczas burzy. W momencie, w którym się stykają, cienka sieć błyskawic przebiega przez ramię Cida.
— To nie ja — syczy Cid, gdy przy dotknięciu przeszywa go prąd. — To... Jakby... — Zerka na Clive’a, ale on marszczy brwi jeszcze mocniej, nie zamierza przyjść z pomocą w wyartykułowaniu doznanych wrażeń. — Jakby coś wyzwalało albo chciało wyzwolić we mnie moc eikona. — Patrzy podejrzliwie na dziewczynę, która wcale nie wygląda na bardziej żywą niż przed chwilą i najwyraźniej jej świadomość ma z tym niewiele wspólnego. — No dobra. — Cid sięga i łapie za ramię Clive’a, zmuszając go, by podszedł. — Ty spróbuj! — Poklepuje go po plecach, a Clive omal nie przewraca się na ciała. Syczy wściekle, obnażając zęby na Cida, ale ręka, którą podparł się tuż przy twarzy naznaczonej, zaczyna go piec. Zerka na nią, powietrze wokół zdaje się drgać, a ciepło wspina się po jego ramieniu. Szybko prostuje się i cofa.
— I co? — pyta Cid.
— Nic — kłamie Clive. Jest pewien, że jeszcze chwila, a ogarnąłby go płomienie. — Nic nie poczułem.
Cid uśmiecha się pobłażliwie, otwierając usta, ale wtedy rozlega się krzyk.
— Gav ma kłopoty — ocenia prędko Cid i natychmiast dobywa jednego z dwóch przytroczonych do pasa mieczy. — Musimy...
NIE.
Wzmaga się wiatr, pod czaszką wybucha ból. Trwa tylko chwilę i nagły ucisk mija, lecz kiedy Cid otwiera oczy, leży twarzą do ziemi.
— Co się... — Krzywi się, plując piaskiem i ociera usta. Dostrzega Clive’a, który klęczy obok, trzymając się oburącz za głowę i wpatrując w coś przed sobą. Podąża za jego spojrzeniem.
Naznaczona, którą uznali za zmarłą, siedzi teraz i w rozpaczy tuli do siebie ciało leżącego obok mężczyzny. Szepcze coś gorączkowo w nieznanym języku i choć nie rozumieją ani słowa, słyszą niedowierzanie i zaprzeczenie, patrzą na łzy żłobią korytarze na brudnych policzkach. Nie mogą jednak dłużej przyglądać się żałobie, gdy niedaleko rozlega się kolejny krzyk.
Clive i Cid wymieniają spojrzenia. Cid unosi brew, wskazując brodą na dziewczynę i odwraca się, by biec w stronę rozlegającej się wrzawy. Clive też rozumie, że nie mogą zostawić tu ocalałej, gdy w pobliżu nie jest bezpiecznie. Przeprasza, lecz nie zważa na protesty, odrywa ją od martwego ciała, przerzuca sobie przez ramię i podąża za Cidem.
Dociera pod kaplicę, gdy Cid zamierza do niej wejść i użyć mocy eikona. Jego dłonie rozświetlają wyładowania. Dziewczynie, którą niesie Clive, wreszcie udaje się wyrwać z ramion mężczyzny.
— Nie! — krzyczy, wybiegając przed Cida i stając między nim a ciemnością. — Przestańcie! — Dyszy ciężko i wciąż płacze, lecz jej rozłożone szeroko ręce nie drżą, jakby naprawdę zamierzała ich powstrzymać. Sama jedna, przeciw grupie mężczyzn. Patrzy na nich zaczerwionymi oczyma, co podkreśla ich orzechowy kolor, kontrastujący ze zwichrzonymi, czarnymi włosami. — Dość już dziś straciłam, proszę. — Wbija błagający wzrok w Cida, domyślając się, że to on dowodzi. — Pozwól mi z nim porozmawiać. Załatwię to.
open mind for a different view
Cid mocno ściąga brwi, ma rozchylone usta i wygląda na to, że zastanawia się, jaki komentarz będzie odpowiedni w odpowiedzi na tak absurdalną deklarację.
— Porozmawiać? — powtarza, prychając. — Dziewczyno, z całym szacunkiem, ale chyba jeszcze nie oprzytomniałaś. To nie są... okoliczności, w których może dojść do jakiejkolwiek konwersacji.
— Co ci szkodzi! — nalega ona. — Po prostu pozwól mi tam wejść. Nic nie stracisz. Moje życie nie jest dla ciebie nic warte, nic nie ryzykujesz.
— No, tu się trochę mylisz — oburza się Cid. — Wybaczę ci, bo nie możesz wiedzieć, kim jestem, ale my tutaj dużo poświęcamy, żeby ratować... Hej! Jeszcze nie skończyłem!
Dziewczyna już znika w przygarniającej jej ciemności.
— Jednak skreślcie ją z listy ocalałych. — Cid krzywi się z niezadowoleniem. — To ilu ich mamy? Trzech? No świetnie. Dziewczyna wszystko popsuła. To mógłby być nasz rekord.
Cierpkość jego słów pozostaje bez pocieszenia.
Nigdy nie będziesz częścią nas. Krew, która nas wiąże, nie znaczy wiele w strumieniu skarg. Nie zdobędziesz mnie. Nie pogrążysz. Będę krzyczeć w mroku. Nie będę się bać. Ciemność to tylko brak światła.
Tylko brak światła.
A my mamy płomienie, mamy piekielny ogień, tuż obok.
I mamy blask. Mamy jasność tnących niebo błyskawic.
Twoje groźby to czcze przechwałki. Nie wypełnisz nas. Nie osaczysz. Znajdź swój świat pełen wiecznej nocy gdzie indziej, tutaj się nie dostaniesz. Nie życzymy sobie ciemności. Nie pragniemy cię. Nie zwątpimy. Pochowasz w mroku jedynie własne ambicje.
Nie skusisz mnie.
Nie pożądam cienia.
Ale cień pożąda nas.
and nothing else matters
Nie widzi nic, dopóki ciemności nie rozjarzają dwa czerwone punkty. Zatrzymuje się tuż przed nimi, czuje na twarzy szakali oddech i szakale kły błyskając w mroku w zwierzęcym uśmiechu.
— NIE BOISZ SIĘ — słyszy szept tuż przy uchu, nienaturalny, jakby odtworzony przez syntezator. — DLACZEGO SIĘ NIE BOISZ?
— Za mocno mi zależy, żeby się bać — odpowiada i wyciąga rękę. Czuje coś w mroku, pod dłonią. Coś szorstkiego jak sierść, lecz ona zmienia strukturę, mięknie, coraz bardziej przypominając włos.
— NA CZYM TAK CI ZALEŻY?
Mrok kurczy się i nabiera kształtu. Materializuje się w postać smukłego mężczyzny o szakalich rysach twarzy, przebiegłego i żądnego krwi, który dzierży w dłoni potężny sierp.
— Ja... Chcę tylko, by nikt kogo kocham, więcej nie zginął.
— TROCHĘ NAIWNE MYŚLENIE. TO NIEUNIKNIONE, ŚMIERĆ.
— Dobrze, ale po prostu... nie teraz! — żąda zawzięcie i patrzy w zawieszone nad głową czerwone oczy. — Przecież ty też tego nie chcesz — próbuje je przekonać. — Tam na zewnątrz czekają na ciebie ludzie ze Sztormu. I to chyba nie byle kto — dodaje, lecz szybko przestaje się nad tym zastanawiać. — Zużyłeś już sporo sił na Waloed. Nie dasz im rady, wiesz to.
Postać przed nią wyraźnie się zżyma.
— ALE MÓGŁBYM. GDYM TYLKO DOSTAŁ CIEBIE...
Cienie smagają delikatnie jej policzek, jak czuły, stęskniony kochanek.
— Ja też tego chcę — zapewnia dziewczyna. — Znajdziemy sposób. Ale teraz... Proszę.
— TRZYMAM CIĘ ZA SŁOWO. INACZEJ...
— Wiem. Przecież wiem! I nigdy na to nie pozwolę.
Utkany z mroku kształt uśmiecha się z zadowoleniem.
— CZYLI JEDNAK JEST COŚ, CZEGO SIĘ BOISZ. — Cichy, cyniczny śmiech wypełnia rzednący mrok. — MNIE NIE OSZUKASZ, MOJA MIŁA. ZNAM WSZYSTKIE TWOJE DEMONY Z IMIENIA. — Cienie kurczą się i rozciągają, tańczą wokół i zachęcają do podjęcia gry. — JESTEM JEDYNYM, KTÓRY WIE, KIM NAPRAWDĘ JESTEŚ. — Śmiech się wzmaga, wypełnia jej myśli. — PRAWDA, ZEF?
— Nie nazywaj mnie tak — syczy dziewczyna, ale mrok nie słucha, mrok zanika, a wraz z nim zwierzęcy, szakali śmiech.
Coś wyraźnie się zmienia. Aura eteru gęstnieje i Cid zamierza mimo wszystko wejść do środku, ale ściana mroku go powstrzymuje. Planuje rozbić ją błyskiem, ale słyszy zza niej jakieś głosy i wstrzymuje zamiary, podsłuchując rozmowę. Dziewczyna rzeczywiście prowadzi z kimś rozmowę, z jakimś mężczyzną, ale czy możliwe, że mogłaby nawiązać kontakt z nie swoim eikonem? Bo prawdopodobnie to z tym mieli tu do czynienia: z eikonem ciemności. Tylko jego dominant mógłby próbować się z nim porozumieć, nigdy wcześniej nie słyszał o przypadku, by udało się to komuś innemu, a jednak prawdopodobnie właśnie to miało miejsce.
— Co? Co tam się dzieje? — Gav z zaciekawieniem nadstawia ucho. — Nic nie słyszę. Myślisz, że już po niej?
— Lord dowódca i jego najlepszy zwiadowca. — Clive kręci głową, patrząc spode łba na podsłuchujących mężczyzn. — Odsuńcie się. — Podnosi miecz, który wybucha jasnym płomieniem i zamierza przebić nim ciemność, lecz w tym momencie rozlega się śmiech, a w miarę jak cichnie, wewnątrz kaplicy robi się coraz jaśniej, aż wreszcie są w stanie rozróżnić wszystkie formujące się kształty.
Kobiety, dzieci, naznaczeni. Wszyscy, którzy zdążyli się uchronić w kaplicy, zanim dopadły ich miecze Waloedu, przetrwali i najwyraźniej, nie licząc szoku i traum, mają się całkiem dobrze.
Clive wchodzi pierwszy, wzbudzając lęk i paniczne piski wśród dzieci. Prędko gasi i chowa Język Płomieni, rozkładając ręce w uspokajającym geście.
— Komuś poszło trochę lepiej z tym ratunkiem niż nam — zauważ z przekąsem Gav.
— Nie da się ukryć — zgadza się Cid, choć mierzy wszystko podejrzliwym spojrzeniem. Wśród zebranych w grupki ludzi dostrzega dziewczynę, która walczyła przed kaplicą, a potem weszła tutaj, sama, w ciemność, narażając się na atak eikona i ignorując jego ostrzeżenia.
never cared for what they say
Czarne włosy wymykają się żółtej wstążce i spływają na jej plecy, na niegdyś białą bluzkę, teraz ubrudzoną, przepoconą, klejącą się do ciała. Na łopatce jest rozdarta i zakrwawiona, lecz dziewczyna nie sprawia wrażenia, jakby dolegał jej ból, który powinien towarzyszyć tam paskudnemu cięciu. Być może znosi go, bo w tym momencie najważniejsze na świecie jest trzymanie w ramionach dwójki dzieci. Żywych dzieci.
— Wszystko... w porządku? — pyta Cid, podchodząc i przerywając tę rodzinną chwilę. — Z nimi? — dodaje, gdy dziewczyna odwraca się, by rzucić mu wrogie spojrzenie.
— Tak — odpowiada, z powrotem koncentrując się na dzieciach. Chłopiec ma tak jak ona orzechowe oczy, lecz nieco jaśniejsze włosy, może mieć około jedenastu lat. Dziewczynka jest młodsza, czarnowłosa, a jej oczy są nieprzeniknione i ciemne jak noc.
— “Tak”? Tylko tyle? — dopytuje z żalem Cid. Dziewczynka nie odrywa od niego wzroku, chłopak też jakby próbował rzucić mu wyzwanie. Ale to najdoroślejsza z nich decyduje się uczynić to werbalnie. Wstaje i odwraca się do niego, trzymając ręce przy dzieciach, jakby wciąż próbowała je chronić. Cienie pod jej oczami są głębokie i fioletowe. Wygląda wciąż bardzo młodo, lecz z jakiegoś powodu Cidowi wydaje się, że jest dla społeczności Drahny kimś ważnym.
never cared for games they play
— A co jeszcze miałabym dodać? Podziękowania?
Cid obrusza się na tę wrogość.
— Przybiliśmy tu was ocalić i...
— Ale nie ocaliliście nikogo.
— Jesteś pewna? — Cid czuje, że w jakiś niewyjaśniony sposób dziewczyna odzyskała przytomność dlatego, że zjawili się przy niej w odpowiednim czasie.
— Tak. — Dziewczyna mierzy się z nim na spojrzenia, lecz jej głos zdradza, że wcale nie jest pewna tego, co mówi, tak jakby chciała.
— No cóż, może i rzeczywiście niezbyt się przydaliśmy, lecz nasze możliwości są większe, niż to, co dziś zaprezentowaliśmy. — Próbuje się uśmiechnąć, ale kąciki ust dziewczyny ani drgną, więc Cid również przestaje się uśmiechać. — Możemy zaoferować kryjówkę waszym naznaczonym. Taką, w której nie dosięgnie ich ani Waloed, ani cesarscy, ani nikt, kto chciałby ich skrzywdzić.
— Czyżby? — kpi ona. — I miałabym uwierzyć, że ot tak, z dobroci serca, przeprawiacie się przez pół świata, żeby nam pomóc? — Jej dłoń wędruje do policzka i pociera szpecący go tatuaż. — Że wcale nie chcecie tak jak wszyscy inni po prostu nas wykorzystać?
— Na początku też w to nie wierzyłem. — U boku Cid zjawia się Clive, kładzie dłoń na jego ramieniu. — Ale to porządny facet. Możesz mu zaufać.
Dziewczyna prycha.
— Wiesz, gdzie bym była, gdybym za każdym razem posłuchała tego typu rady? — Wyciąga palec i celuje nim raz w Clive’a, raz w Cida. — Wracajcie na ten swój Sztorm i zostawcie nas w spokoju.
never cared for what they do
— Dlaczego gadacie z nią, jakby to ona tu dowodziła? — marudzi Gav, dołączając do rozmowy. — Znajdźmy sołtysa, to do niego należą naznaczeni i on zadecyduje, czy możemy ich zabrać.
— Nikogo stąd nie zabierzecie — warczy dziewczyna. — Zabierajcie się stąd, ale już!
Nie używa wiele siły. Postępuje krok naprzód, jedną dłoń opiera na piersi Cida, dotykając jego skóry, prześwitującej zza zapięcia kurtki, drugą na piersi Clive’a, na rozgrzanym napierśniku Tarczy Rosarii. Chce ich odepchnąć. Nie ma znaczenia, że jest kobietą, a przed nią stoi dwójka rosłych mężczyzn, nie licząc tego trzeciego, który jawnie ją zlekceważył. Zamierza wyrzucić ich, najpierw z kaplicy, potem z osady, lecz w momencie, gdy ich dotyka, przeszywa ja prąd i ogarnia gorąco. Rozumie, że łatwo się od nich nie uwolni.
never cared for what they know
Co nie oznacza, że nie zamierza próbować.
— Po prostu już idźcie... — mówi, czując nagle niesamowite zmęczenie i cofając się o krok. — Drahna to nasz dom. Zostaniemy tu i wszystko naprawimy.
— Tak? — Cid przygląda się jej coraz uważniej. — Bo nie wygląda to tak, jakby ktoś tu był na siłach to uczynić.
— Jak śmiesz. Oczywiście, że...
W tym momencie siły wreszcie ją opuszczają. Dziewczyna słabnie i zatacza się, a wyciągnięte ramiona Cida tylko na to czekają.
— To się musiało tak skończyć.
but I know
Cid szczerzy zęby, przytrzymując ją w pionie.
— Wygląda na to, że jednak będziesz musiała zdać się na nas.
Hej :)
OdpowiedzUsuńOch, jestem bardzo ciekawa Fer, jak i mroku. Całość jak najbardziej w Twoim stylu. Uwielbiam te fragmenty pisane kursywą, są tajemnicze i złowrogie, a przy tym intrygujące. Świetne opisy, ukazany zarys charakterów, a na koniec, kwit panna wpada w ramiona Cida, to aż się uśmiechnęłam. Chcę więcej.
Pozdrawiam