Mogłam to zrobić
kolejny raz. To w końcu takie proste. Wystarczy jedynie pociągnąć usta miętą w
sztyfcie i ubrać się w małą czekoladę, byś przypomniał sobie o smaku ulubionych
lodów, które latem stawały się twoim jedynym pożywieniem.
Zamieniłam się więc w ten
deser, ciekawa, czy zdołasz dostrzec także miód w moich włosach, gdy pozwolę
okryć się promieniom słońca. Ubrałam też swój najlepszy uśmiech, by ukryć za
nim złamane serce. Bo porażka była ostatnim, co chciałam ci pokazać.
Zakradłam się do środka i
wślizgnęłam do ostatniej ławki, której nikt nie zajmował. Mogłam stąd patrzeć
na ciebie, pozostając niewidoczna dla twoich oczu, które skupiłeś na sklepieniu
nad sobą, czekając, aż zjawi się ona cała w bieli.
Ona. Nie ja.
Chciałam
i miałam być silna. Miałam się nie poddać, bo przecież nie byłam persona non
grata. Sam mnie tu zaprosił, co powinno coś znaczyć. Powinno, ale chyba
tylko dla mojej głowy. Dlaczego łudziłam się, że jeszcze jest tu coś, co
mogłabym ugrać? Moje wyobrażenia, próby dodania sobie odwagi, stania się
bardziej pewną siebie mogły jedynie spełznąć na niczym, kiedy mój wzrok
przyzwyczaił się do jego widoku tuż przed ołtarzem. Stał tam, wysoki i
przystojny jak zwykle, bo te cechy na ten moment życia miał przypisane do
siebie. Wyglądał na zdenerwowanego, ale kto by nie był, kiedy właśnie wydarzyć
ma się jedna z najważniejszych rzeczy w życiu. Przecież czekał właśnie na tę,
którą inni powinni brać za miłość jego życia.
Że też kiedyś myślałam, że to
ja nią jestem. O naiwności wcale nie święta.
Nie byłam nią, bowiem musiałam
ustąpić miejsca młodszej, o większych piersiach i szerszych biodrach, która nie
będzie miała problemu z tym, by wydać na świat jego potomstwo. Która nie będzie
się bała, że ono przejmie po niej złe nawyki i lęki. Wymienił mnie na model bez
żadnych wad fabrycznych, bo serce nie sługa, przyrodzenie tym bardziej, o
męskim ego w ogóle nie wspominając. Porzucił mnie dla innej iluzji szczęśliwego
życia ze spełnionymi marzeniami, a mnie pozostało patrzeć, jak składa
odpowiednią przysięgę, byle je zacząć.
Jego widok łamał mi serce
jeszcze bardziej, prawie wyciskał ze mnie łzy. Nie dałam się im jednak, bo nie
po to tu przyszłam. Należało się bowiem pożegnać, skoro już nigdy nie będzie
mój, i życzyć mu jak najlepiej. Bo o to chodzi w miłości: by druga osoba
doznała szczęścia.
Przenosząc wzrok z niego na
innych zgromadzonych, byłam w stanie rozpoznać kilkoro członków rodziny, z
którymi dane mi było się poznać. Z nikim nie nawiązałam przyjacielskiej
relacji, dlatego łatwo było udawać, że ich nie znam. Rozpoznałam też jego
kolegów od nocnych spotkań przy piwie, kiedy to pewnie opowiadał im, jak ma ze
mną źle i że znalazł kogoś lepszego. Najwidoczniej tak było, a teraz nawet mój
strój nie zdoła odwrócić go od drogi, którą zaczął podążać beze mnie.
Wstałam automatycznie, kiedy
zabrzmiały pierwsze dźwięki organów, a marsz obijał się o ceglane ściany
przybytku. Nie spojrzałam za siebie, by przyjrzeć się pannie młodej, stałam
sztywno ze wzrokiem wbitym przed siebie w ciemne plecy mężczyzny ubranego w
garnitur, który także nie obejrzał się na główną gwiazdę tej uroczystości.
Zacisnęłam mocniej dłonie na bukiecie kwiatów, jaki zdołałam obrać za prezent,
nim ulotnię się sprzed kościoła, by wieść dalej samotne życie przy butelce
wina.
I dobrze, że na nią nie
spojrzałam, bo wszelkie kompleksy, jakie kiedykolwiek w swoim życiu miałam,
uderzyłyby mnie w twarz z całą mocą i rozłożyły na zimnej posadzce. Bo była
najpiękniejszą kobietą, jaką widziałam, której uroda raczej nie przeminie, a
utrzymywana będzie przez wszelkiego rodzaju zabiegi, byle zawsze taką być
niczym Dorian Grey. Wiele osób musiało myśleć podobnie, stąd wziął się ten
szmer, a chmura zazdrości i zawiści pojawiła się nad głowami wielu z zebranych
gości. Patrzyłam, jak panna młoda zmierza do ołtarza i jak szeroki uśmiech
pojawia się na jego twarzy, kiedy ją widzi. Ponoć ten moment tuż przed ołtarzem
jest tym ostatnim momentem, kiedy może zapaść ostateczna decyzja. Po nim
widziałam, że swoje już postanowił i nic nie zdoła tego zmienić.
Słowa przysięgi, jaką sami dla
siebie stworzyli, by była tylko ich, własna, intymna, obijały się o moje uszy,
w ogóle do mnie nie docierając. Mogłam jedynie patrzeć przed siebie tępo i modlić
się do siły niższej o to, by ta męka zakończyła się jak najszybciej. To w końcu
nastąpiło, a przynajmniej ta zamknięta w małej budowli część, którą należy
przenieść na zewnątrz, by tradycji stało się zadość, a ziarenka ryżu na chwilę
zamigotały w powietrzu i opadły razem z tymi grosikami, jakie ktoś także
wyrzucił.
Patrzyłam na to ze swojego
miejsca w tłumie, a kiedy zaczęto składać pierwsze życzenia, i ja się
przepchnęłam, by po raz ostatni spojrzeć mu prosto w twarz.
Zdawał się być zaskoczony.
Czyżby wątpił w to, że przyjmę jego zaproszenie? O nie, takiej okazji nie
mogłam w całości przepuścić, choć obiad i dalszą część zabawy planowałam ominąć
od samego początku.
– Cześć. – Ponoć najtrudniejsze jest to
pierwsze słowo. – Wszystkiego
dobrego na nowej drodze życia.
Nie sądziłam,
że kiedykolwiek będę składać mu takie życzenia. Raczej chciałam je słyszeć,
stojąc przy jego boku w sukience innej niż w tej czekoladzie, która uczyniła ze
mnie chodząca pralinkę. Nie tak to wszystko powinno wyglądać.
Ale nie miałam wpływu na to,
jak potoczy się mój los. Bo on to uwielbia płatać wszelkie figle. Ten ślub
musiał być jednym z nich, ale takim, od którego nie mogłam uciec.
Jak można zareagować na takie
oto życzenia, kiedy słyszy się od swojej poprzedniej dziewczyny, dla której
chciało się przychylić świat i zerwać gwiazdę z nocnego nieba? Jak patrzeć w
oczy, kiedy najlepiej obie osoby pragnęły ucieczki? Nie mogłam tego przedłużać,
bo za mną także stały jeszcze poprzednie partnerki. Po co zajmować czas, kiedy
inne serce, które były złamane, pragnęły dostać ostatnie plastry? Lepiej mieć
to z głowy.
– Mam nadzieję, że będziecie razem szczęśliwi na wieki – dodałam, co ani trochę nie zabrzmiało
szczerze, co zdołał wyczuć.
– Dzięki, ale czy musisz udawać? – chyba naprawdę liczył na to, że nie przyjdę. – Wybacz, ale wyglądasz i zachowujesz
się, jakbyś chciała zniszczyć mi ten dzień, a ja nie zamierzam na to pozwolić
Nie byłam typem, który
robiłby innym na złość, ale przez jeden moment chciałam nad nim górować.
– Co więcej mam ci powiedzieć?
– zapytałam. – Już więcej nie świecisz na moim
niebie – wyjaśniłam i wcisnęłam mu prawie siłą bukiet kwiatów do ręki. – To
moje ostatnie słowa. Proszę. Wszystkiego dobrego na nowej drodze życia.
– Dai…
Nie pozwoliłam, by wymówił
moje imię do końca, bo nie chciałam kalać swoich uszu tym dźwiękiem. Nie
chciałam, by kiedykolwiek zabrzmiało ono w jego ustach. Nie, dla mnie nie miał
prawa już tego robić.
Spróbowałam przejść przez tych
wszystkich gości, reprezentacje instytucji, które się zjawiły, te wszystkie
dawne koleżanki i kochanki, które przyszły za nim płakać, bo oficjalnie zmienił
stan cywilny, choć trudno powiedzieć, czy nieoficjalnie nadal będzie łamał
serca na prawo i lewo. Popchnęłam kogoś, nawet nie przeprosiłam, bo miałam
ważniejszą rzecz do zrobienia – uciec, zanim ktokolwiek ujrzy moje łzy.
Nie powinnam już o tym myśleć.
To był już przecież koniec, nic nie mogło sprawić, by wrócił do mnie. Moje
serce zostało złamane, teraz mogło jedynie zyskiwać zadrapania z innych stron
od innych osób i jakoś trwać dalej.
Ile łez można wylać, kiedy
powinno się wreszcie dać temu spokój? Minęły już dwa lata, winnam iść do przodu
ze swoim życiem i z sercem, ale jak zaufać na nowo, kiedy to takie trudne?
To nie będzie samoistne,
wiedziałam, że będę musiała się do tego zmusić, ale dam radę. Nie zamknę siebie
w poczuciu, że to już definitywny koniec. Ale ile mogłam sobie wmawiać, że to
mnie wcale nie ruszy, a wszystko, co sobie myślałam o tym dniu, jest w stanie
się wydarzyć, jeżeli tylko będę silna? Jeśli kogoś nie powinno się oszukiwać,
to właśnie samego siebie, bo nie mogąc spojrzeć
sobie oczy, człowiek zaczyna uciekać i uciekać bez końca, póki śmierć
nie wyciągnie po niego kościstych dłoni.
Jednak ja chyba właśnie tego
chciałam – by koszmar, jakim po rozstaniu stało się moje życie, zamienił się w
ten ostateczny krok, gdy nie muszę martwić się o swoje znaczenie, bo nie liczy
się ono dla mnie, jak nie liczy się także dla innych.
Przełykając łzy, byłam w stanie
odsunąć się nie tylko od niepotrzebnych myśli, ale i od ludzi, którzy zdawali
się napierać na mnie w drodze od młodej pary. Swoje już zrobiłam – nie miałam
zamiaru stawać twarzą w twarz z wybranką jego serca, nie mogłam zadać sobie
ostatecznego ciosu – dlatego mogłam iść dalej, wrócić do swojego szarego życia,
w którym nic nie mogło być takie, jak wcześniej. Pewne czynności zyskały miano
czasu nie tyle przeszłego, co zaprzeszłego: było się wykonało bez odwrotu, nic
nie mogłam na to poradzić poza zmaganiem się z uczuciami, jakie pozostały we
mnie po zatrzaśnięciu drzwi za tamtymi czasami. Most nie tyle został spalony,
co runął z wysokości do rzeki, która już nigdy miała nie dać ni życia, ni
miłości.
Opuściłam przedkościelny park,
przecięłam parking tuż obok i, przystając nieopodal przejścia dla pieszych w
kierunku Starego Miasta, pozwoliłam łzom się uwolnić, płacząc bez głosu.
Uniosłam głowę i zapatrzyłam się w błękit nad swoją głową. Przymknęłam
oczy i z westchnięciem postawiłam krok do przodu. Krok, który winien być niczym
mały skok, bo tylko z krawężnika, a którego moc mogła być o wiele większa, o
czym usilnie chciał mi powiedzieć klakson, który zabrzmiał gdzieś z prawej
strony i nie ustawał, kiedy po tym jednym kroku zatrzymałam się, ślepa z własnej
świadomej woli.
Żadne wielkie ostrzeżenia czy
okrzyk nie zdołał pojmać mnie w uścisk i zatrzymać przed czymkolwiek. A
najbardziej przed życiem.
Na tym mi już
nie zależało.
Dotyk na
ramionach także nie zdołał wyrwać mnie z tego stanu. Nic nie mogło. Nawet to
krótkie:
– Uważaj!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz