Nie
wiem, kto przemówił, dlaczego wniósł chaos w akapity, ale niech tu żyje, by
przez chwilę cieszyć się istnieniem.
Może mój wysiłek się nie uda
Podejmę się
jeszcze jednego wdechu, bo co mi szkodzi? Oddycham i tak, nie zdając sobie z
tego sprawy, bo to działanie mojego organizmu, na które nie muszę wpływać;
istnieje samo z siebie, tak jak powietrze, które wpycham sobie do płuc. Ten
wdech będzie świadomy, wyczekany i mój, nie zaś wzięty za konieczność,
by przetrwać jako istota.
Ale by go nabrać, potrzebuję siły i koncentracji, by powietrze w płucach nie odebrało mi czegoś innego. Nie mogę pomylić się przy czymś takim, a i tak wydaje mi się, że coś jest nie tak; że razem z gazami do mojego organizmu wkracza coś zwykle nieuchwytnego przez ludzkie dłonie, coś jak idea. Nim ją jednak namierzę, ona przesuwa się w dół przełyku, by wniknąć dalej, dołączyć do krwinek i udawać, że też jest niezbędna, bym żył.
Próbuję ją odnaleźć, mając za mapę jedynie znajomość anatomii, ale gubię się pomiędzy kolejnymi naczyniami krwionośnymi. Chyba zabłądziłem na poprzednim skrzyżowaniu, a teraz nie wiem, jak wrócić, by niczemu po drodze nie stała się krzywda. Przesuwam więc w czasie poszukiwania i zamykam oczy, by wsłuchać się w brak hałasu, w nieustanny dźwięk dobiegający tylko z mojej klatki, nigdzie z zewnątrz. Wśród ciszy mógłbym się unosić i unosić, ale nie zdołam się podnieść, nie biorąc wdechu na poważnie. Zmieniam więc pozycję, gotowy na kolejne próby, które też mogą trwać bez końca, jeśli się nie udadzą albo jeśli ja nie postanowię inaczej.
Wiem, że w pokoju jest jasno, a przez uchylone okno wpada zapach wiosny. Zdaje się, że to wszystko chce mieć wpływ na moje oddychanie, wesprzeć mnie w tym zadaniu, pomóc, bym nie bał się o płuca, jednak czuję jakąś dziwną złość i mam ochotę wyprzeć się na to całe towarzystwo natury. Co mi po takich kompanach, dla których nie muszę się liczyć, bo jeśli nie ja, to znajdą sobie innego człowieka? Jeśli mam być plastrem na bóle przyrody, to ja podziękuję.
Nigdy nie byłem osobnikiem, który charakteryzowałby się bojowym podejściem do świata, który pragnąłby bijatyk czy innych zachowań związanych z przemocą. Nie byłem też pacyfistą, bo jednak rękę unosiłem, by uderzyła, choć celem była ściana lub stos cegieł, nie czyjaś twarz. A mimo to nie obce mi jest uczucie gniewu, który rozsadza od środka niczym granat, który wrzucony bez zawleczki ma swoją własną misję – zniszczyć dosłownie wszystko, co napotka. Nieliczna chińska budowla może się ostanie, ale ludzie nie. A przynajmniej nie w jednym kawałku.
Kiedyś byłem tylko spokojem, który oddychał i w swej świadomości, i w swoim bycie, obojętny na idee większe od mojego ego. Tak było do czasu, aż poznałem ją – panią bez większych umiejętności poza mówieniem głośno i zdecydowanie za dużo. Wdarła się do mojej ciszy przypadkiem, uderzając mnie reklamówką z kartonami sojowego mleka i wrzaskiem o brak kiełbasy dla wegan. Chciałem zapytać, po co jej kiełbaski, skoro nie je mięsa, po co ten substytut, dlaczego w ogóle się o to dopominać, ale oberwałem jeszcze raz. Z łokcia prosto w oczodół; to nie był dobry pomysł schylić się, by pomóc jej wstać po upadku na skórce od banana. Poznałem ją i na chwilę wzrosłem w swym istnieniu. A przynajmniej tak mi wmawiała przez pierwsze sześć dni.
– Jesteś panem! – krzyczała, przewracając kotleta z soi na patelni, kiedy mnie kazała szykować hummus w trzech wersjach, jakby przystawka z tofu do obiadokolacji miała nie wystarczyć. – Tylko musisz się nauczyć, iż ster, okręt, wszelkie głazy czy inne żółwie są niczym innym, jak wymysłem wciskanym ci do głowy przez kogoś, kto ma się za twojego pana! Walcz z tym! Walcz z każdym systemem, którego nie stworzyłeś!
Próbowała wrzucić mnie do kabalistycznej sekty, w jakiej sama tkwiła, ale z zaufaniem do guru jest jak z zaufaniem do hipnotyzera – jeśli nie zdołasz mu się powierzyć, jego sztuczka nie wyjdzie. A że ja nie wierzyłem w to, co mówiła, nie potrafiłem zdobyć się na zaufanie względem słów, które wypowiadała, szybciej pocałowałem klamkę niż nacisnąłem ją w dół, by wejść choć o krok ku ich siedzibie. Tak dotrwaliśmy we dwójkę do dnia siódmego, który zakończył tę relację, pozostawiając po sobie jedynie zapach bazyliowego pesto i cynamonu z jabłecznika, którym rzuciła mi w twarz, zamiast podzielić się ze swoimi ziomkami.
A szkoda. Podejrzewałem, że będzie dobry, zwłaszcza że niosłem do niego opakowanie lodów. Cóż, pewnym smakiem musiałem się obejść. Ale też czegoś było więcej dla mnie.
Nie chcę czuć gniewu, biorąc wdech. Niekoniecznie chcę odpychać od siebie wiosnę, ale czy wszelkie jej idee nie zburzą mojego zaangażowania?
Gdybym miał wybór, ja, człowiek bez większych marzeń, stojący na rozstaju dróg i wyliczający sobie w głowie, czy lepiej będzie pójść w prawo, a może jednak w lewo, poszedłbym drogą, która mnie przywiodła. Zawróciłbym do poprzedniego skrzyżowania i na nim stworzył nowy scenariusz, paralelizm i może coś wyglądałoby inaczej? Jednak wszystko mogło też pozostać takie samo, bo nie jestem w stanie pamiętać każdej decyzji, jaką podjąłem. Wahałbym się też nad tym, czego żałuję. Bo może żałuję tego teraz, a w innym świecie żałować będę jeszcze bardziej?
Otwieram oczy, by dostrzec złoto nieuchwytne, za którym nie podążono, boląc się starej opowieści, a które przecież i tak należy do niebytu. W swoim działaniu nakazałem sobie podejść do tego okna, wypatrzeć przez nie coś więcej niż swoje stępione odbicie, poszukać życia i w tych okolicznościach wziąć oddech.
Jakiś ptak przysiadł na jedynej gałęzi, jaką mogę dojrzeć. Znalazł dla siebie miejsce, przemaszerował bokiem trzy ptasie kroki i zawrócił. Nie wyglądał na zmęczonego swoją decyzją czy złego, raczej zadowolonego, iż podjął decyzję, sprawdzając wcześniej, czy w innym punkcie konara nie będzie mu lepiej. Jego wysiłkiem, jaki włożył, był ten ruch. Ja też potrzebowałem ruchu, by wziąć wdech. Musiałem – może wtedy miała rację – być panem własnych mięśni, przekonać je, by zadziałały choć raz zgodnie z moją wolą i pomogły w tym jednym hauście życia, które tak bardzo pragnę otrzymać.
Więc idę w ślady tego zwierzęcia, które z głębi siebie wydaje śpiewa, którego nie rozumiem, a który w tym momencie chcę sobie obrać za drogowskaz. Idea, które wniknęła we mnie przy nieudanej próbie, pojawia się nagle w mojej głowie jako myśl. Wisi przed moimi oczami, prawie się do mnie uśmiecha, nie mając przecież twarzy.
„Po prostu żyj”.
Może mój wysiłek się nie uda. A może choć raz wyjdę z tego wszystkiego zwycięsko.
I tej myśli, płochej niczym sarna, chcę się trzymać, nim nadejdzie fala, która zmiecie mnie z powierzchni bycia.
Ale by go nabrać, potrzebuję siły i koncentracji, by powietrze w płucach nie odebrało mi czegoś innego. Nie mogę pomylić się przy czymś takim, a i tak wydaje mi się, że coś jest nie tak; że razem z gazami do mojego organizmu wkracza coś zwykle nieuchwytnego przez ludzkie dłonie, coś jak idea. Nim ją jednak namierzę, ona przesuwa się w dół przełyku, by wniknąć dalej, dołączyć do krwinek i udawać, że też jest niezbędna, bym żył.
Próbuję ją odnaleźć, mając za mapę jedynie znajomość anatomii, ale gubię się pomiędzy kolejnymi naczyniami krwionośnymi. Chyba zabłądziłem na poprzednim skrzyżowaniu, a teraz nie wiem, jak wrócić, by niczemu po drodze nie stała się krzywda. Przesuwam więc w czasie poszukiwania i zamykam oczy, by wsłuchać się w brak hałasu, w nieustanny dźwięk dobiegający tylko z mojej klatki, nigdzie z zewnątrz. Wśród ciszy mógłbym się unosić i unosić, ale nie zdołam się podnieść, nie biorąc wdechu na poważnie. Zmieniam więc pozycję, gotowy na kolejne próby, które też mogą trwać bez końca, jeśli się nie udadzą albo jeśli ja nie postanowię inaczej.
Wiem, że w pokoju jest jasno, a przez uchylone okno wpada zapach wiosny. Zdaje się, że to wszystko chce mieć wpływ na moje oddychanie, wesprzeć mnie w tym zadaniu, pomóc, bym nie bał się o płuca, jednak czuję jakąś dziwną złość i mam ochotę wyprzeć się na to całe towarzystwo natury. Co mi po takich kompanach, dla których nie muszę się liczyć, bo jeśli nie ja, to znajdą sobie innego człowieka? Jeśli mam być plastrem na bóle przyrody, to ja podziękuję.
Nigdy nie byłem osobnikiem, który charakteryzowałby się bojowym podejściem do świata, który pragnąłby bijatyk czy innych zachowań związanych z przemocą. Nie byłem też pacyfistą, bo jednak rękę unosiłem, by uderzyła, choć celem była ściana lub stos cegieł, nie czyjaś twarz. A mimo to nie obce mi jest uczucie gniewu, który rozsadza od środka niczym granat, który wrzucony bez zawleczki ma swoją własną misję – zniszczyć dosłownie wszystko, co napotka. Nieliczna chińska budowla może się ostanie, ale ludzie nie. A przynajmniej nie w jednym kawałku.
Kiedyś byłem tylko spokojem, który oddychał i w swej świadomości, i w swoim bycie, obojętny na idee większe od mojego ego. Tak było do czasu, aż poznałem ją – panią bez większych umiejętności poza mówieniem głośno i zdecydowanie za dużo. Wdarła się do mojej ciszy przypadkiem, uderzając mnie reklamówką z kartonami sojowego mleka i wrzaskiem o brak kiełbasy dla wegan. Chciałem zapytać, po co jej kiełbaski, skoro nie je mięsa, po co ten substytut, dlaczego w ogóle się o to dopominać, ale oberwałem jeszcze raz. Z łokcia prosto w oczodół; to nie był dobry pomysł schylić się, by pomóc jej wstać po upadku na skórce od banana. Poznałem ją i na chwilę wzrosłem w swym istnieniu. A przynajmniej tak mi wmawiała przez pierwsze sześć dni.
– Jesteś panem! – krzyczała, przewracając kotleta z soi na patelni, kiedy mnie kazała szykować hummus w trzech wersjach, jakby przystawka z tofu do obiadokolacji miała nie wystarczyć. – Tylko musisz się nauczyć, iż ster, okręt, wszelkie głazy czy inne żółwie są niczym innym, jak wymysłem wciskanym ci do głowy przez kogoś, kto ma się za twojego pana! Walcz z tym! Walcz z każdym systemem, którego nie stworzyłeś!
Próbowała wrzucić mnie do kabalistycznej sekty, w jakiej sama tkwiła, ale z zaufaniem do guru jest jak z zaufaniem do hipnotyzera – jeśli nie zdołasz mu się powierzyć, jego sztuczka nie wyjdzie. A że ja nie wierzyłem w to, co mówiła, nie potrafiłem zdobyć się na zaufanie względem słów, które wypowiadała, szybciej pocałowałem klamkę niż nacisnąłem ją w dół, by wejść choć o krok ku ich siedzibie. Tak dotrwaliśmy we dwójkę do dnia siódmego, który zakończył tę relację, pozostawiając po sobie jedynie zapach bazyliowego pesto i cynamonu z jabłecznika, którym rzuciła mi w twarz, zamiast podzielić się ze swoimi ziomkami.
A szkoda. Podejrzewałem, że będzie dobry, zwłaszcza że niosłem do niego opakowanie lodów. Cóż, pewnym smakiem musiałem się obejść. Ale też czegoś było więcej dla mnie.
Nie chcę czuć gniewu, biorąc wdech. Niekoniecznie chcę odpychać od siebie wiosnę, ale czy wszelkie jej idee nie zburzą mojego zaangażowania?
Gdybym miał wybór, ja, człowiek bez większych marzeń, stojący na rozstaju dróg i wyliczający sobie w głowie, czy lepiej będzie pójść w prawo, a może jednak w lewo, poszedłbym drogą, która mnie przywiodła. Zawróciłbym do poprzedniego skrzyżowania i na nim stworzył nowy scenariusz, paralelizm i może coś wyglądałoby inaczej? Jednak wszystko mogło też pozostać takie samo, bo nie jestem w stanie pamiętać każdej decyzji, jaką podjąłem. Wahałbym się też nad tym, czego żałuję. Bo może żałuję tego teraz, a w innym świecie żałować będę jeszcze bardziej?
Otwieram oczy, by dostrzec złoto nieuchwytne, za którym nie podążono, boląc się starej opowieści, a które przecież i tak należy do niebytu. W swoim działaniu nakazałem sobie podejść do tego okna, wypatrzeć przez nie coś więcej niż swoje stępione odbicie, poszukać życia i w tych okolicznościach wziąć oddech.
Jakiś ptak przysiadł na jedynej gałęzi, jaką mogę dojrzeć. Znalazł dla siebie miejsce, przemaszerował bokiem trzy ptasie kroki i zawrócił. Nie wyglądał na zmęczonego swoją decyzją czy złego, raczej zadowolonego, iż podjął decyzję, sprawdzając wcześniej, czy w innym punkcie konara nie będzie mu lepiej. Jego wysiłkiem, jaki włożył, był ten ruch. Ja też potrzebowałem ruchu, by wziąć wdech. Musiałem – może wtedy miała rację – być panem własnych mięśni, przekonać je, by zadziałały choć raz zgodnie z moją wolą i pomogły w tym jednym hauście życia, które tak bardzo pragnę otrzymać.
Więc idę w ślady tego zwierzęcia, które z głębi siebie wydaje śpiewa, którego nie rozumiem, a który w tym momencie chcę sobie obrać za drogowskaz. Idea, które wniknęła we mnie przy nieudanej próbie, pojawia się nagle w mojej głowie jako myśl. Wisi przed moimi oczami, prawie się do mnie uśmiecha, nie mając przecież twarzy.
„Po prostu żyj”.
Może mój wysiłek się nie uda. A może choć raz wyjdę z tego wszystkiego zwycięsko.
I tej myśli, płochej niczym sarna, chcę się trzymać, nim nadejdzie fala, która zmiecie mnie z powierzchni bycia.
Mam takie chwiejne myśli odnośnie stwierdzenia "może mój wysiłek się nie uda". Brzmi to dla mnie dziwnie. Coś mi tu zgrzyta z tym udawaniem się. Czy wysiłek jest czymś, co się udaje? Wysiłek jest dla mnie drogą do tego, żeby jakaś inna czynność, do której ten wysiłek włożono, dała określone efekty, czyli się udała. No, serio. Dałaś mi zagwozdkę na cały tydzień, wiesz XD? Bo chodziłam i ciągle mnie to dręczyło. Ale ostatecznie chyba takie jest moje stanowisko.
OdpowiedzUsuńTen tekst jest mocno egzystencjalny, ale mam wrażenie, że i trochę chaotyczny. Nie twierdzę, że to źle, bo ludzie po prostu czasem wyrzucają z siebie myśli i wtedy coś się z tego tworzy na własnych zasadach. Powiedziałabym, że to taki egzystencjalny chaos. Chaos wnętrza człowieka, o.
Nie wiem czemu, ale jak przeczytałam "rozsadza jak granat" to jakoś mi się ta poetyckość na chwilę gdzieś zatraciła i zaczęłam szczerzyć gębę XD. Dobra, nie oszukuję siebie, wiem dlaczego.
O, a takiego nagłego przejścia do jakiejś dziewczyny to się nie spodziewałam. Poczułam się trochę zdezorientowana, jakbym wpadła do zupełnie innej historii. Hmm, nie wiem. Ogólnie dziwnie się czuję z tym tekstem. Taki trochę o wszystkim i o niczym. Mglisty. Czuję tu jakiś egzystencjalny ból, trochę wiosny też czuć, ale nie wiem, w którą stronę bohater zmierza. Nagle pojawia się jakaś dziewczyna, która prędko znika i zastanawiam się, czy była aż tak konieczna, skoro podmiot jakoś wydaje się być mimo wszystko swoimi rozważeniami poza nią. Nie wiem serio, co sądzić o tym tekście. Jednak niektóre zdania są interesujące i głębokie, to trzeba przyznać.