ARSENAŁ

poniedziałek, 16 grudnia 2019

[40] Jak ja nienawidzę ~ Miachar


            Wiedziałem, że zaspałem, i to nie dlatego, że ktoś właśnie dobijał się do drzwi mojej drewnianej chatki na wzgórzu naprzeciw kościoła z wygiętą wieżą, ale ze względu na kolory promieni światła, jakie wpadały do sypialni przez nie aż tak brudne okno.

            – Cholera jasna!
            Zerwałem się z łóżka jak oparzony i prawie przygwoździłem głową o belkę pochyłego dachu. Skoro tak zaczynał się dla mnie dzień, to ja dziękuję bardzo, dobrze wiedziałem, że lepiej nie będzie.
            – Dosis, pospiesz się! – zabrzmiał okrzyk poprzedzony kolejnymi uderzeniami w drzwi. – Przecież wiesz, że nie możemy się spóźnić!
            – Już się zbieram! – odkrzyknąłem, mieląc w ustach przekleństwo. Lepiej było, kiedy mój wspólnik – tylko z nazwy, psia kość – nie słyszał, że mam ponury nastrój, bo gotów był iść mi z pomocą i wpychać we mnie kolejne porcje ciasta. Jakby nie widział, że ostatnio i tak w dużym stopniu przypominam kulę, która z jakiegoś tylko nieznanego powodu nadal opiera się grawitacji i nie zaczyna toczyć, a trzyma na dwóch parówkowatych nogach.
            Miotałem się po pokoju niczym szatan, szukając teczki z projektami, starając się ubrać tak, coby wyglądać przyzwoicie i dość elegancko – koszula nie chciała dopiąć się na zbyt okrągłym brzuchu – zjeść przynajmniej suchą kromkę czerstwego chleba, przygładzić włosy i ogólnie się przygotować. Mój asystent, wspólnik, współpracownik, gość od pijaru i marketingu w jednej osobie szopa pracza nadal wystukiwał mi po drzwiach żałosną melodie niczym dźwięk pogrzebowego dzwonu. Co ten jegomość robił w mej firmie? To, co mówiło jego imię – Nada, czyli zupełnie nic. Nie pomagał przy rysunkach, nie tworzył zapytań ofertowych, nie udzielał się na miejskich przetargach, a przypominał o moim istnieniu i posiadaniu agencji, kiedy brakowało mu pieniędzy lub gdy za mocno popił. Nie wiedziałem, dlaczego jeszcze go tu trzymam, ale wydawało mi się, iż dlatego, że osobiście znał burmistrza i wiele umiał u niego załatwić, jeśli tylko go o to poprosiłem, przekupując przy tym butelką czystej. To ja byłem w firmie od dawkowania wszystkiego, co możliwe – pomysłów, idei, materiałów, robocizny i efektów, które mogły zadowolić włodarzy i sprawić, iż to miasteczko między wielkimi wzgórzami rozrastało się, gotowe na przyjęcie nowych mieszkańców, którzy jakoś od żadnej strony żadną falą nie napływali mimo przekonującej do tego gadki w lokalnych mediach. Ale nie zajmowałem teraz tym głowy, w końcu musiałem się spieszyć!
            Pukanie rozlegało się nadal, czym Nada doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Do ust napływały kolejne przekleństwa, które musiałem powstrzymać przed uwolnieniem się, musiałem chociażby umyć zęby i ogarnąć te marne kosmyki czegoś, co od dawna nie było włosami.
            – Szybciej, szybciej! – rozległo się, a ja prawie wybuchłem.
            – Byłoby szybciej, gdybyś tu wszedł i zabrał teczkę! – odkrzyknąłem, ale nie spotkało się to z żadną reakcją, musiałem radzić sobie sam.
            Pewnie pobiłem swój ostatni rekord w ogarnianiu się, ale nie pytałem nikogo o medal, bo komu by się chciało mierzyć mi czas. W miarę wystrojony i nieśmierdzący, z materiałami pod pachą i czapką w dłoni wybiegłem z domu, nie dbając o zamykanie drzwi, bo tutaj i tak nikt nie kradł, po czym natknąłem się na Nadę, który siedział na pniu przy drodze obok mojego domu i wymachiwał swoimi łapkami, nucąc pod nosem.
            – Nareszcie! – wykrzyknął, jak tylko mnie zobaczył. – Dłużej się nie dało? – Nie oczekiwał odpowiedzi, zamiast tego zeskoczył z pozostałości dawnej istoty, otrzepał futerko i spojrzał na mnie uważnie. – Gotowy? Chyba nie chcesz, by burmistrz na nas czekał?
            Małe dzieci straszy się potworami, mnie straszy się terminami i osobistościami, które mogą zniszczyć mi karierę. Cóż, przywykłem.
            – Nooo… Jestem.
            Szop pracz prawie klasnął w dłonie.
            – To super! Idźmy tam, gdzie nie dotarł jeszcze nikt! – wykrzyknął Nada i roześmiał się.
            – Nie ma takiego słowa jak idźmy – zauważyłem, ale szop pracz miał mnie zupełnie gdzieś, pochłonięty tym, by puścić się biegiem w dół ulicy, dotrzeć na mały przystanek postojów i za pierwszym razem wskoczyć na grzbiet nadlatującej ryby.
            Do zatoczki zbliżały się cztery: różowa i duża Matka oraz troje jej szarych dzieci, z czego najmniejsze nie było jeszcze przeszkolone, co poznałem po tym, jak skierowało swoje ciało w stronę większej siostry. Na grzbiecie Matki tkwiła już para skrzatów; kobieta trzymała na kolanach doniczkę z kwiatami, jej partner zaś pozwalał prędkości ciągnąć za sobą czerwoną czapkę. Oboje mieli rumiane policzki – może te czerwone jabłka z sadu tak na nich podziałały? – i wyglądali na zadowolonych.
            Nim pomyślałem o tym, że też powinienem zapakować się na którąś z taksówek, Nada wskoczył na grzbiet tej płynącej bliżej przystanku, pozostała więc jedna wolna, jednak potrzebowałem do niej dobiec i…
I przegrałem z czasem.
            Bo przez swoje cholerne, parówkowate, krótkie nóżki wyłożyłem się na chodniku, rozsypując przy tym wszystkie dokumenty, co wyglądało na deszcz ironii. Nie umiałem się zebrać w sobie, by wstać, ale czy było warto? Przecież nie miałem szansy, by nagle wskoczyć na ten przeklęty grzbiet i pofrunąć.
            Przegrany, wściekły, mogłem jedynie patrzeć ze swojego marnego położenia, jak ryby z pasażerami – w tym z Nadą, który odwrócił się, by mi pomachać – odlatują w stronę centrum, by zniknąć w korytarzu między innymi taksówkami. Aż się we mnie zagotowało.
Wyrzuciłem w górę dłonie zaciśnięte w pięści i krzyknąłem to, co zawsze, kiedy dzień wyglądał jak wprowadzenie do zejścia w czeluści piekła:
            – Jak ja nienawidzę tego Przydasiowa!



2 komentarze:

  1. Yaaaa, haha! Ey, super sie bawilam!!! To dopiero byla basn! Corce poczytam!!! ;D Przydasiowo, zajebista nazwa i zajebiste miejsce! Zrobilas swietny uzytek z inspiracji ilustracja, czulam sie jakbym Andersena czytala!!! Czad! Jestem oczarowana <3 Tytul swietnie koroduje z koncowka ;D Jest chemia! Nie ma niczego, co by mi sie nie podobalo tutaj, piekna abstrakcyjnie historia, bomba!! Na konkurs na basnie z tym!!! <3333

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę nie mogłam się wczuć na początku, ale potem już było spoko. No i to nawiązanie, że gościu na imię ma "nic". Huehue. Albo to: małe dzieci straszy się potworami, a mnie terminami. Genialne. W ogóle ten szop. WTF. I wskakiwanie na rybę. Jezu. To takie absurdalnie baśniowe! I fajne.

    OdpowiedzUsuń