ARSENAŁ

niedziela, 1 grudnia 2019

[38] Biały odcień zła: Jej wysokość, lecz i marność ~ SadisticWriter

BOZ nie miał dotąd ukazanych zbyt wielu bohaterów. Zazwyczaj ograniczali się oni do czwórki z nich, z czego i tak przez większość czasu historia krążyła wokół Farinae i Havela. Teraz powołałam jednak do życia pewną królową z sąsiedniego państwa, której historia jest nieco smutna, ale jakże ważna dla tego uniwersum. Ten shot jest jej w całości poświęcony, bo na to zasługuje.

***
Pamiętałam ten dzień, jakby wydarzył się zaledwie wczoraj, tymczasem od momentu, w którym zostałam mianowana najmłodszą królową w dziejach Livaire, minęło już jedenaście lat. Wspomnienia powracały do mnie zawsze w najmniej oczekiwanej chwili, jak najgorszy koszmar dławiący płuca. Wtedy czułam się bezradna, ale przede wszystkim samotna, bo leżąc na ogromnym łożu w królewskiej komnacie, zdobionej barwnymi jedwabiami, byłam zdana tylko na siebie, zupełnie jak wtedy, kiedy na nasze królestwo najechali barbarzyńscy mieszkańcy Versevii, na czele z osławionym, krwawym wodzem Tyaullem. Miałam wtedy wówczas sześć lat. Moja matka, królowa Cecillie, zostawiła mnie w sali tronowej w nadziei na to, że moment, w którym zostanę ostatnią dziedziczką naszego kraju, nie nadejdzie. Ucałowała moje czoło, położyła koronę na złotym tronie i wypowiedziała swoje ostatnie zdanie do córki:
– Maderine, jeżeli ja polegnę, będziesz ostatnią osobą, z którą przyjdzie się zmierzyć wodzowi Tyaullowi. Nosisz w sobie potężne dziedzictwo. Użyj go, aby chronić mieszkańców Livaire. Twoja śmierć będzie oznaczać śmierć tysięcy ludzi. Pamiętaj o tym.
Kiedy odchodziła, nie uśmiechała się do mnie, jak zwykła to robić. Dumnym krokiem zmierzała ku swojemu katu, nie racząc swojej jedynej dziedziczki choćby ciepłym słowem. Zrzuciła na moje ramiona zbyt ogromny ciężar. Ciężar, którego nie mogło unieść dziecko nieświadome losów królestwa. Byłam pewna, że matka wróci. Uczono mnie, że najlepszą bronią Livaire jest pokojowość. Przysłowie, którym posługiwała się starszyzna, głosiło, iż artyści i rzemieślnicy, jakimi zwykliśmy być w tym społeczeństwie, rozwiązują konflikty wyłącznie słowem. Wódz Versevii miał jednak własne zasady. Polegały one na nieposzanowaniu reguł panujących w innych państwach, a więc bezwzględnym zabijaniu każdego, kto sprzeciwi się jego zdaniu.
Do dziś przeklinam dzień, w którym Astrantia, jedno z naszych najpotężniejszych, niegdyś sojuszniczych państw, znajdujących się w samym sercu Kwiatu Sevry, pozostało głuche na nasze prośby o ocalenie. Cóż mogły zdziałać wobec tej bezradności kraje, które otaczały nas ze wschodu i zachodu? Fieren, królestwo parające się nauką, oraz Sollvei, królestwo wiary i zadumy, nie wchodziły w konflikty. Nie leżało to bowiem w ich naturze. Astrantia przysięgła bronić każde z sześciu państw Kwiatu Sevry w przypadku napadów, przed którymi my, pokojowo nastawieni ludzie żyjący z wytwórczych profesji, nie byliśmy w stanie się bronić, ale tuż przed najazdem Versevian na Livaire, zamknęła się na każde z nich, oddzielając się barierą od reszty świata. Byliśmy zdani na siebie. Bezradni i przerażeni, wyłącznie z kilkoma magicznie uzdolnionymi ludźmi, w tym moją matką oraz mną, osobą, która ledwie zaczęła naukę władania nad nieopanowaną mocą. Czy to mogło się udać? Jako dziecko wierzyłam, że królowej uda się zapanować nad wrogami, lecz kiedy ona poległa, wierzyłam również, że uda się tego dokonać mnie.
Kiedy wódz Tyaull rozwarł wrota sali tronowej, zdziwił się obecnością wątłej, trzęsącej się sześciolatki, ubranej w długą suknię zdobioną płatkami barwionych kwiatów. Spojrzał w moje błękitne, załzawione oczy i zaśmiał się potężnie na mój widok. Jedyna myśl, jaka kołatała się wówczas po mojej głowie, była myślą dotyczącą tego, że moja matka mogła polec. Wciąż głupio wierzyłam w to, że wódz ją oszczędził, ale kiedy stanął na środku sali, machając do swoich żołnierzy, aby wycofali się za drzwi, powiedział do mnie chłodnym, przepełnionym kpiną głosem:
– Twoja matka nie żyje, księżniczko. Osobiście zadbałem o to, aby nie cierpiała, gdy ją zabijałem. To była krótka, mało bolesna śmierć. Na pocieszenie powiem ci, że ostrzegła mnie przed swoją córką. – Oparł miecz na szklanych, kolorowych kaflach, robiąc w nich pękającą niczym pajęcze sieci odnogi. – Nie sądziłem, że jej córka to zaledwie podrostek. – Mówił w naszym języku, choć z ciężkim, niezgrabnym akcentem, który trudno było zrozumieć, szczególnie sześciolatce. Mimo wszystko doskonale wiedziałam, o czym mówił, ponieważ znaczenia rzucane były nie tylko przez jego usta, ale również znaczące gesty.
Zacisnęłam mocno usta, starając się wstrzymać łzy. Choć cała się trzęsłam, uniosłam drżące dłonie na wysokości klatki piersiowej, ostrzegając wroga, że zamierzam walczyć tak, jak nakazała mi to matka. Mężczyzna o kruczoczarnych, kręconych włosach i obfitej brodzie, uniósł wysoko krzaczaste brwi.
– A więc mimo wszystko zamierzasz ze mną walczyć?
Nie ostrzegłam go przed atakiem. Z zaciśniętego gardła wydobyłam kilka wysokich, fałszywych dźwięków, którym daleko było do perfekcji, nad czym pewnie rozwodziłaby się moja poległa w bitwie matka. Mimo wszystko moc zareagowała na swoją właścicielkę. Struga złotego światła uderzyła prosto w mężczyznę, który choć zaskoczony, nawet się nie zachwiał. Wystarczył jeden szybki ruch, a jego miecz pochłonął całą magią, jaką udało mi się wytworzyć. Tylko Uriończycy wiedzieli, jak bronić się przed magicznymi siłami. Czyżby Versevianie również posiedli tę wiedzę? A może te dwa barbarzyńskie narody ze sobą współpracowały? Wiedziałam, że moja walka będzie utrudniona.
– Już w porządku, dziecko – powiedział dziwnie spokojnym głosem złoczyńca, ponownie opierając miecz na kaflach. – Świetnie sobie radzisz, jak na tak małego wojownika – On nawet nie wiedział, że nie było we mnie nic z wojowniczki. Moja bitwa była wolą przypadku. Nigdy mnie bowiem nie nauczono, jak się bronić. Moja moc miała służyć dobru. – Jestem z ciebie dumny. – Po moich ramionach przebiegły dreszcze. Chociaż chciałam wierzyć w słowa pełne łagodności, gdzieś z tyłu głowy słyszałam głos matki: nie ufaj nikomu spoza swojego królestwa. – Ale już wystarczy. To okrutne z ich strony, że kazali ci ze mną walczyć. Nigdy nie miałaś szansy wygrać. I nie jest to bynajmniej twoją winą. – Moje ręce opadły na moment, jakby pełne nadziei, że jednak udało mi się przekonać swoją walecznością wodza Versavii, aby przestał nas atakować. – Pójdziemy na układ. Co ty na to?
Moje mięśnie napięły się jeszcze bardziej. Dobra księżniczka słuchała jednak tego, co mieli jej do powiedzenia inni ludzie. Nigdy nie nauczono mnie, jak radzić sobie z wrogiem, bo słowo wróg było mi obce, ale księżniczce Livaire nakazywano zawsze bezwzględny szacunek do starszych ludzi. Tylko czy Tyaull na niego zasługiwał?
– Poddaj się. Jeśli to zrobisz, pozwolę ci tu zostać. – Postawił krok w moim kierunku. Chociaż chciałam uciec, wciąż stałam w tym samym miejscu z opuszczonymi w dół dłońmi. Patrzyłam przerażonymi oczami na zbliżającego się do mnie powolnie mężczyznę. – Poślubię cię, a wtedy zostaniesz tym, kim miałaś zostać od początku. Królową tego nieskalanego złem królestwa, które odtąd wiodło będzie inny żywot. Będziesz stała u mego boku, a gdy nadejdzie czas, powijesz mi syna.
Po moich ramionach przebiegły dreszcze. Nie wiedziałam jeszcze wówczas, co oznaczało powicie syna. Matka ostrzegała mnie, iż w przyszłości będę musiała urodzić potomka, ale nie ostrzegła mnie, na czym będzie to polegało. Jak więc miałam zaufać obcemu mężczyźnie dającemu mi nieznane propozycje? Czy królowa Cecillie pozwoliłaby na taki układ? Jak o losach swoich, ale również i królestwa Livaire, miała zadecydować nieznająca życia sześciolatka?
Wtedy właśnie do głosu doszły słowa mojej matki, którymi niegdyś skłonna była mnie pouczać.
„Od pokoleń w Livaire panuje matriarchat, Maderine. Naszej rodzinie mężczyźni służą wojowaniu, a także temu, aby przedłużyć linię rodu Nouille. Od wielu pokoleń rodzimy wyłącznie dziewczęta, które w końcu stają się godnymi swego miana królowymi. Tak zarządziło bóstwo płodności. Ty też w przyszłości zostaniesz królową. W tej linii rodu jesteś jedyną dziedziczką tronu”.
Zacisnęłam małe pięści, choć wciąż tak bardzo bałam się obcego człowieka. Wódz właśnie wyciągał w moją stronę dłoń.
– Na znak zgody, podaj mi koronę, księżniczko Livaire – szepnął złowieszczo.
Chociaż całe moje ciało drżało, potrząsnęłam głową. Zanim zaskoczony wódz zdołał cokolwiek zrobić, wzięłam głęboki wdech i wykrzyknęłam słowa pieśni, która krążyła w moich żyłach jak ogień, próbując wydostać się z całym swoim arsenałem gniewu i nienawiści na zewnątrz. Bo oto człowiek, który przede mną stał, pozbawił życia mojej matki, jawnie kpiąc z jej śmierci. Ten sam człowiek próbował również poniżyć obecną królową Livaire, którą od kilku minut byłam, a tego dziedziczka rodu Nouille nie mogła zaakceptować.
Ziemia zadrżała gwałtownie, ukazując pękające płyty. Te wytrąciły z równowagi wrogiego wodza. Nie byłby jednak władcą swych poddanych, gdyby nie był tego godzien – szybko odzyskał równowagę i rzucił się w moim kierunku z mieczem. Nie było już miejsca na ugody. Mój los miał dwie drogi: albo zginę, albo zwyciężę.
Nie ruszyłam się sprzed tronu nawet o centymetr. Nie zamierzałam oddawać dobrowolnie korony. Należała do mnie. Należała do mojej rodziny. Może spostrzegałam ją wówczas jako zabawkę, której nikt nie mógł mi odebrać w tej brutalnej grze, ale zdawałam sobie sprawę, jak ważna była dla naszego królestwa. Bo oto, kto ją dzierżył, dzierżył również władzę.
Wystawiłam dłoń w kierunku wodza Versevian, krzycząc mu prosto w twarz, aby uwolnić moc, która wciąż kryła się gdzieś w moich żyłach. Cała magia, jaką w sobie miałam, uwolniła się, spalając przy okazji magiczne obwody, nad którymi nie miałam kontroli. Naraz sala tronowa zaczęła łamać się pod moją mocą, rzucając wkoło ciężkie, kamienne odłamy, a ogień spłynął wprost na bezlitosnego mężczyznę, który w ostatniej chwili skierował na nią swój miecz. Byłam pewna siebie. Byłam pewna tego, że zginie, bo nikt nie mógł przeżyć tak ogromnego napływu magii. Jeszcze moment i sama mogłabym zginąć, spalając siebie od środka, ale gdy postać barczystego złoczyńcy zniknęła za moim ogniem, odrzucając go na koniec sali, byłam pewna, że spłonął. Jego miecz uderzył z potężnym trzaskiem o kafle. Wtedy i ja upadłam na kolana z krwawiącymi dłońmi. Wokół mnie unosił się swąd spalonych włosów, ale i materiału. Na podłogę, po mojej twarzy, skapywały krople szkarłatu. Jedną ociężałą dłonią sięgnęłam do nosa, który krwawił tak silnie, że poczułam nagłą słabość. Cała moja energia, zarówno magiczna, jak i ludzka, w jednej chwili mnie opuściły. Może i wygrałam, ale czy sama byłam w stanie przeżyć? Ból panował nad całym moim ciałem. W tym zaaferowaniu nie zdążyłam się nawet upewnić, że zwłoki wrogiego wodza zostały doszczętnie spalone. O tym, że przeżył, dowiedziałam się wtedy, kiedy usłyszałam, że dźwiga z posadzki swój ciężki miecz, na dodatek cały i zdrowy, zaledwie z lekko przypaloną skórą, brodą i piekielnym, zakrwawionym uśmiechem, który ukazywał zęby prawdziwego drapieżnika. Sunął powolnie w moją stronę, napawając się dziecięcymi łzami i strachem, które opanowały mnie zaraz po tym, jak go usłyszałam.
– Pięknie, księżniczko Livaire – wysyczał niczym wąż. – Właśnie udowodniłaś, że zasługujesz na śmierć. Ktoś, kto dzierży w dłoniach tak potężną moc, nie nadaje się na żonę pozbawionego magii władcy. Nie chciałbym, abyś pewnego dnia mnie zdradziła. – Uśmiechnął się szeroko, zanosząc się głośnym, chrapliwym śmiechem pozbawionego oporów szaleńca.
Próbowałam użyć magii, ale ta wypaliła wszystkie swoje pokłady wraz z ogniem, który uleciał w kierunku wroga. Im bardziej starałam się jej użyć, tym więcej krwi uciekało z moich nozdrzy. Mimo tego do samego końca klęczałam, wgapiając się w jego przepełnioną psychodeliczną radością twarz. Kiedy Tyaull stanął nade mną, unosząc miecz tuż nad dziecięcą głową, w moich oczach odbił się blask stali, która miała położyć kres nie tylko mojemu istnieniu, ale również i istnieniu królestwa. Raunas, naczelny strażnik królowej Cecillie, powtarzał zawsze, że jeżeli kiedykolwiek przyjdzie mi się zmierzyć ze śmiercią, powinnam patrzeć jej prosto w oczy, nie okazując strachu, bo jedyna śmierć, która przystoi księżniczce czy królowej, jest śmiercią albo z sędziwej, szczęśliwej starości, albo śmiercią z rąk wroga, kiedy zrobiło się już wszystko, aby ocalić swoje królestwo. Przysięgłam sobie, że łzy spływające mi po policzkach nie sprawią, iż wódz uzna mnie za osobę lękliwą. Nie mrugnę nawet okiem. Nie drgnę choćby jedną częścią ciała. Będę patrzeć w oczy śmierci, dumna, że do ostatnich chwil próbowałam zrobić wszystko, co tylko mogłam zrobić, aby ocalić królestwo.
– Żegnaj, księżniczko Livaire – wysyczał przez krwawiące zęby wódz Versevian, a potem zamachnął się mieczem w moim kierunku.
Zamknęłam oczy, bo stchórzyłam. Otworzyłam je chwilę później, słysząc, lecz nie czując zatapiającego się w piersi ostrza wroga. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że nie ja byłam osobą, którą przebito mieczem. Był nią wódz Tyuall.
Zszokowana obserwowałam, jak krew z jego piersi tryska na schody, tron, moją sukienkę, twarz, a także wolne części ciała. Moje usta zaczęły niespokojnie drżeć. Wybałuszyłam oczy, wpatrując się z przerażeniem w zastygłą w bezruchu twarz wodza, który w ostatnich chwilach patrzył mi prosto w oczy. Mi, obecnej królowej Livaire. Królowej, która była zbyt tchórzliwa, aby spojrzeć w twarzy śmierci. Zbyt słaba, aby obronić królestwo. Zbyt bezradna, aby przyjąć na swoje barki tak wielką odpowiedzialność. Byłam nikim.
Ciało wodza zostało rzucone na kafle jak zwłoki zabitego zwierzęcia, za to moje ciało stało się nagle bezwładne. Myślałam, że opadnę na podłogę sali tronowej, jak i nieżywy władca Versevian, ale zanim poczułam uderzenie, ktoś chwycił mnie w swoje ramiona i przyciągnął do swojej potężnej piersi. Uniosłam ociężałą głowę, by spojrzeć w brudną, zakrwawioną, pełną łez twarz Raunasa, oddanego strażnika mojej matki, który właśnie został złamany przez jej śmierć. Wyglądał na smutnego, ale się uśmiechał. Dlaczego? Chciałam sięgnąć drżącą dłonią jego ciemnych, brązowych włosów. Były zawsze takiej samej barwy jak moje włosy, zupełnie jakbyśmy byli ze sobą spokrewnieni. Nie miałam jednak na to sił.
–  Raunas – wyszeptałam krucho niczym dziecko, które przemawia łagodnie przez sen. – Jestem za słaba, żeby być królową.
Udało mi się ledwie ścisnąć podartą koszulę mężczyzny, który był ostatnią osobą w tym królestwie, jakiej mogłam ufać. Jedyną, która ocalała.
Raunas potrząsnął głową, obdarzając mnie pełnym czułości spojrzeniem, jakie zwykłam widzieć tylko w momentach, w których stał blisko mojej matki, patrząc jej prosto w oczy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czym była miłość. Zrozumiałam to kilka lat później, kiedy odtwarzając we wspomnieniach jego słowa, zrozumiałam, kim był dla królowej Cecillie, ale i dla mnie.
– Nie mogłem wyśnić lepszej córki – wyszeptał, tuląc mnie do piersi, jak robiła to matka.
Nie rozumiałam tych słów. Zawsze byłam córką wyłącznie dla zmarłej królowej. Ani ona, ani jej matka, ani babka nie miały ojców, dlaczego więc ja miałam mieć? Nie wolno było nam kochać. Miałyśmy określony cel, który pozbawiony był personalnej miłości – służyć naszemu królestwu, oddając mu całe swoje serce, ale i ciało.
Mój umysł był pozbawiony trzeźwości. Zignorowałam te słowa, wiedząc, że nie uda mi się ich rozszyfrować w obecnym stanie. Czułam zresztą, że opuszczają mnie siły. Świat w moich oczach rozmazywał się jak strugi deszczu na kolorowym szkle.
– Gdzie jest mama? – spytałam dziecinnym głosem, jakiego nie używały żadne królowe, czy te młode, czy dorosłe. Ale teraz nikt oprócz Raunasa, któremu bezgranicznie ufałam, nie patrzył w moją zapłakaną twarz.
Spojrzenie mężczyzny wystarczyło, abym wyzbyła się resztek nadziei, które jeszcze tliły się w moim bijącym ciepłem sercu. Potem to bicie na zawsze zamarzło, czyniąc ze mnie chłodną królową, jakiej przyszło żyć w bezlitosnych, niesprawiedliwych dla jej królestwa czasach.
– Poległa – szepnął Raunas.
Pokiwałam głową, nie mając już sił na wylanie kolejnych łez.
– Raunas – zaczęłam drżącym z bólu i zimna głosem – podaj mi koronę.
Mężczyzna natychmiastowo wykonał polecenie. Złoty, zdobiony błękitnymi kamieniami w barwie oczu przodków rodu Nouille przedmiot, tak chłodny i ciężki, wylądował w moich dłoniach. Z nadludzkim trudem uniosłam go wysoko, ponad głowę, wspierana dłońmi Raunasa. Ułożyłam go na głowie, przymykając ciężkie powieki. Poczułam tylko, jak zbyt duża korona ześlizguje się z moich włosów, opadając na czoło.
– Będę silniejsza niż moja matka – szepnęłam te słowa tak cicho, że tylko Raunas i moi zmarli przodkowie mogli mnie usłyszeć. Potem utraciłam przytomność.
Przez kolejne dni, a może nawet miesiące, moim snom towarzyszyły liczne dłonie, obce twarze i jedyna znajoma postać, która wciąż troskliwie nade mną czuwała, kiedy nie było przy mnie mojej matki. Bywały momenty, w których ból był tak potężny, że krzyczałam. Bywały dni, w których bezczynnie leżałam, nawet się nie ruszając. Słyszałam słowa. Mówiono, że mogą nie przeżyć. Ale ja wciąż powtarzałam sobie, że muszę. Tonąc we krwi, łzach, pocie i słabości, walczyłam o to każdego dnia. Nie chciałam już więcej nikogo zawieść. Miałam mało czasu, aby stać się potężną władczynią Livaire, która będzie potrafiła obronić swój kraj przed najeźdźcami, bo ani Astrantia, ani Fieren, ani Sollvei nie przyjdą nam na pomoc. Moje królestwo odtąd mogło polegać tylko na mnie.
Nadszedł dzień, w którym trzeźwiej spojrzałam na świat. Szczęśliwa, że dane było mi przeżyć, stoczyłam się z łóżka, upadając na twardą podłogę. Na wyciągniętych przed siebie dłoniach widziałam świeże bandaże, które szybko, pod wpływem moich ruchów, stawały się czerwone. W całym ciele czułam dziwne odrętwienie, ale coś jeszcze, jakby wewnętrzną niespójność. Czegoś mi brakowało. Coś było naruszone. Kiedy wyciągnęłam przed siebie trzęsącą się dłoń, starając się użyć swojej mocy, zrozumiałam, co się stało.
Krzyknęłam z bólu, tarzając się po podłodze, wśród łez i krwi. Do komnaty w przeciągu kilku sekund wpadły nowe służki, a za nimi Raunas. To on chwycił mnie w ramiona i uniósł w powietrze. Starał się mnie przytrzymać tak, abym przestała się rzucać, ale nie potrafiłam. Czułam w sobie zbyt wielki ból. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i umrę.
– Zawołajcie doktora! – wykrzyknął mocnym głosem strażnik.
Spłoszone służki wybiegły na korytarz. Dla mnie tymczasem świat zewnętrzny przestał istnieć. Kiedy wstrzyknięto we mnie kojący, lecz ogłupiający zmysły płyn, docierały do mnie już tylko pojedyncze słowa czy stwierdzenia. „Uszkodzone obwody magii”, „Nieodwracalne”, „Nic nie zrobimy”, „Nie przeżyje wielu lat”, „Dziedzic”, „Szybko”. Nie rozumiałam, o co chodzi, ale gdy znów się przebudziłam, Raunas wszystko mi wyjaśnił.
Dziś miałam siedemnaście lat. Nie byłam silną królową, a przynajmniej nie taką, którą chciałam zostać. Moim jedynym zdaniem było już tylko urodzić następczynię, ponieważ na więcej nie było mnie stać. Moje życie od najazdu stało się ciągiem bólu. Nikt nie potrafił naprawić mojej mocy ani mojego ciała, a jedyną nadzieją była ona – istota, którą trzymałam w sobie jak błogosławieństwo dane mi przez boginię płodności. Próbowaliśmy nawiązać sojusze z sąsiednimi państwami spoza Kwiatu Sevry. Byłam gotowa oddać tymczasowo Livaire w ręce mężczyzny, który miał spłodzić moje dziecko i dać mu godne życie, nim będzie gotowe przejąć po mnie tron. Ten mężczyzna miał również bronić mojego państwa przed najeźdźcami.
Gdy tylko ukończyłam trzynaście lat, a moje ciało dało znać, że staję się kobietą, byłam gotowa na wypełnienie ostatniego zadania, jakie mi pozostało. Dwa lata bezskutecznych prób sprawiły jednak, że sojusz został zerwany. Sądziłam, że nie tylko moja magia, że nie tylko moje zdrowie, ale również moja płodność uległy zepsuciu. Pomimo licznych modlitw, pomimo odwiedzin medyków z różnych państw, pomimo łez i próśb kierowanych w stronę przodków, nic nie było w stanie tego zmienić. A potem, jak grom z jasnego nieba, zjawił się on, uśmiechnięty, troskliwy, młody chłopak, który był ode mnie wyłącznie o dwa lata starszy. Był jak Raunas, tylko o wiele mniej surowy. Mój ojciec wziął go pod swoje skrzydła, by uczynić z młodego talentu godnego miana strażnika mężczyznę. On też stał się ojcem mojego nienarodzonego jeszcze dziecka. Nie mogłam go kochać tak, jak moja matka kochała Raunasa. W naszym rodzie miłość była zabroniona. Poza tym miałam przed sobą tylko jeden cel. Sprawić, że tak marna i słaba królowa jak ja, urodzi zdrowe dziecko, zdolne przywrócić dawną świetność krainie artystów oraz rzemieślników.  
Zapaliłam pachnącą różami świecę, stawiając ją na ołtarzu przodków. Robiłam tak w każdą rocznicę najazdu na Livaire, podczas którego zginęła moja matka. Uśmiechnęłam się niemrawo, a potem pogładziłam dłonią ledwie wystający spod sukni brzuch. Tylko przez krótki moment spoglądałam na chłopaka, który obdarzał mnie pełnym bólu i smutku spojrzeniem.
W tym momencie przysięgłam sobie, że kiedy będę już umierać, to jego będę trzymać za dłoń.

5 komentarzy:

  1. Strasznie mnie wciągnęła ta historia. Przedstawienie sytuacji politycznej było idealne. Wszystkie emocje niezwykle organiczne. Do tego polubiłem tego Tyaulla. Szkoda, iż zginął.
    Mam tylko jeden mały problem z tym wszystkim. Versevianie zdobyli w zasadzie całe państwo dziesiątkując jego siły, zabijając królową i wkraczając do zamku. Jakim więc sposobem bohaterka nie dość, iż przeżyła, to wciąż jest władczynią? Rozumiem, iż Tyaull poległ, ale jego wojska i osobnicy gotowi go zastąpić nie (przynajmniej nie ma o tym żadnego słowa). Stąd logicznym byłoby, iż zostałaby ona stracona, albo ewentualnie udałoby się jej zbiec. Królestwo Livaire zaś jeśli by w ogóle nadal istniało, to pod butem Versevii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, że też o tym myślałam? W sensie, że ej, w sumie to zabili wodza, ale co z resztą? Ale sobie zaraz pomyślałam, że zostawię to zagadnienie w spokoju. Bo w sumie wyjaśnień może być dużo. Zawsze jego ziomków również mogło zostać już niewielu, a skoro ujrzeli, że Tyaull poległ, sami się wycofali. Nie wiemy, co się działo, kiedy Maderine była sama w sali tronowej i co działo się po tym, jak odleciała, dlatego też nie chciałam się rozwodzić nad kwestią, dlaczego Livaire domniemanie wygrało. Może Versevianie przestraszyli się mocy, którą użyła Maderine, skoro oni sami magią nie władają? Hmmm. Fakt, mogłam to opisać, żeby było więcej jasności, ale bardziej skupiłam się na samej sytuacji bohaterów będących na zamku. No, już trudno :D! Ale dziękuję za uwagę, bo jest ważna. I dziękuję za komentarz!

      ~SadisticWriter

      Usuń
    2. Jest pewnie wiele rozwiązań tej kwestii. Tak, czy siak mimo, iż ona istnieje, to ten tekst jest naprawdę zacny i totalnie do mnie trafił :D

      Usuń
    3. Bardzo się cieszę!

      Usuń
  2. Hej :)
    Fakt, postaci księżniczki, której imię nadal kojarzy mi się z mandarynką - wybacz! - ale cieszę się, że poczekałaś, nim wprowadziłaś ją do uniwersum. Wiadome już, jaki jest Havel, jaką rolę ma spełniać Farinae, więc to odpowiedni moment, by przedstawić kolejną twarz.
    Dios mio, jakie to smutne. Nie tylko ten najazd, zamordowanie królowej i zmuszenie dziecka do walki o swoje życie, ale i kolejne lata, które upłynęły Maderine w wiecznym bólu. Nie chciałabym być na jej miejscu.
    Początkowo czułam się, jakbym z każdej strony została obrzucana informacjami niczym kulami armatnimi, ale wzięłam głęboki oddech, spowolniłam czytanie, układałam w głowie wszelkie wiadomości, by mieć obraz kraju i jego sąsiadów, tej historii z magią i muszę powiedzieć, że nieźle to sobie wszystko przemyślałaś.
    Temat wpleciony bardzo naturalnie, idealnie się wpasował w dialog, jak i atmosferę sceny. Opisy były jak zwykle żywe i plastyczne, do tego niezłe tempo, nic dziwnego, że ta historia przypadła mi - mimo tego smutku, o którym wspomniałam - do gustu.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń