ARSENAŁ

piątek, 31 lipca 2020

[70] Chwedlau: Zapomniany bóg Północ ~Miachar

    Zmiana narracji tematu z pierwszej na trzecią osobę, bo tak mi to bardziej odpowiadało.

   
    Północ tego kraju nigdy nie była przychylna jakimkolwiek istotom, dlatego tak trudne mogło być do zrozumienia, dlaczego jedna z wielu grup nomadów, jakie podróżowały przez tę krainę tylko po to, by po jednym dniu z niej zawrócić, zdecydowała się tutaj osiąść i założyć swoje miasteczko. Może wynikało to ze zmęczenia i porzucenia wszelkiej nadziei? Może ludzie pomyśleli, że dobrze będzie żyć tuż przed przedsionkiem piekła, między nieprzyjaznymi górami i morzem, które tylko czekało na śmiałków gotowych oddać mu się na wieczną służbę? Powody – mimo upływu setek lat – wciąż pozostawały tajemnicą, jednak osada powstała i nawet zawiązała własną władzę oraz przyniosła na tej kraniec religię, której nikt dotąd na tych ziemiach nie praktykował.
    Wśród osadników najwyższe znaczenia miała postać Gogledda*, bóstwa tej części świata, który stworzył lodowce i dał początek śniegu, który po raz pierwszy pojawił się wraz z narodzinami tegoż boga. Tak przynajmniej mówiła mitologiczna legenda, jednak nikt nie łakomił się, by to sprawdzić. Ale skoro większa część kraju była pokryta wieczną zmarzliną, to kto inny mógł mieć udział w jej stworzeniu, jak nie właśnie bóg lodu i śniegu?
    Mieszkańcy oddali mu cześć, składali ofiary z mięsa zwierząt, które nieopacznie – jak wcześniej ludzie – zechciały zapuścić się na te nieprzyjazne tereny. Ktoś stwierdził, że bóg mu się ukazał na szczycie najwyższej góry i ogłosił swoje prawo: prawo, by czcić go z każdym przyjściem śniegu za pomocą ogniska, które nie zgaśnie przez dziewiętnaście długich dni. Żadna inna ofiara nie wchodziła w grę, bowiem zwierzęta przychodzą tu jako pokarm dla ludzi, nie dla niego. Jemu wystarczy samo światło stworzone przez ludzi.
    Jakaż to radość zapanowała, kiedy więcej pożywnego mięsa mogło trafić do głodnych brzuchów, nie zaś na prowizoryczny ołtarz wzniesiony na skale u stóp góry. Jak milej wstawało się każdego dnia, kiedy nie trzeba było aż tak martwić się o pokarm. Czczono Gogledda jeszcze bardziej, bowiem taką łaską swą okazał. Dziękczynne pieśni w śpiewnym języku unosiły się nad wioską razem z pomarańczowymi płomieniami żarliwych serc.
    Tak mijały lata za latami, aż w końcu przyszedł śnieg, który nie chciał ustąpić pomimo spełnienia obowiązku przez wyznawców. Sypało i sypało, aż nie dane było wyjść z chat na kolejne polowania czy po drewno, które składowane wcześniej bardzo szybko poczęło znikać. Ta sytuacja sprawiła, że zamiast pieśni zaczęły pojawiać się wyrzuty skierowane do boga. Aż któregoś dnia zabrzmiało głośne:
    – Już w ciebie nie wierzę!
    Za tym jednym głosem poszły kolejne. Nic nie dała śmierć, która wśród śnieżnej zawiei zaczęła zbierać większe niż dotychczas żniwo. Kolejni wierni odchodzili od Północy, bo ten nie był im bogiem przychylności, lecz zniszczenia. Aż wreszcie ostał się jeden jedyny mężczyzna, który mimo wiecznego śniegu nadal wierzył.
    Wierzył i wierzył, przez co stał się samotny. Nie narzekał jednak, bowiem w swoim życiu miał wszystko to, czego potrzebował.
    I widział to Gogledd i zechciał podziękować swojemu wyznawcy za to, iż nadal jest, choć los nie był dla niego, jak i dla całej jego wioski, łaskawy.
    Jakież więc było zdziwienie tegoż mężczyzny, gdy podczas kolejnego z marnych polowań wśród prawie wymarłego lasu spotkał kogoś, kogo nigdy się nie spodziewał. Był zaskoczony. Kto właściwie by nie był, widząc potężnego mężczyznę ubranego od stóp do głowy w jaśniejącą biel, z przenikliwym wzrokiem stalowych oczu i głosem potężnym niczym łamany lodowiec? Nie wiedział, z kim ma do czynienia, dlatego zapytał, wołając mimo targającego wszystkim wiatru.
    – Kim jesteś?
    Nieznajomy podszedł bliżej, a kiedy jego sylwetka mogła przysłonić prawie całe pole widzenia mężczyzny, rzekł:
    – Jam ci Gogledd, bóstwo twe, które wysławiasz od dnia twojego narodzenia.
    Na te słowa, pojmując, iż nie może to być kłamstwo, że bóg naprawdę do niego przyszedł, mężczyzna padł na kolana i pochylił głowę, nie śmiąc spojrzeć na tego, który pochodził z samej Góry.
    Bóstwo uśmiechnęło się kącikiem ust na ten widok, samo pochyliło się i dotknęło dłonią ramię swojego ostatniego wyznawcy.
    – Witaj, mój synu. Jakże się cieszę, że mogę cię poznać.
    Mężczyzna przełknął ślinę i skinął głową. Nie śmiał powstać, choć bóg chwycił go za łokieć i prawie że zmusił do ruchu. Nie mógł tego zrobić, gdyż czuł się niegodny obcowania z istotą tak wszechmocną i wspaniałą.
    – Co… Co cię tu sprowadza, panie? – zdołał wydukać w swoim ogólnym oszołomieniu, które zmusiło serce do szybszego bicia, nogi zamieniło w watę, a oddech w czyn niemalże niemożliwy do wykonania.
    – Ty, mój drogi. Ty mnie tu sprowadziłeś. Ty i twoja wiara. Dziękuję.
    Kto by też mógł pomyśleć, iż oto samo bóstwo będzie dziękować za uwielbienie jego postaci? To wydawało się takie nierealne. A jednak dla niego było prawdziwe, w końcu nie mógł wyobrazić sobie tego dotyku ani głosu. To się naprawdę działo i on był tego jedynym świadkiem i uczestnikiem.
    – Północne wiatry rozegnały miłość do mnie, dlaczego więc ty pozostałeś, skoro inni odeszli? Dlaczego nadal we mnie wierzysz, kiedy wątpienie jest od tego o niebo lepsze?
    Poczuł, że jego ciało, mimo wszelkiego mrozu wokół i wciąż padającego śniegu, robi się ciepłe i napełnia nieznaną energią. To sprawiło, że spojrzał w końcu w twarz Gogledda, by ocenić, iż jego bóg naprawdę jest piękny, piękniejszy od tego, jak do tej pory próbowano go przedstawić.
    Mężczyzna zapatrzył się w swojego niespodziewanego gościa i uśmiechnął ciepło, tak że mógłby roztopić zalegający przed domem śnieg, jeśli tylko zechciałby wyjść na zewnątrz.
– Bo wiem, że jesteś i nigdy mnie nie opuścisz.
    – Skąd ta pewność?
    – Bo nie słyszałem jeszcze o nikim, kto chociażby próbował cię zniszczyć.
    Na usta nasuwał się komentarz „aleś głupi!”, ale skoro wiara u tego człowieka była tak silna – zdawała się być bardziej nieporuszona od opoki – to należało mu na to pozwolić. W końcu miał do tego prawo.
    Bóg stłumił w sobie ludzkie westchnięcie, które chciało z niego wypłynąć, przyjrzał się temu mężczyźnie jeszcze uważniej, po czym rzekł:
    – Skoro żeś tego pewien, niech tak będzie. Postaw mi świątynię u podnóża góry, pod którą żyjesz, i strzeż jej, pókim nie wezwę cię do siebie. To moje życzenie.
    W innej kulturze mężczyzna mógłby powiedzieć, że nie jest dżinem, on jednak pozostawał w silnym zaskoczeniu i uczuciu narastającej ekscytacji. Oto jego wiara została dostrzeżona, a on za nią nagrodzony już teraz, kiedy nadal jest śmiertelnikiem, nie osobnikiem martwym liczącym na zaszczyty. To było dla niego niepojęte, dlatego przypadł do nóg bóstwa i począł zalewać się ciepłymi łzami szczęścia.
    – Dziękuję! – wydukał. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
    Uczynił więc to, o co go poproszono. Nieliczni osadnicy, którzy wciąż mieszkali z nim w wiosce, z niedowierzaniem patrzyli, jak powoli, ściana po ścianie, stawia świątynię dla tego jednego bóstwa, w które wierzył przez całe swoje życie. Na nic pukanie się w głowie, niemiłe komentarze czy też próby zniszczenia jego pracy – nim na północy miała pojawić się wiosna, świątynia Gogledda stanęła w miejscu, gdzie ten ukazał się swojemu wyznawcy, a wewnątrz niej nieustannie palił się ogień.
    Wówczas wieczne śniegi odeszły, by pojawiać się jedynie o tym czasie, kiedy powinny.
    Lecz co też mogła zdziałać jedna świątynia, gdy w pamięci ludzi wciąż pozostawały wspomnienia tamtych groźnych, śmiertelnych dni, kiedy to północ gotowa była na zawsze pogrążyć się pod zwałami ciężkiego śniegu, umrzeć pogrzebana przez dary tego, który był stwórcą owego miejsca. Mimo swoich prób mężczyzna nie zdołał nakłonić nikogo do powrotu do wiary, trwał więc jako ten ostatni i doglądał ognia, by ten nie zgasł.
    Tak mijały kolejne lata i dekady, a samotność stawała się coraz bardziej namacalna.
    Kiedy wreszcie ktoś dotarł na tę daleką północ i natrafił na ośnieżoną świątynię, mógł jedynie pokłonić się zwłokom mężczyzny, który ani na chwilę nie spoczął ze stanowiska, który dzień w dzień, noc w noc pilnował ogniska, by nigdy nie zgasło. Poza jego szkieletem znaleziono także kilka zapisanych odręcznie notesów, w którym zawarł całą swoją wiarę i prawdzie o Gogleddzie, jednak wraz z mężczyzną zniknął język, notatek nie dało się rozczytać i zrozumieć sens słów.
    Zniknął też bóg Północ, niekarmiony przez żadnego wyznawcę. Zniknął i już nigdy więcej nie zagościł w żadnym zakątku Ziemi.
    Bowiem każda istota trwa, póki ktoś o niej pamięta. Wraz z zapomnieniem znika wszystko. 

_______________________________
*gogledd (z walij.) - północ

2 komentarze:

  1. Fajna stylizacja tekstu. Jskbym miala w reku przykurzona ksiege o pozlacanych stronach. Mitoligicznie sie zrobilo, religijnie. I orginalnie. Byla juz krolowa sniegu, ale bog? Pierwsze słyszę. Ładnie to wymyśliłaś.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolejna nowa seria! Jestem ciekawa, czy i tym razem będę zagubiona.
    Ciekawa historia. Taka trochę legenda. Albo przypowieść. I ogólnie motyw z zapominaniem bóstwa kojarzy mi się z Yato, jak nic :D! Także ciekawy zamysł. To było klimatyczne!

    OdpowiedzUsuń