ARSENAŁ

poniedziałek, 1 czerwca 2020

[64] Zła krew ~ Miachar


            Miałam w tym tygodniu sen. Barwny i dziwny, na co mogłam zareagować tylko w jeden sposób. A że po głowie od jakiegoś czasu chodziła mi pewna bohaterka, debiutuje ona szybciej, niż się spodziewałam.
            Wyczuwam serię, ale na razie niczego nie zapowiadam.


            Pamiętałam dobrze słowa, które powiedziała mi mama, kiedy stałam się na tyle duża, by wyjść samodzielnie poza nasze mieszkanie na trzecim piętrze starej kamienicy i mierzyć się z innymi ludźmi. Pamiętałam każdą z jej przestróg i – choć chciałam być krnąbrna i nieposłuszna – przestrzegałam każdej z nich, gdyż nigdy nie interesowało mnie ryzyko. Wolałam, by świat wokół był pełen pokoju, do tego też dążyłam, będąc dla wszystkich miłą i uczynną.
            Dlatego tak trudno było mi się pogodzić ze spotkaniem tego mężczyzny i tym, co ze sobą wniósł. Bo ze swoim charakterem był ostatnią osobą na całym globie, z którą mogłabym się dogadać. A wypadało, bym to uczyniła, gdyż jako nauczyciel najważniejszego dla mnie przedmiotu mógł albo pomóc mi w podążaniu za moim marzeniem, albo zgnieść niczym karalucha i odebrać przeznaczenie, które dla mnie było wszystkim. To dlatego tak bardzo miałam się na baczności w jego towarzystwie, to dlatego uważałam na każde wypowiedziane w jego obecności słowo. Mimo to i mnie zdarzały się potknięcia, a on zdawał się tylko czekać na to, aż znowu podwinie mi się noga.
            To dlatego wstawałam tego poranka w jednym z najgorszych nastrojów, jakie mogły mnie dopaść. Najchętniej nie wychodziłabym z łóżka, ale czekała mnie prezentacja, od której bardzo zależała ocena semestralna, nie mogłam tego zepsuć.
            Róża! rozległo się za drzwiami. Wstawaj, śniadanie jest już prawie gotowe!
            Nie chciałam wstawać. Naprawdę. Było to ostatnim, czego pragnął mój organizm, ale doskonale wiedziałam, że jeżeli w ciągu pięciu minut nie zacznę hałasować i tym samym nie dam znać, że staram się ogarnąć, mama gotowa była wparować mi do pokoju, zedrzeć ze mnie kołdrę i, strzelając palcami, zagonić mnie do porannej toalety. Wolałam sobie to odpuścić, nie było mi powiem potrzebne szarganie nerwów z samego rana, dlatego sama się zwlokłam z łóżka, za którym przez pół dnia miałam zamiar tęsknić, i ruszyłam w stronę łazienki.
            Dzień dobry! zakrzyknęłam, nim znalazłam się w pomieszczeniu z kafelkami. Teraz mamcia nie powinna mieć wątpliwości, iż zaczęłam szykować się na starcie z kolejnym dniem.
            Ledwie zerkając na siebie lustrze, wciąż nie do końca obudzona, przemyłam twarz i wzięłam się za szczotkowanie zębów. Po drugiej stronie drzwi usłyszałam czyjeś szybkie kroki, po czym śpiewny okrzyk powitania i mogłam jedynie westchnąć w duchu. Wyglądało na to, że moja młodsza siostra ma o wiele lepszy humor. Trochę jej tego zazdrościłam; od dawna nie obudziłam się na tyle radosna, by mierzyć się z wszelkimi możliwymi niespodziankami, jakie mógłby przynieść dzień. Wliczając w to także niedziele, kiedy naprawdę nikt ode mnie wiele nie wymagał ani ja nie wymagałam niczego od innych. Chyba na nowo przydałyby mi się wakacje, wówczas wszystko było jakby prostsze.
            Po wizycie w łazience wróciłam do pokoju, by narzucić na siebie cokolwiek, w czym siedemnastolatka może pokazać się rówieśnikom na szkolnych korytarzach i nie zostać wyśmiana podczas tego nienazwanego pokazu mody. Starałam się przy tym nie myśleć zbytnio o osobach, które spotkam i które będą mi się przypatrywać, bo bym się na tym zakręciła i wpadła w jeszcze większy dół niż w ten, w którym tkwiłam od chwili przebudzenia.
            Powtórzyłam słowa powitania, wchodząc do kuchni, i ruszyłam ku przestrzeni, gdzie mogłam znaleźć czysty kubek i podłożyć go pod ekspres, który wydałby z siebie czarną jak moje dzisiejsze myśli kawę. Czułam na sobie spojrzenie rodzicielki, kiedy czekałam na napój, nie odwzajemniłam go jednak, póki z naczyniem w ręce nie zasiadłam przy stole. Wówczas mogła zmierzyć się i z moim spojrzeniem.
            Dzień dobry, słońce. Uśmiechnęła się do mnie promiennie. Jak ci się spało? Jesteś przygotowana na prezentację? Masz wszystkie materiały? Podwieźć cię do szkoły?
            To było za wiele pytań jak na taką porę. Nim je przyswoiłam i mogłam odpowiedzieć choćby na jedno, potrzebowałam napić się kawy, by kofeina zaczęła płynąć i budzić komórki mojego ciała. Dopiero, gdy poczułam pierwsze oznaki jej działania, byłam gotowa na to poranne przesłuchanie.
            Nie spałam najlepiej, ale nie boli mnie głowa, więc nie ma źle. Tak, jestem przygotowana, wszystkie materiały mam schowane w plecaku, a do szkoły się przejdę, potrzebuję bowiem świeżego powietrza.
            Trudno było ocenić, czy mi uwierzyła, jednak nie zapytała o nic więcej.
            To dobrze. Jedz, smacznego – powiedziała i uniosła rękę, by dotknąć mojej pełnej brązowych loków czupryny.
            Jeśli ktoś mógł patrzeć na mnie miłosiernie, to mama, która doskonale wiedziała, z czym musiałam się mierzyć, w końcu sama przez to przechodziła, będąc w moim wieku. Mimo to wolałabym widzieć u niej większe wsparcie niż tylko to poklepanie po głowie. I wolałabym nie widzieć pomidora na swojej kanapce, którą mi przygotowała i umieściła na błękitnym talerzu. Cóż, ponoć nie można mieć wszystkiego, dlatego odsunęłam ten owoc-warzywo z plastra sera i wgryzłam się w chleb, który przywiódł ze sobą wspomnienie poranka na wsi, gdzie wszystko jest takie cudowne i spokojne. Tak różne od miasta, w którym przyszło mi żyć.
            Wiedziałam, dlaczego mama pyta mnie właśnie o tę prezentację – oczywiście, że wiedziała, kto uczy mnie podstaw psychologii i dlaczego akurat na tych zajęciach powinnam się dobrze sprawować. Też go wyczuła, może nawet szybciej niż ja, zaś z doświadczenia wiedziała, iż opinia innych w naszych środowisku naprawdę ma znaczenie, a raz zepsuta reputacja ciągnęła się za osobnikiem przez lata i naprawdę trudno było czasami jakoś temu zaradzić.
            Po mojej lewej stronie nastąpiło głośne siorbnięcie, obróciłam się lekko w tym kierunku, by spiorunować wzrokiem osobę, która je wydała. Siostra nie wydawała się bać moich piorunów, co wnosiłam po tym, że sekundę później siorbnięcie zabrzmiało jeszcze raz.
              A my będziemy projektować dzisiaj domki dla lalek – oznajmiła Hiacynta i zanurzyła łyżkę w misce pełnej miodowych płatków. A po szkole mamy zamiar przejść się z Madzią do parku, by zobaczyć, czy przybyło kaczek. Ponoć nie należy karmić ich pieczywem, a ostatnio widziałam pana, które zarzucał je starymi bułkami. Czy od tego te kaczki mogły umrzeć, mamo?
            Oczywiście, że to na nie wpływa w bardzo niekorzystny sposób – odparła rodzicielka i także przysiadła z kubkiem kawy do stołu, by wyjaśnić swojej młodszej pociesze, dlaczego przy stawie w naszej okolicy zaczęto stawiać tabliczki edukacyjne na temat dokarmiania tych latających zwierząt.
            Chętnie i bym nawet tego posłuchała, jednak obowiązki i powinności nie zając, musiałam przełknąć kanapkę, zapić ją kawą i ruszać, bo jeśli chciałam dojść do szkoły o własnych nogach, a nie zmieniać zdanie i błagać o podwózkę, musiałam wychodzić. Dlatego odniosłam brudne naczynia do zlewu, ucałowałam mamę w policzek, zaś Hiacyntę w czubek głowy, czego nie znosiła, po czym przeszłam do lauby, jak nazywała tę część domu babka, gdzie założyłam trampki i przywdziałam bomberkę w kolorze nocnej czerni. Upewniłam się jeszcze, że pendrive z prezentacją spoczywa w odpowiedniej kieszeni wewnątrz plecaka i zarzuciłam go na ramiona.
            Narazie, miłego dnia! rzuciłam w przestrzeń i pognałam do swojego więzienia, jakie miał prawie każdy nastolatek.
            By dzień uznać od początku za dobrze zapowiadający się, poza wspólnym śniadaniem z przynajmniej jednym członkiem rodziny uznawałam to, że przed dotarciem przed budynek liceum, w którym to zdecydowałam się kształcić, nie spotykałam jednego ze swoich nauczycieli. Tego, który tak źle wpływał na moje nerwy, a od którego w bardzo dużym stopniu zależała moja przyszłość na większej liczbie płaszczyzn, niżbym sobie tego życzyła. Mogło się to dla niektórych wydawać dziwne, ale wielu moich kolegów miało podobnie ze względu na babkę z matmy – przerażała ich do tego stopnia, że woleli jej nie spotykać poza szkołą ani przed rozpoczęciem zajęć, inaczej mieli zepsuty cały dzień.
            Tylko że moje zachowanie było uważane za trochę nienormalne, bo gdy większość koleżanek wzdychała na sam widok pana T., tak ja wolałam schodzić mu z drogi. Bo ja wiedziałam coś, czego nie wiedziały one i czego nie mogłam im powiedzieć.
            Pan T. był taki jak ja.
            Czarnoksiężnikiem.
           I jedyne ostrzeżenie, jakie usłyszałam, to te od mamy w dzień rozpoczęcia liceum. Tak go rozpoznasz, mówiła, co miało dotyczyć każdego osobnika naszego pokroju. Gdy stanie przed tobą, krew popłynie szybciej niczym rwąca rzeka, bo wyczuje w nim pierwiastek zła. Bo każdy z nas ją ma – złą krew. I to ona sprawia, że nie do końca jesteśmy ludźmi.
           
Przywykłam do tego, że jestem półczarownicą i mam niezwykły kontakt z naturą, która dobrze mi służy, kiedy i ja służę jej, ale niekoniecznie chciałam zaznajamiać się z podobnymi sobie. Nasza społeczność okazała się jednak odrobinę toksyczna, co zobaczyłam z czasem – wszystkie moje dokonania, nauki, jakie wpajała mi mama, wszystko, co działo się w moim życiu, było dostarczane jako wiadomości do innych czarownic i rozkładane na części pierwsze. Czasami nawet zdarzało im się oceniać moje zachowanie i decyzje, ale nie było to złe, dopóki czarnoksiężnik nie został moim nauczycielem. Przez pierwszy semestr robił tylko za pedagoga i psychologa, później pojawił się pomysł, by zastąpił odchodzącą na emeryturę nauczycielkę, która do tej pory dzielnie zajmowała się klasami humanistycznymi, które połasiły się o psychologię jako jeden z przedmiotów obligatoryjnych, zostałam więc na niego skazana, a każda lekcja zdawała się być testowaniem mojego zachowania w różnych sytuacjach, które nosiły niewinne miano szkolnych badań naukowych, a dla mnie oznaczały sprawdzanie, jak radzę sobie wśród normalnych ludzi.
            To dlatego jego lekcje, choć były dla mnie najciekawsze, niosły ze sobą także wiele stresu, bo wiedziałam, że ocenia nie tylko moje przyswajanie wiedzy, którą przekazuje, ale także postawę, czy jest ona zgodna z wytycznymi świata nadprzyrodzonego. A to naprawdę miało wpływ na moją przyszłość w tej społeczności.
            Nie spotkałam go przed wejściem do szkoły, co uznałam za mały cud i przez pierwsze trzy lekcje trzymałam się nieźle, nawet byłam aktywna i przez jedną przerwę uczestniczyłam w wymianie plotek między koleżankami, ale potem nadeszły podstawy psychologii i wszelkie życiowe pokłady dobrej energii zniknęły. Kierowałam się do klasy niczym na ścięcie i choć wiedziałam, że nie jestem jedyną osobą, która będzie prezentowała referat, to wydawało mi się, że wyglądam na najbardziej niepewną, wręcz przegraną. W tym uczuciu umocniło mnie spojrzenie, jakie pan T. posłał mi, gdy stanął przy swoim biurku i począł sprawdzać listę obecności.
            – Czoj Róża?
            Patrzyłam w jego stronę zupełnie bez chęci do niczego.
            – Obecna.
            Nie byłam pierwsza do prezentacji, a szkoda, bo chyba wolałabym mieć to szybciej z głowy. Niestety nie ja dyktowałam kolejność, więc kiedy przyszła pora na mnie, kartka, na której miałam tekst, coby się nim poprzeć, gdyby zabrakło mi wiedzy w głowie, była już nieźle wymięta.
            – Róża, zapraszam.
            Było to zbędne. W drodze do biurka, gdzie to ze szkolnego, wysłużonego laptopa miałam zapuścić niesamowite slajdy, w mgnieniu oka, by nikt z ludzi nie zdołał tego wyłapać, stworzyłam w lewej dłoni pomarańczową kredę do pisania.
            Dlaczego taką? Trudno było mi to wyjaśnić. To była po prostu pierwsza rzecz, jaką wyczarowałam, kiedy pewnym było, że odziedziczyłam moc po mamie i nie będę taką zwykłą dziewczynką. Ten przedmiot zapewniał mi poczucie bezpieczeństwa, dlatego w sytuacjach stresujących pojawiał się w mojej dłoni. Dla innych jednak zawsze pisał na biało.
            Podłączyłam do laptopa swój pendrive, znalazłam odpowiedni plik, odchrząknęłam i zaczęłam prezentację, która przez ostatnie dni nie pozwalała mi zaznać spokojnego snu.
            Czym jest strach? zaczęłam od pytania i zbliżyłam się do tablicy, gdzie wypisałam liczby od jeden do dwadzieścia trzy, bo tylu uczniów liczyła sobie ta grupa. Pod numer dziewiąty, jaki to miałam w dzienniku, wpisałam nazwisko nauczyciela podstaw psychologii, na co gdzieś z tyłu rozległ się cichy szmer rozmowy. Odwróciłam się twarzą do kolegów i przyjrzałam każdemu z nich. – To nic innego jak lęk, obawa przed czymś, co jest nieznane lub też źle się kojarzy. Jak pewnie zauważyliście u swojego młodszego rodzeństwa lub kuzynów, jeśli ich macie, że dzieci nie przejawiają oznak strachu. Dlaczego?
            – Bo go nie znają – usłyszałam odpowiedź jednej z koleżanek.
            Pan T., stojący z tyłu klasy, gdzie to przeszedł w trakcie trwania pierwszej prezentacji, nie spuszczał ze mnie wzroku.
            – Zgadza się. Dzieci nie wiedzą, czym jest strach, więc muszą się go nauczyć. To dlatego wydają się nam być odważniejsze od dorosłych, których strach hamuje przed wykonaniem pewnych czynności czy też podjęciem pewnych decyzji.
            Szmer rozmowy nadal trwał, a ja wiedziałam, co go wywołało.
            – Rozumiem, co was dziwi. Tak, dobrze widzicie, pod swoim numerem z dziennika wpisałam nazwisko naszego szanownego nauczyciela. Dlaczego? Bo jest on jednym z moich własnych strachów.
            Teraz pobrzmiały śmiechy, ja zaś zachowałam powagę i to sprawiło, że na nowo zrobiło się cicho.
            – Możecie się dziwić, ale mnie pan T. kojarzy się z pewnym zwierzęciem, z którym jako dziecko miałam niezbyt przyjemną styczność i stąd bierze się moja obawa. Jednak jako nauczyciela bardzo go szanuję. Widzicie? Właśnie o to chodzi – przez przypomnienie przeszłości obecnie odczuwam strach. Może zobaczymy, jak to jest u was? – zapytałam i uśmiechnęłam się lekko. – Czego ty się boisz, Ksenia? – zapytałam koleżankę, która siedziała tuż przed biurkiem. Nasza klasowa kujonka wyglądała tak, jak stereotypy przedstawiają ten typ ludzi.
            Na nosie okulary w grubych oprawkach, ubrana w sweter bez wyrazu i niczym niewyróżniające się sztruksowe, czarne spodnie nerwowo zmieniła pozycję na krześle, jej policzki przybrały kolor malin. Czekałam na jej odpowiedź, ale wtedy rozległo się pukanie do drzwi i po sekundzie pojawiła się w nich twarz pani Bożeny, kierowniczki działu administracji.
            – Dzień dobry, przepraszam. – Rozejrzała się po klasie, jej oczy rozbłysły, gdy zlokalizowała nauczyciela. – Mogę prosić pana na słówko?
            W klasie zapanowała cisza, wiele spojrzeń odprowadzało wykładowcę.
            – Nie przerywajcie Róży prezentację – powiedział pan T., przystając w drzwiach. – Wysłuchajcie jej i odpowiadajcie na pytania, ja zaraz będę z powrotem.
            Cisza trwała, gdy zamknęły się za nim drzwi. Zerknęłam w stronę koleżanki.
            – Ksenia?
            Jeszcze raz zmieniła pozycję na wcześniejszą.
            – Ja… Ja boję się, że nie uda mi się zdać matury.
            Dla niektórych mógł to być trywialny lęk, jednak dla niej był uzasadniony. Bo strach nie jest obiektywny.
            – Rozumiem. A ty, Bartek? – zwróciłam się do kolegi siedzącego na samym końcu po lewej stronie. – Czego się boisz?
            Przez chwilę myślałam, że mi nie odpowie, bowiem kilkukrotnie otworzył i zamknął usta, jakby walczył ze sobą, ale w końcu się zdecydował i przemógł.
            – Olafa i Beaty razem! – Usłyszałam w odpowiedzi, a przez grono uczniów przeszedł chichot. Sama prawie się roześmiałam i niemal kucnęłam z rozbawienia, jednak to źle by wyglądało przy prezentacji, zwłaszcza że pan T. raczył powrócić i byłby świadkiem takiego zachowania. Pani kierowniczka też, bo właśnie szła za nim wpatrzona w plecy mężczyzny niczym cielę w malowane wrota. Nie mogłam pozwolić na to, by przyłapali mnie w dziwnej pozie, dlatego kazałam sobie wyprostować się i zmierzyć spojrzeniem z kolegą, który właśnie wyznał prawdę o swoim lęku.
            Szczerze mówiąc, nawet się Bartkowi nie dziwiłam – Olaf był typem chłopaka, który mógłby wciągnąć potrójnego hamburgera z toną frytek, a nadal byłby przeraźliwie chudy, zaś Beatka, nasza poczciwa koleżanka o ślicznej twarzy aniołka z dołeczkami, od jednego liścia sałaty zdawała się być jeszcze większa. Nie byli parą, jednak podczas tych zajęć z podstaw psychologii siedzieli w jednej ławce i po prostu rzucali się w oczy.
            – Proszę, byście nie brali tego podczas naszych zajęć do siebie, bo chcę tylko omówić to, co może przemawiać za naszymi lękami – powiedziałam i wpisałam te strachy, o których powiedziano na forum, pod odpowiednie liczby jako lęki moich kolegów. – Chciałabym, by każdy z was powiedział mi o jednym ze swoich strachów. Nie musi to być ten największy, może być ten najmniej znaczący. Chcę udowodnić coś innego.
            Na początku trochę niechętnie, ale każdy coś powiedział. Pomarańczowa kreda jeździła po tablicy, pod ostatnim numerem dopisała jedno słowo – Croeso – które zrozumieć powinna jedna osoba, bo do niej zostało skierowane.
            I gdy chciałam przejść do wyniku tego krótkiego badania, jakie stanowiło część mojej prezentacji, od strony biurka, przy którym nadal stało dwoje dorosłych, rozległ się dźwięk upadającego dziennika. Wszyscy zwróciliśmy głowy w tamtą stronę.
            Pan T. zdawał się być niczym niewzruszony, zaś pani Bożenka spiekła raka, bo to ona upuściła dziennik.
            – Przepraszam – wybąkała i zerknęła szybko na pedagoga.
            Było po niej widać, iż gotowa jest wlepiać swoje spojrzenie w nauczyciela, póki ten jej nie dostrzeże. W ten inny, romantyczny sposób. Że gotowa jest chodzić za nim i informować wszystkich razem oraz każdego z osobna, iż ten mężczyzna to Ktoś, komu szacunek należy się z marszu. Jakby estyma była przypisana do osoby niczym kolor jej oczu. Nadal uważałam, że na to trzeba sobie zasłużyć, że naturalna to może być charyzma lub ciepło, którym obdarza się każdego bez wyjątku. Tych dwóch przymiotów pan T. nie miał moim zdaniem, jednak nie można mu było odmówić odpowiedniej aparycji, by kobiety się za nim oglądały. Nie przystoi jednak czynić to w szkole, czemu zachowanie administratorki przeczyło.
            Posłałam jej karcące spojrzenie, bo, jakby nie patrzeć, wyrwała mnie z mojego referatu, a to naprawdę mogło popsuć humor i zestresować jeszcze bardziej. Dostrzegła to i zarumieniła się mocniejszą czerwienią.
            – Przepraszam, nie będę już przeszkadzać – powiedziała i odłożyła dziennik, jakby nie był jej już potrzebny, choć jeszcze przed chwilą wyglądało to zupełnie inaczej. – Dziękuję za informację, proszę pana. Kontynuuj – zwróciła się do mnie, mijając mnie w drodze do drzwi, nagle przystanęła. – O, a co znaczy to słowo? zapytała i wskazała na biały, przynajmniej według jej oczu, napis. Pierwszy raz się z nim spotykam.
            Mimo całej kultury, jaką wbijano mi do głowy, nie potrafiłam wykrzesać z siebie sympatii do tej kobiety, dlatego już wypalałam:
            Niech pani sprawdzi w… chciałam powiedzieć o znanym wszystkim wujku na G, ale wtrącił się wówczas pan T.
            Znaczy „witaj” wyjaśnił i znacząco uniósł brwi, coby wysłać ją skutecznie do drzwi.
            Pani Bożenka skinęła mu głową, posłała ostatni, w ogóle nie uwodzicielski, uśmiech i wyszła. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, przeszłam do głównej części swojej prezentacji.
            – Jak widzicie, każdy z nas czegoś się boi, jednakże…
            Choć przez zjawienie się pani Bożenki zostałam wybita z rytmu, to jednak udało mi się przedstawić swój referat i nawet zostało dość czasu, by i trzecia osoba mogła pokazać swoją prezentację. Czułam, że nie poszło mi źle, tym bardziej iż przedstawiłam naukowe wyniki badań, które w ostatnich latach przeprowadzono i które pokrywały się z efektami mojego małego, amatorskiego badania. To powinno dać mi niezłą ocenę, ale o tym powinnam przekonać się dopiero pod koniec semestru, kiedy dowiem się, z czym skończę na świadectwie.
            Gdy wreszcie rozbrzmiał dzwonek i podstawy psychologii się zakończyły, odetchnęłam głęboko z niemałą ulgą. To, co ostatnio nie pozwalało spać, odeszło, bo przez to przebrnęłam i teraz powinnam cieszyć się świętym spokojem. Dlatego dużo żywiej wrzuciłam do plecaka zeszyt z kilkoma notatkami z tychże zajęć i piórnik, na mojej twarzy pojawił się cień uśmiechu, który musiał być widoczny, kiedy wychodziłam z sali. I to chyba on sprawił, że nie mogłam wyjść za szybko.
            Zaczekaj, Róża.
            Przystanęłam w miejscu gotowa zawyć w duchu, iż musi mnie zatrzymywać. Nie chciałam pozostawać z nauczycielem sam na sam ani stawać twarzą w twarz bez żadnych świadków. Jednak tylko będąc we dwójkę, mogliśmy rozmawiać ze sobą jak czarownica z czarnoksiężnikiem. A skoro mnie wołał, pewnie chciał mi przekazać coś związanego z naszym światem.
            To dlatego, trochę wbrew sobie, odwróciłam się i zmierzyłam ze spojrzeniem mężczyzny, który uśmiechał się w ewidentnie kpiący sposób, jakby uważał, że jestem tylko głupiutką gąską, która na niczym się nie zna, nie zaś córką znamienitego rodu. Aż poczułam ochotę, by usunąć mu ten uśmiech z twarzy jednym, acz dokładnym ciosem.
            Tak, panie T.?
            To była całkiem niezła prezentacja. Przygotowałaś się do niej najlepiej z całej grupy, gratuluję – Nie dawałam wiary jego słowom, a wszystko to przez ten uśmiech. Chciałem ci polecić książkę z kolejnym zagadnieniem, jakie będziemy omawiać, czyli o podświadomości. Wyciągnął w moją stronę rękę, w dłoni trzymał niezbyt gruby wolumin. Rozpoznałam jego okładkę, bo w chwili premiery pojawił się w oknach wystawowych licznych księgarni. Myślę, że warto będzie poświęcić temu zagadnieniu odrobinę wolnego czasu.
            Albo mi się zdawało, albo pił do tego, że po szkole nie za często zasiadam do podręczników i materiałów. Może tak było, może nie, w to nie powinien, moim zdaniem, się zagłębiać.
            Ale uprzejmość wygrała i tym razem.
            Dziękuję. Chyba ma pan rację, powinnam poświęcić temu choćby kilka minut, bo nie warto tracić je na coś lub kogoś innego. Na przykład na jednego takiego czarnoksiężnika – wypaliłam i dopiero po sekundzie czy dwóch, gdy w mojej głowie zabrzmiało echo własnych słów, spąsowiałam zawstydzona i zamarzyłam o tym, by pod moimi nogami otworzyła się podłoga, bym mogła w nią wpaść i dać się pochłonąć przez wielkie zażenowanie.
            Pan T. w żaden sposób nie zareagował. Uśmiech nie zgasł, stalowe spojrzenie wciąż pozostało twarde, jednak powietrze jakby zgęstniało i zaczęło na mnie napierać. Nie chciałam się z nim zmagać, dlatego szybko przejęłam książkę z rąk nauczyciela i poprawiłam szelkę plecaka na ramieniu.
            Dziękuję jeszcze raz. Pójdę już. Do widzenia, miłego dnia i pracy.
            Z prędkością, jakiej pewnie nie powstydziłby się Flash czy Usain Bolt, obróciłam się na pięcie i wyszłam z sali po to, by przemierzyć długi korytarz, wbiec schodami na drugie piętro, a po drodze przeklinać siebie w myślach.
            Głupia. Głupia, głupia!
           
Jednak co mogłam na to poradzić? Nie tylko moja krew reagowała na bliskość nauczyciela, także moje serce zdawało się bić szybciej. Ale o tym nie mogłam myśleć. To byłoby nieetyczne pod każdym względem, zwłaszcza pod tym, że przyrzekłam sobie, że nigdy się nie zakocham.
A to po to, by nigdy nie przekazać swoich genów. Dość już czarownic i czarnoksiężników chodziło po świecie, nie chciałam dawać im kolejnego, nad którym mogliby pracować, by wyrósł na ich podobieństwo.
            To dlatego potrząsnęłam gwałtownie głową, byle wybić sobie z niej podobne bzdury i wróciłam do biegu, byle tylko zdążyć na kolejną lekcję.
            Ale przed niektórymi rzeczami nie da się uciec. Ja nie mogłam uciec przed nią – przed złą krwią. A liceum i pan T. to był dopiero początek stawiania czoła przeznaczeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz