ARSENAŁ

czwartek, 28 listopada 2019

[Misja 3] Zwierzęta małe i duże ~ Borkowska


Monika Borkowska

Gołębie serce


Lecę, lecę, lecę, lecę. O, zapiekanka! Mmmm... Nie trzeba być koneserem, żeby wiedzieć, że to z serem. Ludzie chętnie dają, ale są i tacy, co połają.
Lecę, lecę, lecę, przez ulicę lecę. Trrrrrach! Bum! Leżę. Leżę. Leżę. Leżę. Ten zbliża się i mija mnie. Następny idzie i mija mnie, i następny, i następny. Leżę. W dalszym ciągu leżę. Czekam. Długo tak jeszcze? Coś ze mną nie w porządku. Czuję, ale jednocześnie nie czuję. Leżę. Niewygodnie mi tak na twardym leżeć. Oczy się same sennie zamykają. Nie ma nadziei. Trzeba no czekać na dalszy rozwój zdarzeń, bo co innego mi pozostaje?
Wszyscy mnie mijają i czas mija. Ludzie płyną i czas płynie. Naprawdę nikt nie widzi, że tu leżę? Omijają jak papierek po batoniku, wyrzucony na chodniku. O, idzie następna, idzie, idzie, idzie. Mija mnie. Już w nic nie wierzę. Wszystko obojętne. Nie warto otwierać oczu. Śpij, nikt nie przyjdzie. Jednak widzę - stanęła. Patrzy się. Idzie. Idzie do mnie?
Tak! Już czuję, jestem w jej rękach. Niesie mnie, niesie, niesie i niesie. Ciepło czuję. Ludzie się mi przypatrują.
Nareszcie! Myślałem, że ulica Ś. będzie ostatnią, na której będę. A tu proszę, jestem tu i tu, teraz skręcam tu i idę tu. Zwiedzam. Jeszcze dużo zobaczę, a myślałem... A teraz niesie mnie po schodach. Cieplej już. O wiele cieplej. Otwiera drzwi. Jestem w mieszkaniu. Owija mnie w coś płóciennego i kładzie na miękkiej poduszeczce. Do tego przykrywa jeszcze swetrem. Leżę. O, jak dobrze! Cieplej. Tylko coś tu i tam czuję. Gdyby nie to, to byłoby lepiej. Chlup! A teraz piję wodę. Otwiera mi dziób. Chlup! Smaczne. Tego mi było trzeba! Leżę. Senność. Otwieram oczy i spoglądam w górę. Ach, dziękuję! Stópki mam zimne, ciałko mam zimne, a ty dmuchasz, chuchasz i całujesz.
Gasnę... Powoli gasnę... Nie, nie gasnę! Lecę, lecę, lecę, lecę...
Przeszedłem jeszcze tyle i umarłem w cieple...

Jego ciałko leży w parku.
Jednak jego oczka nie widzą parku.
Tylko nie mów, że życie musi płynąć dalej.



Liście


Przywiązali mnie krótkim kablem do drzewa i poszli sobie. Podobno byłem uwiązany kilkanaście dni... Tak mi później Anieli powiedzieli. Z początku, gdy byłem przywiązany do wysokiego drzewa, było mi tęskno tylko. Po dwóch dniach doszło coś okropniejszego - głód. Nie mogłem. Nie mogłem. Nie mogłem. Nie mogłem już. Pełno żółtych liści naokoło. Spadały nieraz z deszczem na me coraz wątlejsze ciało. Liście spadały z szelestem. Rozmawiały. Jednakże ja ich mowy nie rozumiałem. Potem było ze mną źle. Bardzo źle. Pomyślałem, że to już czas, że odchodzę. Zamknąłem oczy. Liście opadające dostrzegły to. Przestały spadać z szelestem, by mi w śnie nie przeszkadzać. Ukoiły. Przykryły. Pogrzeb wyprawiły. Szacunek mi oddały. Nie to co człowiek nawyprawiały.
  



                                                 Nikt
Nikt już nie pamięta tego, co się wydarzyło rok temu zimą. A co się stało? Stało się. W pewnej wsi zamarzł bezdomny piesek. Włóczył się od wsi do wsi. Szukał on schronienia przed zimnem. Znalazł kryjówkę w stogu siana. Chciał się tylko ogrzać. Zima go jednak i tak dosięgła i mrozem poraniła. Pieska znalazł zamarzniętego jakiś gospodarz.

Takie sprawy szokują. Ale czas mija i jest nieubłagalny. Mija rok od śmierci pieska. Zaraz będzie półtora roku, a potem dwa lata. I już nikt nie będzie pamiętał o małym piesku, który marzył tylko o namiastce ciepła. Czemu czas jest taki nielitościwy? Atakuje i zostawia swoje ofiary. Przykrywa pierzyną zapomnienia. Niczemu winien piesek schował się za kurtyną życia. Instynktownie szukał bezpieczeństwa, napotkał za to dwie wielkie persony zwane śmiercią i czasem.



                                                   Nadzieja

Kury gdakały, bo się ważne rzeczy działy. Nawysilały się ptaszyska, bo ich pan, zwany Andrzejem, uzbierał jajka, świeżo przez nie zniesione. Miał jechać do wielkiego miasta, aby je sprzedać.  Kury nioski były podekscytowane. To ważkie wszak zdarzenie - ich jajka idą na,  rzec by można, salony! Ciekawe były poczciwe ptaszyny, kto kupi ich płody. Niezmiernie się cieszyły, plotkowały i gdakały, jak to kury.

A w mieście: "Nikt nie chciał ode mnie kupić jaj. Mówiłem, że świeże, wiejskie, prosto od kur. Ludzie mnie omijali, do czynienia ze mną mieć nie chcieli. Pytałem się każdego, kto koło mnie przechodził. Słyszałem tylko: "Nie". Zamyśliłem wówczas się i o mych kurach pomyślałem, że one sobie chodzą i nie wiedzą, że nikt nie chce ich jajek.  Usiadłem na murku i spojrzałem na jajka. Było ich całkiem sporo. Napracowały się te moje kurki. Co mam robić?"
<Łzy>

Kury uszczęśliwione swego pana wypatrywały. Wierzyły, że ich jajka zostaną sprzedane.
Działo się to dnia 30. listopada, w imieniny Andrzeja.

"Na świętego Andrzeja kurom w polu nadzieja." - rzekła pewna mądra kura.

Andrzej nie sprzedał jajek. Wrócił z nimi do domu. Kury zauważyły, że przyniósł kosz z powrotem. Zasmuciły się. Ale pozostała jeszcze przysłowiowa nadzieja. Ziści się na pewno kiedyś ich marzenie. Kury nie straciły tej wiary.

Nadzieja jest czymś ważnym. Trzeba w coś mocno wierzyć, żeby się to spełniło. Dotyczy to wszystkich sfer życia. Należy usilnie trzymać się tej prostej zwanej nadzieją. Nie wychylać się, nie odstępować od niej. Trzeba żyć dla nadziei. Karmić się nią, podlewać jak kwiatek. Wówczas może spełnić się coś nieoczekiwanego, radość w sercu, uszczęśliwienie.

Andrzej wyprawił swoje imieniny. Nie zapomniał o swych podopiecznych kurach. Zrobił im nową grzędę oraz kurnik wyścielił świeżą słomą. Uradowały się kury niezmiernie. O nowej grzędzie marzyły.  O porażce jajecznej zapomniały. Usadowiły się na grzędzie i usnęły. Jedno marzenie spełnione miały. Na małym poprzestały, choć marzenia i nadzieję nadal miały.




                                     Historia gołębia

Stał na chodniku gołąb biały, jak śnieg bieluśki. Patrzy się na mnie z dołu tymi ślepkami. Pytam go się - "Gołębiu, co ci  jest?" On odpowiada, że życie dało mu w kość. Dało mu bowiem psychikę inną niż innych gołębi. Ja się pytam: "Jak to?" On mówi, że wszystkim gołębiom idzie lżej. Inni mu zazdroszczą, że ma śnieżnobiałe piórka i jest piękny, ale mówi, że nie wiedzą, co się kryje za tymi piórkami, a kryje się ból i prawdziwe cierpienie. Gołąb mówi, że jak może w tak małej główce, jak jego, kryć się tyle strasznych straszności. Już próbował wiele razy skończyć to swoje nędzne życie, ale zawsze tchórzył. Gołąb, niby piękny z wierzchu, we wnętrzu nosi same negatywne myśli. Wszyscy myśleli, że jak jest piękny, to niczego mu nie brak. Nie znali go jednak od tej drugiej strony. Od tej mrocznej strony. Taka mała główka gołębia, a tyle w niej trosk. Cierpi więc sobie bielutki gołąbek. Przyjdzie wkrótce zima, spadnie śnieg i będzie biało. Nie będzie wtedy się gołąb wyróżniał z tła. Będą się wyróżniać za to szare gołębie. Bialy gołąb rzekł, niech zobaczą, jak to jest, gdy jest się odmieńcem. Tylko że to będzie dotyczyć powierzchowności, a nie tego, co w głowie siedzi. Biały gołąb siedzi więc na chodniku i dywaguje. Wtem zaczął padać śnieg! Gołąb spojrzał w szare niebo. Bez przyszłości, bez perspektyw, bez niczego. Nastroszył swoje białe piórka, stając się puchową kulką. Nie wiedziałam, jak mu pomóc. Wiedziałam jedynie, że w małej główce tak wiele się dzieje. I wiem, że trzeba patrzeć głębiej w psychikę, nie sugerować się pozorami i tym, co na zewnątrz. Bo głęboko istota nosić może problemy, których nie widać. Uśmiech nie zawsze znaczy, że jest się szczęśliwym. Za maską może kryć się nieszczęście. Zewnętrzne cechy to tylko pozory. Prawdziwe chowa się wewnątrz. Są ludzie, którzy duszą wszystko w sobie. Nie okazują się ze swymi problemami. To najgorsza z dróg. Prowadzić może do czegoś gorszego. Zatroszczyłam się o gołąbka. Ten rzekł, że odlecieć musi. Czas na niego. Pożegnałam się więc z nim, dziękując za rozmowę. Gołąb poprawił jeszcze piórka. Odfrunął. Widziałam jeszcze tylko oddalający się, znikający punkt. Punkt malał, ale problemy w nim niestety nie... I ja o tym wiedziałam.




                       Pan z pieskiem / Piesek z panem
Stałam pewnego razu na przystanku autobusowym. Przechodził obok mnie pan z pieskiem, takim małym kundelkiem. Postanowiłam wniknąć w ich umysły. I oto, co piesek myślał o swym panu. Zamartwiał się, czy renta pana starczy na bieżące wydatki, czy kupił on w sklepie te banany, o które prosiła jego żona. On czekał przed sklepem uwiązany i nie mógł kontrolować zakupów. Już nie martwił się o karmę dla siebie, ale o te banany. Pies przypomniał sobie, że mieli wstąpić do apteki po leki. Czy pan zapomniał? Pytał się pies samego siebie. Jeszcze trzeba było pójść na pocztę wysłać list... Oj, bo pan zapomniał. Zamartwiał się mały piesek.
I oto, co pan myślał o swym psie. Zastanawiał się, czy psinie dobrze z nim i żoną. Stwierdził, że chyba dobrze. Pan martwił się o ten zabieg, który ma w przyszłym tygodniu przejść piesek. Przyglądał się pupilowi, bo ten kulał na lewą łapkę, ale już mniej kuleje. Przypomniało się panu, że zapomniał kupić karmę dla psiaka.
Widziałam, jak wracali po tę karmę. Przechodzili obok mnie. Piesek merdał wesoło ogonkiem. Pan pogwizdywał. Wyglądali na bardzo szczęśliwych. I o to chodzi w życiu, aby uzupełniać  się  nawzajem. Troszczyć się o siebie myślą oraz słowem. Wspierać się i dopomagać sobie, na ile tylko można. Prowadzi to bowiem do obopólnego spełnienia się oraz do wzajemnego uszczęśliwienia.




                                                    ***

Leciała późnym wieczorem czapla na zachodni kierunek (widziałam, gdy leciała). Kierowała się w stronę zachodzącego Słońca. Na pomarańczowym niebie wachlowała swymi skrzydłami. Czapla była samotna (w życiu i na niebie). Z jej oczu łzy płynęły. Dlatego szklane oczy jej były. Takie małe oczy, a świat taki wielki. Małe, ale smutek w nich wielki. Czapla miała chyba depresję i dlatego ciągnęła do Słońca. Bo w depresji ciągnie do jasności. Taką jasnością była właśnie kula Słońca, która daje ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Nikt nie lubi ciemności depresji. Tej fali złego samopoczucia, zalania zniechęceniem i bezradnością. Leciała więc czapla za zachodzącym Słońcem. Te zbliżało się ku horyzontowi, a czapla się spieszyła i nadzieję traciła. Wtem, Słońce zaszło! Nie zdążyła. Schowała się kula jasnej nadziei. Czapla nie dowierzała. Bardzo się zasmuciła. - Nie ma już nadziei na tymże świecie? - rzekła. Nagle, usłyszała głosy, niczym chór niebiański. Rozejrzała się, a to gwiazdy, ich tysiące, poczęły przemawiać. Mówiły, żeby się nie martwiła, że one jej pomogą, nadzieję na nowo rozświetlą. Chór gwiazd rzucił swój ciepła czar. Czapla poczuła się jak w Niebie. Wiedziała już, że gdy nadzieja niknie, zawsze trzeba rozejrzeć się wokół siebie, bo zawsze jest gdzieś pomoc z zewnątrz, z góry. Takie wybawienie i ratunek. Zawsze znajdzie się pomocna dłoń, która wybawi z opresji i podbuduje. Ile gwiazd, tyle pomocnych dusz. Trzeba tylko wypatrzeć ich światełka i przyjąć do swej duszy ich moc. Czapla o tym się przekonała i swej duszy zmartwieniom nie oddała. Gwiazdom ponieść się dała. Gwiazdy, niczym nadzieja, rozświetliły czeluście jej kosmicznego i pesymistycznego umysłu. Wylały całą swą dobroć...I stała się wówczas Droga Mleczna.


                                              Chandra
Idzie kot samotną uliczką. Idzie samotny, być może trochę zmęczony. Pytam się go: Kocie, co ci jest? On odpowiada, że życie dało mu w kość. Mówi, że strasznie cierpi i ma spleen, jakiś Weltschmerz, problemy egzystencjalne. Kot idzie ze spuszczoną głową. Wygląda na rzeczywiście przygnębionego. Chce mi opowiedzieć historię swego życia. Pamięta, jak się urodził, był to mglisty poranek. I właśnie tę mgłę pamięta najbardziej. "We mgle szarej, idzie przez łąki i moczary, po trzęsawiskach i rozłogach, po zapomnianych dawno drogach, zaduma polna, Osmętnica..." Dlaczego smutek dopadł kota? Jest wszakże tyle kotów na świecie, a chandra go akurat wzięła. Kot ma też inne problemy, jest on bowiem czarny. Wszyscy go unikają. Stara się nie przechodzić przez ulicę, bo zaraz wszyscy zaczynają mówić o nieszczęściu, jakie rzekomo ma przynieść. Idzie więc sobie kot w swojej depresji. Chciałby dwie jasności w swym życiu: klarowny, czysty od problemów, niczym nie zmącony umysł oraz jasne plamki na swym futerku...


                                                   Cyrk

Szłam ulicą S. w mieście K. Bloki, wszędzie bloki. Po lewo za siatką znajdował się wielki plac ziemi zarośniętej trawą, teren nie zużytkowany. Obszar ten był poza zasięgiem lamp, w mroku. Przypomniałam sobie, że kiedyś (wiele lat temu) na tymże terenie obóz rozbił cyrk. Nie wiem, czemu sobie pomyślałam o nim. Z głębin, otchłani wspomnień pojawiła się myśl ta. Nagle wyczułam duchy. Spojrzałam na plac. Spostrzegłam tam dwie zwierzęce dusze: szympansią i tygrysią. Dusze owe zauważyły mnie i zaczęły opowiadać swą historię. Mówiły, że zostały tu, bo straciły tutaj życie, były źle traktowane przez cyrkowców, bite, poniżane. Cyrk już dawno odjechał. A one zostały tu. Żyją sobie więc na tym placu. Czasem tęsknią za cyrkiem, ale ten już daleko. Dusze zwierząt powiedziały mi, że byłyby w stanie wybaczyć swoim cyrkowym oprawcom. Bo jak stajesz się duszą, przebaczanie staje się łatwiejsze.



                                               Mróz
Szedł mały piesek wsią nieznaną. Wąchał ziemię, po której szedł. Nieraz parsknął. Było mroźnie na dworze. Stąd pies uciekał, przed zimnem uciekał. Łapki małe i zziębnięte. - Gdzie tu się schować - myślał pies. Przypomniał sobie, jak się rodził, wtedy było bardzo ciepło. Od mamy szło ciepło. Ale to było dawno temu, że aż nieprawda, a dzisiejszy mróz to wielka prawda. Piesek się poddenerwował, bo nie mógł znaleźć schronienia. Szedł polem i nagle zobaczył stogi siana. Ucieszyło się zwierzę. - Schron nad schrony! - wykrzyczał. Wszedł w środek i się zakopał pod sianem. Nie było mu dobrze, bo czuł nadal ogromne zimno. Wiercił się pies i pragnął oszukać mróz. Całą noc nie przespał, o poranku zasnął. Został przykryty ciepłą kołderką, ale ... szronu.
Pieska znaleziono nad ranem. Był oszroniony, fala mrozów się wkrótce skończyła. Rolnik, który go znalazł powiedział do niego - Piesku, niczym huragan, odszedł już mróz, a ty pożegnałeś się z życiem. Wystarczyłyby tylko godziny...
Nagle pies ożył! A ożył tylko dlatego, by rolnikowi opowiedzieć swoją historię. Piesek mówił, że dawał od siebie zawsze tyle ciepła, a on dostał tyle zimna, i że to nie fair.
Potem skończył opowiadać, zanurzył się w sianie. Rolnik zauważył na jego pyszczku delikatny uśmiech. Pomyślał sobie: "Teraz, to on do innego ciepła trafił. "
Tak jak fala mrozu znikła, tak zniknie pamięć o piesku. A już najbardziej nie będzie nikt o nim pamiętać latem, gdy nastaną upały. Bo wszystko płynie i przemija. W upały nie myślimy o mrozie. W mrozie myślimy o upałach. Ale nikt nie spostrzegł małego psa w opałach.

                                                   Psy i kury
Jadę autobusem przez znane - nieznane krainy. Tu skręt w prawo, tam w lewo i już jesteśmy w tym miejscu. Oko wychwytuje obrazy mgłą skąpane. Być pod tym drzewem, wolności pragnę.
Nagle chwytam dwa różno - odmienne światy. Jest bowiem podwórko. Na tymże podwórku kojec mały z dwoma psami. Oraz większe zagrodzenie z kurami. Kury mają na swojej ziemi raj prawdziwy, bo drzewa i krzaki. Psy natomiast ziemię samą. Kury dziobią ziemię i nie zwracają uwagi na psy, które im zazdroszczą tejże wolności, skromnej, ale wolności. Ta sosna wysoka, która rośnie na terenie kur, wzbudza zachwyt i pożądanie największe psów. Chciałyby one ostrzyć o nią zęby, albo się grzbietem podrapać. Psy wtykają pyski w siatkę kojca i zazdroszczą kurom, że te tak dobrze mają. Bo chce się wolności, która by większa od pozornej wolności była.



                                  Pan od mleka i kotek
Co dwa dni przywozi nam mleko pewien pan. Świeże mleko jest przepyszne przecież. Pan ten ma nowy rower i odtąd jeszcze bardziej polubił rozwożenie mleka. Zawsze koło ósmej godziny rano puka nam do okna i podaje butelki. A jak smakuje poranna kawa z takim mlekiem! Wiadomo na pana od mleka zawsze się czeka! Stałam dziś na przystanku i on jechał. W koszyczku rowerowym dojrzałam dwie butelki z mlekiem. Uśmiechnęłam się do człeka, mając na myśli dwie butelki mleka.

Godzina 21.00 otwieramy okno, a tam na parapecie siedzi mała, czarna, puchowa kulka. Ktoś porzucił / podrzucił nam kotka! Wzięłyśmy maleństwo i po chwili zapadł wyrok: Zostaje  z nami! Kotek zadomowił się szybko. Poznał łóżko, szafki, zlew w kuchni oraz klawiaturę mego komputera. Zjadł karmę i wypił mleko. Zmęczony wrażeniami usnął na siedząco. Teraz na mleko będzie czekał także nasz nowy członek rodziny.



                                           Obrazki z życia
  
Wyszłam przed teatr, by zaczerpnąć świeżego powietrza. To był dzień, gdy wystawialiśmy sztukę. Byłam mocno zestresowana. Świeże powietrze nie zadziałało. Napięcie przed występem trzymało mocno. Przed teatrem stał człowiek. Trzymał worek w ręku. Zaczął podchodzić w moim kierunku. Nagle spytał się, czy chcę kupić królika. Trzymał go w tym worku. Odrzekłam, że nie chcę. Zaczęłam myśleć, skąd się wziął mężczyzna z królikiem przed teatrem? Królik  w worku, nie mogący nigdzie uciec. To tak jak ja - nie umiejąca przed lękiem uciec, w worku strachu tkwiąca.
Szłam do lekarza. Przechodziłam obok drzewa orzechowego. Na ziemi pełno liści i orzechów. Zbierała je jakaś kobieta. Rzucała do torby. Miała lekki uśmiech na twarzy. Może myślała o swojej rodzinie, że zrobi im orzechową niespodziankę. Każdy zebrany orzech to jeden uśmiech dziecka. Przeszłam obok kobiety, starając się nie rozgnieść żadnego z orzechów.
Jechałam autobusem. Na przystanku siedziała kobieta. Jadła kanapkę i popijała wodą z butelki. Zaczęłam się zastanawiać, dokąd zmierza, kim ona jest? Ona zaspakajała głód i pragnienie. Ja zaspakajać chciałam swą ciekawość.
Przed liceum im. Adama Asnyka zawsze jest pełno bezdomnych ludzi. Upatrzyli sobie oni szczególnie pewną ławeczkę. Przesiadują tam. Padało wtedy. Siedział człowiek bezdomny na tejże ławeczce. Trzymał w ręce kolorową parasolkę. Życie niekolorowe, ale parasolka tak. Taki jakby ochraniacz przed złem życia, które się nań wylewa. Czy kolorowa parasolka starczy, by się ochronić? Na razie pogoda kiepska, trzeba ją otworzyć. Schronić się przed deszczem, który jak przeciwność losu jest.
Na parapecie budynku w tą deszczową noc siedział ptak. Był niewielkich rozmiarów, czarny. Był zziębnięty i skulony. Główkę miał wtuloną w małe ciałko. Siedział tak sobie po prostu, a może schronił się przed deszczem, a może przyszedł już na niego czas? Może miał depresję? Ptasi spleen. Pozostawiony samemu sobie siedział ptaszek. Jakoś tak smutnie. Zrobiło mi  się go żal. Rozłożyłabym nad nim kolorowy parasol, by oszczędzić mu deszczowych trosk oraz zmartwień. Aby znów pofrunął mimo wszystko. Nad wszystkim. Aby znów zaświeciło słońce. Aby negatywne uczucia zniknęły, a pojawiła się wreszcie nadzieja, której promyku każdy wypatruje.






                                              Azor

- Aaaaaazor ! Aaaaaazor !
- Czego się, Magda, wydzierasz?! - krzyczy matka rozwieszająca pranie na podwórku do kilkuletniej córeczki, która drażni psa - starego, poczciwego  kundla o imieniu Azor, wyglądem przypominającego psa rasy husky. Azor ma wtedy w zwyczaju odwracać głowę - udaje, że nic nie słyszy. Pies wygląda groźnie, ale tak naprawdę nie zrobiłby nikomu krzywdy. Jest on zamknięty w kojcu. Ma tam dość obszerną, drewnianą budę. Dzień spędza leżąc na dachu budy. Z tego niewielkiego skrawka ziemi Azor przyjmuje świat takim, jakim on jest. Wszystko dzieje się wokół Azora - z jego punktu widzenia. Pies jest świadkiem zmieniających się rzeczy. Widzi, jak Magda i Marcin bawią się w piaskownicy z kolegami i koleżankami czy huśtają się na huśtawce. Skrzypienie huśtawki leniwie wyznacza psu sekundy życia.
Jestem sąsiadką Azora od prawie dziesięciu lat i odkąd pamiętam, on  zawsze tu był. Nawet wtedy, gdy nie było jeszcze na świecie Marcina. Teraz chłopiec ma już  prawie dziesięć lat. Azor ze swojego miejsca widzi, jak wszystko płynie. Mało kto obserwuje całe życie z jednego tylko punktu widzenia. Azorowi jest to dane. Przed jego oczami wszystko jest w ciągłym ruchu, a on zatrzymany tu. Widział, jak dziadek prowadził codziennie krowę na pastwisko. Teraz nie ma już ani dziadka ani krowy. Widział Marcina w wózku jadącego na spacer. Teraz Marcin sam biega i nawet chodzi już do szkoły. To samo było z Magdą. Wszystko kręci się i kręci wokół, a on stoi. To tak, jakby on był Słońcem a życie Ziemią. Latem przyjdzie burza i odejdzie, ale Azor zawsze jest na swym miejscu. Może sobie myśli, że burzowa chmura uniesie go któregoś dnia wraz ze sobą? Popłynie tam, dokąd zmierza chmura. Obojętnie gdzie, byle do przodu, byle daleko. Czasami, gdy leżę już w łóżku, Azor w ciemnościach skomli żałośnie. Nie wiem, może do gwiazd? Że te tak daleko. W dzień również skamle. Próbuję wtedy odszyfrować psią mowę. Gdy nastaje wieczór Azor, odurzony dźwiękami i zapachami dochodzącymi ze świeżo zżętego pola, kładzie się spać.
Pies opuszcza kojec tylko raz w roku, gdy idzie na szczepienie. Prowadzony jest wtedy na grubym łańcuchu. Zachowuje się wtedy jak typowy pies przetrzymywany na małym skrawku ziemi, któremu dane jest poznać inne skrawki ziemi. Mimo że coś jest tuż obok, tak blisko, to jednak to jest nieznane, budzi lęk. Pies obwąchuje ziemię dokoła, czuje nowe, nieznane mu dotychczas zapachy. I ta jego postawa - jest schylony, jakby spłaszczony, trzyma się blisko ziemi. Z lękiem przyjmuje to, co nowe. Przygniata go ta ogromna przestrzeń życiowa. Jest zbyt wielka dla niego, wydaje się teraz  olbrzymem, inaczej niż z punktu widzenia kojca.
I tak w upalne dni letnie przejdzie czasami burza, Słońce rankiem zacznie swą pozorną wędrówkę po niebie, traktor przejedzie przez podwórko - to też dobra okazja, by szczekać. A już wielkim wydarzeniem jest na pewno, gdy na podwórko wjedzie ciągnik z furą snopków słomy. Wielka atrakcja dnia. Skurczone życie. Pieski świat.
Pssssst! Azor nie wie, że o nim czytasz.




                                              Pies całej wsi

Biały pojawił się pewnego razu we wsi tak po prostu. Nie wiadomo, skąd przyszedł, ani czyj to pies. Przygarnęła go pewna rodzina. Pies nie pozostał jednak długo w niewoli. Wybrał swobodę i wolne życie. Tak został psem całej wsi. Każdy go dokarmiał. Mówiło się o nim: "Tu się nażre, tam się nażre, dobrze ma ten pies". W istocie Białemu powodziło się nieźle, choć były czasy, gdy psu wystawały żebra na wierzch. Nazwałam go po prostu Biały. Nie muszę tłumaczyć dlaczego. Różne były losy Białego. I tak chodził raz głodny, innym znów razem najedzony. W bijatykach z innymi psami uczestniczył regularnie. Wiele razy chodził zakrwawiony. W pewnej potyczce stracił nawet oko.
Pies ten zawsze pozostawał mi wierny. Przynosiłam mu jedzenie. Miał nawet swoją miskę, która stała zawsze przy latarni blisko płotu. Nie miał domu, ale przynajmniej tą miskę... Gdy nadchodziłam z gorącym jedzeniem, Biały czekał już na mnie przy płocie. Merdał wesoło ogonem. A jak jadł: zachłannie, z tym nieodłącznym odgłosem podczas łapczywego przełykania, jakby się miał udławić. Do naszych ulubionych należały długie spacery po wsi, po łąkach. Ja jechałam rowerem, a Biały zaraz przy mnie biegł. Jak każdy pies Biały potrzebował pieszczot. A więc tu go pogłaskałam po głowie, tam znowuż podrapałam za uszkiem. Podobało się to psu. Najbardziej groźne były zimy dla Białego. Pies z trudem znajdował sobie schronienie przed zimnem. Nowe lokum znalazł znowu u innej rodziny. Tam zapoznał się z Tiną. Chociaż mieszkał u kogoś, to nadal jednak nosił miano psa całej wsi. Lato natomiast było czasem, który rozpieszczał psa. Wylegiwał się wtedy całymi dniami na Słońcu.
Pewnego razu do Tiny zaczęli się schodzić jej adoratorzy. Przychodzili kawalerowie z całej okolicy. Wśród zakochanych znalazł się też Biały. Zacięcie potrafił walczyć o ukochaną. Niestety jako pies wątłej postury i słaby, często przegrywał walkę z innymi psami - większymi od niego i silniejszymi. Z rozpaczą obserwowałam u psa naderwane ucho czy zakrwawiony bok. Mimo że był on już nieźle stratowany i kulał, to nadal wdawał się w nowe bójki. Ciągle mu było mało. Na schadzki do Tiny przychodził też pies mojego sąsiada - Ptyś. Razem z Białym wojowali na całego. Pewnego razu właścicielka Ptysia spostrzegła, że nie ma go na podwórku. Zaczęła go szukać, ale nigdzie go nie było. Dopiero inna sąsiadka mówi, żeby nie szukać Ptysia, bo zagryziony razem z Białym. Zakopani już dawno w ziemi. Oto do czego doprowadziły bójki między psami o względy Tiny - dwa psy straciły życie.
I tak zakończył się żywot psa całej wsi. W moich wspomnieniach pozostanie Biały jako oddany mi pies, biegnący obok mnie jadącej rowerem, merdający wesoło ogonem, gdy przynosiłam mu jedzenie, domagający się pieszczot - drapania za uchem. Żal Białego i żal Ptysia. Czasem spoglądam na miejsce przy płocie, gdzie stołował Biały. Miskę już dawno ktoś uprzątnął. Brakuje Białego, gdy jadę rowerem - nikt mi nie towarzyszy. Wieczorem na ulicy powinno się widzieć zarys jego sylwetki pod latarnią, gdzie miał swoją miskę. Powinno się widzieć, jak idzie ulicą, słyszeć, jak jego pazurki stukają o asfalt. Ale nie ma Białego i już nigdy nie będzie takiego jak on. Był w swoim rodzaju. Nie przez wszystkich lubiany, mający wielu wrogów w ludziach, jakoś przetrwał te parę lat żyjąc w wiosce, którą obrał za miejsce swego pobytu - swój dom. Nieraz w nocy spoglądam na jezdnię, gdzie chodził. Może gdzieś idzie psia dusza ulicą? Może Biały nie opuścił swojego domu i gdzieś tu krąży... Wsłuchuję się w dźwięki nocy, czy nie usłyszę czasami jego szczekania, wytężam wzrok w ciemnościach, czy aby nie ujrzę go idącego ulicą do mnie. Psa ulicy. Psa całej wsi...

Czy widzisz cień psa idący? - To Biały idzie...




                                               Żaba
  

Była raz sobie nieszczęśliwa żaba, cierpiała na depresję, miała myśli samobójcze. Zawsze rano, gdy się budziła, miała napady lęku. W ogóle świat wydawał jej się beznadziejny. Zastanawiała się: „Jeśli ma być beznadziejne życie, to po co musi ono być? Swoje życie mogę oddać komuś bardziej wartościowemu, jemu się przyda, nie mnie...”
Któregoś dnia pojawiła się myśl samobójcza. Oj, była w tym dniu intensywniejsza niż zwykle. Lęk wybałuszył i tak wielkie już oczy żaby. Ze swego domu udała się nad rzekę.
Oznajmiła innym żabom, że zamierza popełnić samobójstwo. Najlepiej, żeby przejechał ją samochód. Wystarczy z rzeki wyskoczyć na most i poczekać. Inne żaby popukały się po głowie, przegoniły ją, wyzwały od wariatki. Ta odeszła. Zaszła nad pobliski staw. Oznajmiła kaczkom i łabędziom, które tam były, że chce się rzucić na swe życie. Znów żaba została wyzwana, że co jej do głowy przyszło.
Przy stawie była mała chatka. Mieszkali tam ludzie. Domu pilnował pies Burek. Żaba udała się w stronę chatki. Pies wyszedł jej na powitanie. Żaba powiedziała, że chce się zabić i nie chce słyszeć, ażeby jej wybito to z głowy. Burek zaopiekował się żabą. Pies próbował wybić żabie myśl samobójczą. Na podwórku znalazła się nawet kozetka. Żaba na niej leżała i opowiadała fakty z swego życia. Pies siedział obok i wysłuchiwał, dawał poradę. Było jeszcze wiele takich sesji. Wiadomo, pies to najlepszy przyjaciel... żaby...


                                           Worek

Prze­jeżdżam niemal codzien­nie koło pew­ne­go wor­ka leżące­go w ro­wie. Jadę ulicą, gdzie w ro­wach po jed­nej i dru­giej stro­nie jest is­tne wy­sypis­ko śmieci.
Biały wór - twór nie da­je mi spo­koju a na­wet wy­wołuje lęk.
Wyob­rażam so­bie, co też może tworzyć je­go zawartość.
Jadę. Przys­taję. Cieka­wość jest sil­niej­sza. Plas­ti­kowy wo­rek jest ko­loru białego. Jest za­wiąza­ny. Ot­wieram pełna strachu. Od­ska­kuję, bo­wiem we wnętrzu znaj­du­je się zwierzę ko­loru czar­ne­go. Wiel­kie je­go oczy.
Wy­suwa się z wor­ka pos­tać. Prze­mawia : "Nie bójże się, jam pies. Uwol­niłaś mnie z wo­ra przeklęte­go. Ileż sa­mochodów jeździło, ileż ludzi chodziło. Pier­wsza przełamałaś ba­rierę strachu.
Gra­tuluję. Idź od­ważnie tak przez życie, nie zna­lazłaś bo­wiem ko­ta w wor­ku".


                                                Skowronek


Pierwsza klasa liceum. Ja niezbyt lubiana. Powiem więcej - szykanowana. Zajęcia jakieś, z jakiegoś przedmiotu, nie pamiętam jakiego. - Bierzemy krzesła i ustawiamy w kółeczko - rozkazuje nauczycielka. Tak też młodzież postępuje. Skrzętnie wszystko zostaje załatwione. Po kolei pada ze strony nauczycielki zapytanie - Jakim zwierzęciem chciałbyś / chciałabyś być i dlaczego? Czas na moją kolej. Ja odpowiadam, że skowronkiem, dlatego że skowronek jest wolny. Cała klasa w śmiech. Ja zawstydzona, przez samą siebie upokorzona, najchętniej pod samą ziemię zapaść się chcąca. Nagle dzieje się coś dziwnego. Zamieniam się w skowronka i wzlatuję w niebo. Coraz wyżej. Coraz wyżej. Jestem wysoko. Ponad kręgiem. Wolna.


                                     Mmmmmmmudno mi!

Up­ra­wiam nor­dic wal­king. Ruszam z kij­ka­mi. Zaw­sze na po­lu, na łące stoi kro­wa. Otóż ta kro­wa myśli, że jes­tem jej właści­cielką, która po nią przyszła. Widzi mnie i pod­no­si łepek. Spra­wia wrażenie, jak­by wołała : "Mmmmmmmud­no mi! Za­bierz mnie stąd" Żal mi krówki, bo chce do dom­ku już. Ja idę, a ona mu­si stać. Zwierzę ob­serwu­je mnie bacznie i po raz ko­lej­ny nie­szczęśli­wie muczy, kiedy oka­zuje się, że nie ja jes­tem jej wy­bawi­cielką. Wra­cam tą samą trasą. Krówki już na po­lu nie ma. Jej właści­ciel­ka zab­rała ją. Widzę krowę i jej pa­nią idące kil­ka­naście metrów prze­de mną.
Kro­wa macha ogo­nem. Może macha do mnie?






                                                Mrówki

Pasła krowy. Od dzieciństwa. Odkąd pamięta. To było jej główne zajęcie. Bo to zawsze bieda w domu była, a i ta krowa mleka na kolację dała. Obok pastwiska był las. Taki ani za mały, ani za duży. Lubiła chodzić po lesie. Zbierała szyszki. No i grzyby naturalnie, gdy był na nie sezon. Krowę zostawiała na pastwisku, sama natomiast szła, bo ja wiem, tak sobie szła przez las, by po prostu iść. Było to w czasie, gdy mówiono, że wojna się zbliża. Że już nic nas nie uratuje i że nic nie będzie takie samo. Myślała o wojnie. W domach mówiono, że ma lada chwila wybuchnąć. Na tę myśl cierpła skóra. A niedługo przed rozpoczęciem wojny niebo mieniło się na kolor czerwony, jakby oznaka, ile to krwi ludzkiej przelanej będzie.

Była więc w tym lesie. Znalazła ku swemu zdumieniu wielkie mrowisko, którego przedtem nigdy nie widziała. Usiadła przy nim. Nie za blisko, by mrówki jej nie obsiadły. Krzątały się mrówki. Taka krzątanina będzie w czasie wojny, wśród ludzi. Tyle tylko, że pan Hitler włoży patyk w mrowisko i nieźle zamiesza. Dziewczyna siedziała tak nad mrowiskiem i dumała. Przypomniała sobie, że ma w kieszeni trochę kostek cukru. Rzuciła w mrówczy dom pokruszony cukier. Mrówki zainteresowały się drobinkami smakołyku. Zaczęły toczyć ziarenka cukru. Wiecie, mrówki drogie, że za moment historia też będzie się toczyć. Jednak to nie cukier będzie w rękach, lecz ludzkie życie. Nie będzie słodko, tylko gorzko. Chowajcie się mrówki, póki czas. Bo oto na horyzoncie słychać już huk samolotów bombowych. Nic już nie będzie takie samo, gdzie cukier rozpuści kropla łzy, a mrówki będą maszerowały po kolei na szafot. Tam, gdzie patyk rozkaże. W świecie, w którym nawet mrówka nie może czuć się bezpiecznie. Bo oto nadchodzi 1. września. Czas, w którym nie będzie się szło prosto, w kolumnie. Czas, kiedy będzie panika w szeregu. Czas, gdzie wszystko będzie zahipnotyzowane i zaczarowane. Umysł naszpikowany szaleństwem. Ale czy to wszystko zniesie mała główka zwykłej mrówki?










2 komentarze:

  1. Cześć :)
    Ciekawy zbiór opowiastek przeróżnych, ale wszystkie mają jakiś negatywny wydźwięk. Fakt, co któryś pojawiają się jakieś przebłyski światła i nadziei, ale ogólnie mam wrażenie, że w przeżyciach zwierząt przedstawiłaś wszystko to, co może stanowić lęki ludzi. Ciekawe podejście do tematu, widać, że przypadł Ci on do gustu i dał się rozpisać. Masz niezły warsztat, czytało się szybko, też większych błędów nie zauważyłam. Dobra robota :)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć,
    Bardzo ciekawe opowiastki, które poprawiają humor ale też dają do myślenia, bo każda z nich ma swój morał, historyjkę i bohatera.
    Podobało mi się że opisałaś zwierzęta, które są z nami na co dzień, a ich nie zauważamy albo ignorujemy.
    Co prawda, każda opowiastka miała w sobie nutę smutku i goryczy, ale też odczuwałam nutę miłości i nadziei.
    Bardzo mi się podobały i fajnie by to wyglądało w zbiorze książkowym. :)
    Pozdrawiam,
    Krakowska Wiedźma

    OdpowiedzUsuń