ARSENAŁ

niedziela, 10 listopada 2019

[35] L'appel du vide ~Miachar

    Nawet olbrzymia ilość wypijanych herbatek ziołowych nie mogła się na nic zdać w moim przypadku. Nawet informacja, iż większość społeczeństwa odczuwa to samo co ja, nie była w stanie uspokoić moich myśli i sprawić, iż poczuję się normalnie. Nadal chciałam zamienić się głową z kimś innym, pójść z kimś na układ i znowu czuć wszystko tak, jak człowiek powinien czuć.
    Chciałabym jak człowiek spacerować po parku i wystawiać się na szkodliwy wpływ wszelkich chemikaliów, jakie wiszą w powietrzu. Chciałabym przechodzić przez most i delektować się widokiem wody gdzieś pode mną. Chciałabym przechadzać się nim i z uśmiechem machać do kierowców, którzy zdawaliby się być nie w humorze.
    Chciałabym wejść na szczyt góry i czekać na rodzinę, obserwować ich, jak także zmagają się z własnymi trudnościami w drodze do celu, by stamtąd wspólnie patrzeć, jak świat wokół jest piękny. Chciałabym jechać rowerem przez las, nucić The Hanging Tree i w promieniach słońca szukać wisielców, ale nie myśleć o tym, iż chcę stać się jednym z nich. Kimś martwym.
    Nawet parząc pierwszą kawę tego poranka, czułam to przyciąganie, które trwało i trwało. W moim przypadku nigdy nie było impulsem, raczej stałością jak rzeka, która płynie, ale jej koryto jest stale w tym samym miejscu (przynajmniej dopóki nie wydarzy się jakaś katastrofa ekologiczna). Nawet zamykając się na cztery spusty w czterech ścianach, ubrana w cztery warstwy ubrań, bo jeszcze nie zaczęli grzać w bloku, mimo tego wszystkiego stale to czułam. Wiedziałam, że to nie jest już czymś podchodzącym pod normalność, ale kto by mi uwierzył, że zew pustki trwa u mnie nieprzerwanie? Chyba tylko jakiś specjalista od zdrowia psychicznego.
    Nawet zapach kawy nie zdołał zniszczyć uczucia, a jedynie zepchnął je gdzieś w głąb podświadomości. Chwyciłam kubek w obie dłonie, upiłam pierwsze łyki czarnego napoju i starałam się nie wzdrygnąć, gdy ciepło nagle zaczęło przemieszczać się w dół mojego ciała.
    Zatrzymaj się na czas – zanuciłam, podchodząc do okna balkonowego i wyglądając przez nie na sąsiedni budynek. Dobrze zastanów, zanim coś powiesz i...
    Nie to mi groziło, bowiem to nie słowa, które wypowiadałam lub mogłam wypowiedzieć w przyszłości, stanowiły dla mnie niebezpieczeństwo. Chodziło o ruch; każdy kolejny krok mógł mnie zaprowadzić nad przepaść, o której śpiewał kilka lat temu wokalista. A jednocześnie nie mogłam zatrzymać swojego ciała przed wszelką aktywnością, bo chyba zamieniłabym się w kamień i tkwiła na świecie niczym ta nieszczęsna żona Lota. Nie takie było największe marzenie mojego życia, ale czy w ogóle mogłam marzyć w takich okolicznościach? Czy w ogóle mogłam mieć coś dla siebie, kiedy cały czas wzywało mnie coś nieistniejącego?
    Okno potrzebowało umycia, ale szybko straciłam nim zainteresowanie; o wiele ciekawsze wydawało się wyjście na balkon przez drzwi tuż obok. Wystarczyło jedynie unieść dłoń, dotknąć klamki i zmienić jej położenie, by twarz owiało jesienne powietrze, wtargnęło do płuc i dowiodło, że nadal jestem.
    Kawa zaczęła smakować lepiej, kiedy przeszłam przez próg i znalazłam się w zawieszeniu między swoim mieszkaniem a placem zabaw pod moimi stopami, te jedenaście pięter niżej. Oddech smakował lepiej, kiedy byłam na zewnątrz, stojąc prawie nad przepaścią, chroniona jedynie przez zieloną siatkę, która w umysłach sprzedawców stała się częścią zabezpieczeń dla kotów. W moim umyśle była moją ochroną, dopóki nie poczuję się zbyt słaba.
    Zbliżyłam się do siatki tak, że miałam ją na wyciągnięcie dłoni, i spojrzałam w dół na to, co stworzono pracą rąk ludzkich, a wezwanie zabrzmiało ponownie gdzieś wewnątrz mnie, takie znane, a przy tym tak bardzo obce.
    Jeden skok – powiedziało. Tylko jeden skok.
    Mogłam stać się jak dusza z ukochanego wiersza, rozłożyć ręce i w cichą polecieć głuszę, jakby biec do domu, ale nie byłam liryką, lecz prozą zamkniętą w klatce z betonu, która żyła w strachu, że pustka wezwie ją kiedyś na zawsze w swoją nicość.
    Przerażona myślą, że miałabym skoczyć w tej chwili, wycofałam się o krok, a kubek, tak bardzo niewinny w tej sprawie, wypadł mi z rąk i zamienił się może nie w proch, ale w liczne odłamki oblane resztą kawy, która zaczęła także parować. Patrzyłam na ten smutny obraz, a z oczu popłynęły mi łzy.
    Nie byłam w stanie odprawić pogrzebu małemu, rozstrzaskanemu naczyniu, pozostawiłam je w rozbiciu na balkonie i zamknęłam za sobą drzwi, by odciąć się od tego widoku. Czy ten, na kogo spadnie urządzenie mojego pogrzebu, też tak postąpi? Pozostawi mnie za sobą, bym marzła w chłodnej, wrogiej ziemi? Bym została pożarta przez stworzenia, które za życia nic dla mnie nie znaczyły?
    Skoczysz następnym razem – rzekł zew i zaśmiał się, a ja opadłam na kolana.
    Nie umiałam tego powstrzymać, nie umiałam tak żyć.
    Przytknęłam dłonie do uszu i zaczęłam krzyczeć, niszcząc głosem każdą przestrzeń, starając się nie myśleć o tym, że mogłabym spaść, wbiec pod samochód czy rzucić się w wir niespokojnych fal. Krzyczałam, aż wszystko ucichło.
    Wszystko poza tym jednym głosem, który z pustką nie miał nic wspólnego...

1 komentarz:

  1. Ten tekst ma taki personalny wydźwięk. Taki, który może zrozumieć dokładnie tylko osoba, która jest narratorem tej historii. Nie ma tu może większej fabuły, ale są dobrze dobrane słowa i odpowiedni bagaż emocjonalny. Ach, ta jesień, zły nastrój niesie (taki rym!).

    OdpowiedzUsuń