ARSENAŁ

niedziela, 20 października 2019

[32] Stranger: Y tú ganaste mi dolor ~ Miachar


            Poniższy tekst nie ma na celu obrazić czyichkolwiek uczuć czy zniszczyć pewne wyobrażenia. To po prostu efekt pomysłu, jaki nagle przyszedł mi do głowy, kiedy byłam niemalże załamana tym, że mam uniwersum, gdzie są kapitanowie, a nie mam żadnego księcia. Całość jest fikcją, drugi z bohaterów ma tylko część z faktów.
            Nie sądziłam, że będzie smutno. Chyba dociera do mnie, kto w tej historii ma się najgorzej.
            Z głośników brzmiało "Purple Rain".


            Ledwie co rozpoznał miejsce, w którym był. Musiał rozejrzeć się wokół kilkanaście razy, by dotarło do niego, że jest nie gdzie indziej, a na stadionie UW–Milwaukee Panther Arena. Czyli na tym samym stadionie, po którym biegał, będąc studentem. Nie wiedział, co tu robi, ani skąd wzięło się tutaj aż tylu ludzi, ale nie rozstrząsał tej kwestii, bo przez wszechobecną muzykę nie umiał się skupić. Potrzebował naprawdę wielu minut, by zorientować się, że właśnie – wbrew swojej woli czy też inaczej – przebywa na koncercie, a poruszając się, jest coraz bliżej sceny, na której charyzmatyczny artysta daje niezłe show.
            Kolejne minuty upłynęły mu na tym, by rozpoznać tego, który występuje i obdarza fanów mieszanką R&B, funku, soulu i innych gatunków. Will nie zaliczał się do osób, które przepadałyby za taką muzyką, ale tolerował to, że inni mogą ją lubić. Nie rozumiał jednak, dlaczego tu jest i w jaki sposób się tu znalazł.
            Ale to nie był czas na jakiekolwiek odpowiedzi. Bo oto stało się coś, czego nie spodziewał się ani nie myślał, że jest to możliwe.
            Któż to widział, by nad stadionem zjawił się nagle latający talerz strzelający niebieskimi laserami? No nikt! Chyba że scenarzyści do jakiegoś kiepskiego filmu.
            Will, jak inni ludzie wokół niego, zaczął panikować i biegać, a coś pchało go w tym biegu jeszcze bliżej sceny, jakby właśnie tam był potrzebny.
            I był, bo oto, uciekając przed jednym z promieni, najważniejsza osoba tego wieczora właśnie zeskakiwała ze sceny, by się ratować, i wylądowała dość boleśnie tuż pod nogami Willa.
            – Cholera! – wykrzyknął artysta i spojrzał w niebo, na jego twarzy widniała prawdziwa, czysta nienawiść. – A miałaś dać mi spokój, ty wstrętna kreaturo!
            Will nie bardzo wiedział, o co chodzi, ale jako kulturalny człowiek wyciągnął rękę w stronę mężczyzny w ekstrawaganckim – przynajmniej jak na willowy gust – stroju.
            – Przepraszam, może panu pomogę?
            Wokalista spojrzał na niego spode łba.
            – A kim ty jesteś, by mi pomóc? Masz może jakieś supermoce, które uratowałyby mnie przed tą paskudą z tego latającego czegoś?!
            Mirby poczuł się urażony tą ukrytą obelgą, ale nie pozwolił sobie na okazanie tego, jak się poczuł. Chciał za to pokazać swoją wyższość, jaki to on nie jest miły w każdych okolicznościach, dlatego odpowiedział:
            – Nie, nie mam żadnych supermocy, za to mam latający statek. Bo wie pan, jestem kapitanem, tajnym agentem pewnej instytucji… Chce się pan zabrać ze mną?
            Artysta posłał mu tylko naglące spojrzenie.
            – Prowadź!
            Will nie miał innego wyjścia, jak spełnić polecenie. Właściwie to nie był pewien, czy w ogóle gdzieś w pobliżu jest jego pojazd, w końcu nie wiedział, jak znalazł się na stadionie, mimo to wystarczyło zrobić kilka kroków w wybranym przez siebie kierunku i nacisnąć przycisk pilota, który udało się wyłowić z kieszeni dżinsów, by wiedzieć, gdzie jest statek. To było niesamowite!
            Mirby chciał z radości coś zakrzyknąć, ale wtedy koło niego trafił promień lasera, kapitan uświadomił sobie, że jest poważnie i nie pora teraz na wszelkiego rodzaju wybuchy euforii. Dopadł do pojazdu i szybko otworzył właz do kokpitu. Obejrzał się za towarzyszem i skinął na niego głową.
            – Zapraszam.
            Artysta wparował do środka, za nim Will i zatrzasnął za sobą wrota. Szybko dopadł do kokpitu i uruchomił silnik statku. Musiał być skupiony i szybki, byle tylko odlecieć jak najdalej od tej apokalipsy, która zapanowała na stadionie, pozbawiając życia wielu fanów muzyki, która jakimś cudem nadal wylewała się z głośników na murawę.
            Will starał się nie patrzeć na liczne zwłoki, jakie majaczyły przed statkiem, kiedy stworzył sobie krótki pas startowy. Wolał nie myśleć o tym, jak ubrudzone krwią będzie podwozie, nie chciał tego zapamiętać, by później  nie mieć  koszmarów. Wzbił  pojazd do góry  i począł się oddalać, czym zwrócił na siebie uwagę wrogiego statku, który nadal atakował. Kapitan starał  się unikać  laserów, te  przelatywały  tuż obok potężnej  maszyny, bliskie były tego, by dokonać pewnych szkód, a to nie spodobało  się drugiemu pasażerowi.
            – Jesteś fatalnym kapitanem – wyraził swoje zdanie artysta, czym jedynie wkurzył Mirby’ego. Prowadzenie statku powietrznego nigdy nie należało do łatwych czynności, jak ten koleś śmiał go obrażać?
            Will ani myślał pozostać dłużnym.
            – Przynajmniej mam statek. Ty jesteś Księciem**, a nie masz nawet skrawka ziemi.
            Na te obelgę mężczyzna nie znalazł odpowiedzi lub też ugryzł się w język, Will nie umiał tego stwierdzić, bo zajęty był ratowaniem im tyłków.
            Wiesz może, co to za poczwara tak atakuje? – zapytał.
           
No jasne, że wiem – odparł wokalista. – To moją fanka z Marsa, która nie może znieść tego, że jeszcze nie miałem koncertu na jej planecie. To dlatego za każdym razem przylatuje na Ziemię i niszczy mi zabawę. – Wyjrzał przez okno, by ocenić, gdzie jest owa kosmiczna stalkerka. – Jej obsesja za mną kroczy tak jak nocny cień* – wymamrotał Prince i po raz kolejny patrzył, gdzie podziewa się wróg.
            – Może to jej urok – wysnuł teorię Will. – Może to Maybelline.
            Prowadzenie tej rozmowy trochę zmniejszyło koncentrację kapitana, co wykorzystano. Poczuł nagle szarpnięcie, jakby coś go pociągnęło. Stalkerka sięgnęła po nową metodę – linę holowniczą. To się mogło źle skończyć.
           
Musimy się katapultować! – krzyknął Will i wziął się za poszukiwanie plecaków ze spadochronami, statek pozostawiając na autopilocie. Musiał się spieszyć, zanim jest pojazd zostanie przesunięty do wrogiej maszyny.
            Działał szybko, jak go uczono w Agencji, a i tak czuł, że nie daje z siebie wszystkiego. Do tego artysta zaczął coś trajkotać w swoim przerażeniu i ani myślał pomagać. Kapitan siłą założył mu plecak i skierował do włazu. Sekundy, a zostaną schwytani. Will nie mógł na to pozwolić.
           
Skaczemy! – wydał z siebie okrzyk i wypchnął artystę, po czym sam wyskoczył.
            Mkn
ęli ku ziemi, z którą pewnie by się zderzyli, gdyby nie spadochrony. Mimo to Mirby uderzył ciężko w podłoże, co odczuł całym swoim ciałem.
            – Ała! – wyjęczał i spojrzał na tego, którego ponoć uratował. Tego, który stał na nogach  i nie wyglądał na rannego, co było  zastanawiające. –
Ej, co to ma być?
            Piosenkarz zaśmiał się wniebogłosy i spojrzał na Mirby’ego z wyższością.
            – Jak to co? Chciałeś być kimś, więc wygrałeś mój ból, jaki w sobie noszę od wielu lat. – Jego spojrzenie stwardniało, a on sam zaczął jakby zanikać. – Więc czuj go, drogi chłopcze. A, pamiętaj też o jednym… – Niespodziewanie mężczyzna pochylił się nad kapitanem.  – Ja nie żyję. Jestem już martwy. Ty nie, więc zrób coś ze swoim życiem, by nie było w nim tylko bólu i cierpienia. Zrozumiałeś?
            Will powinien coś odpowiedzieć, ale nie potrafił, ledwie bowiem łapał oddech, a wokalista oddalał się w nieznane, znikał jak duch, kiedy w oddali nadal szalały promienie laserów, niszcząc wszystko, co napotkały. Mirby zaczął odpływać. Jeśli tak miała wyglądać jego śmierć…
            Ale to nie była śmierć, a sen, z którego obudził się nagle, dysząc ciężko, gdy jego serce biło jak oszalałe. Potrzebował wielu minut, by wrócić do siebie, zrozumieć, że nie jest w niebezpieczeństwie, a w swoim pokoju w Agencji. Nic mu nie grozi, nikt się z niego nie śmieje. Ale trudno było znowu być sobą po scenach, które widział.
            Nadal rozstrzęsiony sięgnął po leżący na stoliku nocnym telefon i zrobił to, co zawsze, kiedy się czegoś bał lub gdy jakieś myśli za bardzo go prześladowały – zadzwonił do osoby, która zawsze starała się go zrozumieć.
            – Matko Boska, Will, czy ty wiesz, która jest godzina?!
            Nie zwrócił na to uwagi, wybierając numer.
            – Nie, przepraszam, mamo. Miałem dziwny sen i chciałem cię o coś zapytać.
            Głos kobiety złagodniał.
            – Tak? O co chodzi? Co się dzieje?
            – Mamo… Czy ty cierpisz?
            Kobieta zaśmiała się.
            – A dlaczego bym miała? Obecnie nie dzieje się nic, co sprawiałoby mi ból. A ty, Will? Czy ty może cierpisz i dlatego do mnie dzwonisz?
            Kapitan nie wiedział, jak powiedzieć rodzicielce o śnie. Głupio byłoby mu mówić o tym, że śnił mu się Prince, że ratował go przed jakąś kosmitką-stalkerką. Jeszcze by mama powiedziała, że się upił czy zażył jakieś substancje i zaczęłaby się martwić, a tego nie chciał.
            – Nie, mamo, u mnie w porządku. Po prostu… Zacząłem rozmyślać przed spaniem o cierpieniu i jakoś mnie naszło na taką refleksję.
            Mama zaśmiała się jeszcze raz, w jej głosie zaś zabrzmiało ciepło, które przyniosło za sobą wspomnienie rodzinnego domu.
            – Każde życie niesie w sobie mniejsze lub większe cierpienie, ale ono nas nie definiuje, synku. Definiuje nas to, jacy jesteśmy wobec innych ludzi i jakie są nasze uczynki. Ty zawsze jesteś dla wszystkich miły i pomocny, nie czynisz nikomu na zgubę. Jesteś dobry, dlatego nie martw się cierpieniem, ono nie będzie ci towarzyszyć cały czas.
            Mirby poczuł, że do oczu napływają mu łzy. Zawsze wiedział, że jego mama jest bardzo mądrą kobietą, wciąż marzył o tym, by mieć tę wiedzę, którą ma ona, by wiedzieć, jak się zachować i co powiedzieć w każdej sytuacji.
            – Dziękuję, mamo – wyszeptał do słuchawki. – Kocham cię. Spokojnej nocy.
            – Tobie też, synku. Śpij dobrze. Ja też cię kocham. Buziaczki.
            Poczekał, aż to ona się rozłączy, by wiedzieć, że pożegnali się w najlepszy możliwy sposób i by nie usłyszała, że on jednak zaczął płakać. Nie zrobił tego jednak ze strachu i z bólu, a z miłości. Jedynie w takich chwilach dostrzegał, że dla kogoś naprawdę może być ważny. Nie wiedział, dlaczego o tym zapominał, a chyba nie powinien.
            Jeśli jest tak, jak powiedziała mama, to on nigdy nie wygra cudzego bólu, będzie musiał znosić tylko ten, który na niego spadnie. Obiecał sobie, że co by się nie działo, on da sobie radę, będzie silny i przekuje ból w coś dobrego. Tak jak inna osoba z jego otoczenia, którą lubił i podziwiał właśnie za to, jak silna była, choć wiedział, że zdarza jej się płakać w samotności. Skoro ta osoba mierzyła się z cierpieniem i mu nie ulegała, on nie będzie inny.
            Zniesie to. Bo cierpienie, jakie przyjdzie, będzie na jego miarę.
__________________________________
* wers piosenki “Femme fatale”, aut. Mrozu
** Książę – owym artystą jest nie kto inny jak Prince ; artysta faktycznie wystąpił w Wisconsin na UW–Milwaukee Panther Arena (miało to miejsce w 1980 r., wówczas stadion nosił nazwę MECCA Arena)

           

1 komentarz:

  1. Awwww, ty wiesz, że ja czekałam na ten tekst! Dlatego teraz, póki mam jeszcze chwilę wolnego czasu, zabieram się za jego pochłanianie! Boże, wiedziałam, że to będzie szalone, dlatego od razu mi się gęba zaczęła szczerzyć, jak pojawił się statek huehuehuehue.
    "– Ja nie żyję. Jestem już martwy. Ty nie, więc zrób coś ze swoim życiem, by nie było w nim tylko bólu i cierpienia. Zrozumiałeś?" - uuuu. Tu takie szaleństwo, fanka z Marsa i bum, nagle taki tekst. I ten telefon do matki. Jakie to rozczulające.
    I to, że się Will popłakał... Ohh, GOOOOD. Aż samej mi się smutno zrobiło. On jest taki uroczy, dobry i kruchy, że jeszcze bardziej sądzę, że to świetny materiał na męża ;_____; no i w tych ostatnich fragmentach... Czyżby Will myślał o Granacie? Albo o kimś, kogo jeszcze nie znamy?
    KOCHAM.

    OdpowiedzUsuń