ARSENAŁ

niedziela, 20 października 2019

[32] The Strange Academy: Nazywam się Channey ~ SadisticWriter


Trochę długa ta część TSA, ale dużo wyjaśnia, szczególnie na polu bohaterów.

***
Początkowo nie miałam pojęcia, gdzie znajduje się jadalnia. W poszukiwaniach pomogło mi głośne wykłócanie się tutejszych domowników. Spodziewałam się, że kiedy już przekroczę próg pogrążonego w chaosie pomieszczenia, wszyscy umilkną i spojrzą na mnie z takim samym niepokojem, z jakim robiły to dzieciaki w sierocińcu, ale zamiast tego zostałam przywitana jeszcze głośniejszymi okrzykami osób, które kompletnie nie zwracały na mnie uwagi. To było zupełnie nowe doświadczenie. Szybko zdałam sobie jednak sprawę z tego, że mieszkańcy tej dziwnej akademii mogli nawet nie wiedzieć, jak bardzo niebezpieczne bywały moje ukryte moce. Niech tylko wybuchnę, a sam pan William będzie chciał mnie stąd wyrzucić. A wtedy nie gwarantuję mu, że ktokolwiek przyjmie taką niebezpieczną nastolatkę jak ja z powrotem do sierocińca. Prędzej wyląduję na ulicy, a stamtąd droga prosta do grobu.
– Hej, mogłybyście się już przestać kłócić, co? – usłyszałam głos Darrena. Wystawiał przed siebie uspokajająco dłonie, aby uciszyć zarówno rozchichotaną Isaline, jak i bliską płaczu Vanille, której usta układały się w smutny dzióbek.
– Dlaczego jak zawsze się wtrącasz? – spytała buntowniczo Isa, głośno przy tym prychając. W dłoni trzymała widelec, którym niespodziewanie zaczęła dźgać pierś wysportowanego nastolatka. Oczywiście był to gest nie tyle zabójczy, co zaczepny. – Irytujący goście głosu nie mają.
Darren chwycił za jej widelec i z niewinnym uśmiechem odłożył go na stół, wraz z dłonią Isaline, która uniosła wysoko brew ze zmysłową powolnością. Wyglądała, jakby szykowała się do subtelnego ataku na swojego kolegę, tylko z tego powodu, że śmiał ją dotknąć. Czarne brwi szybko zaczęły drżeć, ukazując zirytowanie.
– Mógłbyś mnie nie dotykać? – spytała kulturalnie, przekręcając głowę w bok z przymilnym uśmiechem. Blade palce wygrywały teraz niespokojny rytm na drewnianym stole. To dziwne, ale wydawało mi się, że powietrze wyraźnie zgęstniało – na atmosferę zdawała się również zareagować elektryczność. Lampa zmieniała co chwilę natężenie światła – raz żywo płonęła, a raz niemal całkowicie gasła.
– Darren chciał nas tylko uspokoić! – zapiszczała ultradźwiękowo Vanille. Wraz z jej głosem uspokoiło się nerwowe stukanie w stół i wahania nastrojów światła. – Ma rację. Przestańmy się już kłócić. Dobrze wiesz, że nie przekonasz mnie do swoich racji, Isa. Nie będę jadła mięsa i koniec. – Dziewczyna zmarszczyła czoło, zakładając ręce na piersi jak mała dziewczynka.
Kiedy Isaline chciała otworzyć usta, siedzący z boku Vrei, który od jakiegoś czasu podpierał policzek na dłoni i bawił się zapalniczką, zapalając ją, a potem gasząc, spojrzał na swoją najbliższą koleżankę i rzucił chłodnym, niskim głosem:
– Zamknijcie mordy, bo rzygać mi się chce, jak was słucham.
– Ja ci zaraz zamknę mordę, niewdzięczniku – syknęła przez zęby Isaline, chwytając go za kark. Nawiązała się pomiędzy nimi krótka bitwa, która polegała na tym, że wiedźmowa nastolatka chciała lekko go poddusić, kiedy ten drugi starał się podpalić jej włosy i przy okazji odepchnąć od siebie dziewczęcą twarz. Na całą tę scenę patrzył załamany Darren, nieco przestraszona Vanille, która gotowa była uciec z jadalni i dwójka milczących bliźniaków, którzy byli nieruchomi jak posągi. Jakby nie patrzeć, nie dowiedziałam się jeszcze, jakie noszą imiona.
– Proszę was, uspokójcie się. – W drzwiach, najprawdopodobniej od strony kuchni, pojawiła się nasza opiekunka, Brienne. Myślałam, że nikt z nich jej nie posłucha, ale o dziwo wszyscy umilkli i nawet bijący się duet powrócił na swoje miejsca. Może jednak Brienne miała jakąś moc? Chyba że było nią jedzenie, które zjawiło się w jadalni chwilę później – na wielkim, blaszanym wózku przywiózł je grubiutki kucharz o czarnych, zakręconych na końcówkach wąsach. Z uśmiechem pełnym dumy wyłożył talerze z przysmakami na stół i życząc wszystkim bon appétit, wrócił do swojego królestwa.
Dopiero po chwili zauważyłam, że Brienne spogląda na mnie badawczym wzrokiem. Zapomniałam, że moim jedynym zadaniem było przyjść tutaj i usiąść przy stole, a tymczasem stałam w drzwiach i przyglądałam się reszcie, jakbym nie dowierzała, że nikt mnie nie zauważył.
– Channey, zajmij wolne krzesło obok Vanille – powiedziała łagodnie opiekunka.
Kiwnęłam głową i sztywnym krokiem podeszłam do stołu, wypełniając to trudne zadanie. Kiedy uniosłam wzrok, zobaczyłam, że tym razem niemal wszyscy członkowie dziwnej akademii spoglądają na mnie ciekawskim wzrokiem. Isaline miała na twarzy znaczący, tajemniczy uśmieszek, Darren i Vanille uśmiechali się miło, jakby chcieli mi przekazać, że wcale nie muszę się niczym stresować, bliźniaki z kamiennymi minami wgapiali się we mnie, nawet nie mrugając oczami, a twarz Vreia jak zwykle zdobiła wrogość. Czy naprawdę wszyscy musieli się tak patrzeć? Byłam przyzwyczajona do wymuszonej ignorancji, cichej nienawiści i strachu, niekoniecznie do ciekawskich spojrzeń. Przez nadmiar wpatrzonych we mnie oczu, zaczęłam czuć się co najmniej nieswojo. Naraz zalała mnie podejrzana fala ciepła, która mogła być wywołana wstydem. Jeszcze tego brakowało, żebym się zarumieniła, a to naprawdę rzadko mi się zdarzało.
– Channey poznała już wstępnie wszystkich z was – odezwała się Brienne, która zasiadła na honorowym miejscu przy stole. Czułam się dziwnie, słysząc dzisiaj tyle razy własne imię. Jakby miało ono jakiekolwiek znaczenie. – Ta znajomość ogranicza się raczej wyłącznie do waszych imion i zachowań. – Tu spojrzała znacząco na Isaline i Vreia, którzy obdarzyli ją skrzywionymi minami, jakby byli jednogłośnymi bliźniakami syjamskimi. – Każdy z was przeżywał to samo, kiedy się tutaj zjawił, tak więc myślę, że powinniście powiedzieć o sobie kilka słów, zanim zaczniemy jeść kolację. Oczywiście ty również, Channey. – Tym razem na dźwięk swojego imienia gwałtownie się wyprostowałam. Nie umiałam o sobie mówić. Tak w gruncie rzeczy, to nawet nie było o czym. – Kto zacznie?
Spodziewałam się, że w jadalni zapanuje cisza, ale najwyraźniej się myliłam. Jako pierwsze zgłosiła się Vanille, której ręka wystrzeliła w górę jak petarda. W jej oczach kryła się tak skrajna radość, że miałam ochotę stąd po prostu uciec. Na Brienne takie energiczne zachowanie nie robiło już najwyraźniej wrażenia. Po prostu skinęła głową w kierunku rozemocjonowanej nastolatki, która od razu się podniosła, niemal odrzucając krzesło na podłogę.
– Nazywam się Vanille Faye i mam szesnaście lat – zaczęła z uśmiechem. – Nie jestem człowiekiem. – Gdybym teraz coś piła lub jadła, zapewne zaczęłabym się krztusić, a gdybym miała dobry dzień, co rzadko się zdarzało, zapewne zaczęłabym się śmiać. Szkoda tylko, że nikt wkoło się nie śmiał. – Wy, ludzie, nazywacie nas wróżkami. Prawdziwa nazwa naszej rasy nie jest dla was wymawialna, a nawet słyszalna dla waszych uszu. – Uniosła palec w górę, jakby była jakimś profesorem. – To, co widzisz – chwyciła za kosmyk różowych włosów – to mój naturalny kolor. Mam też skrzydła, ale aktualnie je ukrywam, bo muszę udawać przed innymi człowieka. – Wzruszyła ramionami. – Potrafię leczyć ludzi, zwierzęta i rośliny. Czasem ze skrzydeł sypie mi się trochę pyłku, dlatego Isaline jest zła, że wala się po umywalce. – Zaśmiała się niemrawo, a potem znacząco odchrząknęła, jakby szykowała się do długiej opowieści o swoim zaistnieniu. – Gdy byłam niemowlakiem, ktoś podrzucił mnie do klasztoru. Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięłam, ale na pewno wyróżniałam się tym, co miałam na plecach. Siostry klasztorne uznały mnie za mały cud podarowany im przez Boga, dlatego postanowiły, że nie oddadzą mnie do sierocińca. Poza tym kiedy podrosłam, byłam całkiem sławna, bo pomagałam leczyć ludzi. Szkoda tylko, że ta zdolność sprowadziła do klasztoru złych ludzi, którzy postanowili spalić naszą świątynię, a mnie porwać i tym samym wykorzystać. – Uśmiechnęła się smutno. – Uciekłam. Przez jakiś czas żyłam na ulicy, utrzymując się ze swoim zdolności, ale potem zostałam odnaleziona przez pana Willy’ego i tak oto zamieszkałam w akademii. – Wzruszyła ramionami.
Dopiero teraz zorientowałam się, że przez całą jej opowieść miałam uniesione brwi. Nie chciałam wierzyć w tę historię, a jednak milcząca reakcja wszystkich zgromadzonych tutaj domowników sprawiła, że nie mogłam w nią nie wierzyć. Widocznie niektórzy ludzie mieli ciekawsze i bardziej nieprawdopodobne przyczyny bycia tutaj.
– Taka jest moja historia – powiedziała na nowo radosnym głosem Vanille. – Tak poza tym to hoduję dużo roślin, w tym i ziół, więc jakbyś potrzebowała czegoś na ból brzucha, głowy albo innych części ciała, zgłaszaj się do mnie.
Pokiwałam niepewnie głową.
– Dobrze, dziękujemy, Vanille – odezwała się Brienne. Wyglądała na nieco znudzoną tym wywodem. Może to dlatego, że słyszała tę historię już któryś raz z rzędu. – Isaline, może teraz ty coś o sobie opowiesz?
– Skoro tak każesz. – Dziewczyna odchyliła się na krześle i spojrzała na mnie z charakterystycznym dla siebie uśmieszkiem, kryjącym w sobie jakieś dziwne wyzwanie. – Isaline Bloodworth, lat siedemnaście. Jestem córką wiedźmy i ludzkiego mężczyzny. – Kolejny cios historyczny prosto w moje serce. Powoli zaczynałam się zastanawiać, czy nie trafiłam do domu wariatów. Wróżki? Wiedźmy? Co jeszcze usłyszę? Może zaraz się okaże, że sam pan William, osoba, która nas tutaj ściągnęła, jest kosmitą? – Wiedźmy nie chciały mnie przyjąć do siebie na nauki, bo byłam w połowie człowiekiem. Początkowo zajmował się mną ojciec, ale kiedy skończyłam pięć lat i zaczęły się uwidaczniać moje magiczne zdolności, okazało się, że jestem jedną wielką pomyłką. Tatuś stwierdził, że nie ma dla mnie miejsca w jego domu. Sprawę przesądziła pomysłowa mikstura, która zmieniła jego kochankę w żabę. – Zachichotała. – Mój ojciec znał się z panem Williamem, i jak się okazało, ten chętnie mnie do siebie przyjął. Wychowałam się z tym gnojkiem, który co rusz bawi się zapalniczką. – Uśmiechnęła się słodko w stronę Vreia, który cicho prychnął. Cóż, to przynajmniej wyjaśniało ich wrogo-przyjacielskie relacje. – Jak na typową wiedźmę przystało, bawię się w czarną magię, no i mieszkam w pokoju z kotem, który nazywa się Melas. Jak ktoś mi podpadnie, to nie ma zmiłuj. Poza tym lubię chłopców, dziewczynki, wino i krew dziewic. – Wyszczerzyła zęby.
– Isaline – upomniała ją lekko oburzona Brienne.
Wiedźma wzruszyła tylko ramionami.
– A. Pan William kazał mi wybrać sobie jakieś ambitne zajęcie, więc uczęszczam na zajęcia do kółka teatralnego. W razie czego, możesz dołączyć.
Pokiwałam głową, czując jeszcze większą niepewność wobec tego, co usłyszałam. Wręcz nie mogłam się doczekać dalszych historii...
– Dziękujemy ci, Isaline, za tę bardzo barwną opowieść. – Brienne posłała wiedźmie znaczące spojrzenie, które mówiło, że to ostrzeżenie przed kolejnymi takimi wybrykami. – Darren?
Jej idealny syn pokiwał głową. Szybko przeniósł na mnie wzrok.
– Nazywam się Darren Bowden i mam osiemnaście lat. Jestem człowiekiem i nie mam żadnych szczególnych zdolności. – Chłopak wzruszył z uśmiechem ramionami. – Po prostu przeprowadziłem się tutaj z matką, gdy byłem jeszcze niemowlakiem. Można więc powiedzieć, że pan William jest również naszym zbawicielem. Wychowywałem się razem z Isaline i Vreiem. – Oboje na dźwięk tych słów wykrzywili usta w grymasie. – Jestem kapitanem w drużynie koszykarskiej naszego liceum, a także przewodniczącym klasy. Lubię głównie sport, ale nie pogardzę dobrą lekturą. Moją największą miłością są zjawiska paranormalne. – Jego oczy dziwnie zabłyszczały, ukazując jakąś niezdrową fascynację, która nijak do niego pasowała. Czy o tym mówiła Isaline? O jego dziwnym szaleństwie, które czyniło go mniej idealnym, niż był? – Uczęszczam nawet na zajęcia dodatkowe, które ich dotyczą. Pomagam również okazyjnie wujkowi Williamowi, który również obraca się w tym temacie. – Pokiwał znacząco głową. Zdawało mi się, czy w momencie, kiedy użył określenia „wujek”, Vrei wydał z siebie jakiś dziwny, gardłowy dźwięk, brzmiący jak wilcze warknięcie? – To na tyle. Miło mi cię poznać, Channey. Mam nadzieję, że dobrze będzie nam się żyło. – Uśmiechnął się szeroko.
Pokiwałam głową, nie podejmując rozmowy.
– Dziękujemy, Darrenie – odpowiedziała Brienne. To, czego mogłam się dopatrzeć w jej głosie, to na pewno to, że nie wyróżniała swojego syna pośród innych podopiecznych. Wychodziło na to, że była sprawiedliwa. Może dlatego właśnie podjęła się zawodu prawniczki? W takim razie krótka przygoda z kimś, kto zniszczył jej karierę, okazała się zmarnować kobiecy potencjał. Brienne zdecydowanie nie nadawała się na opiekunkę, byłaby lepszym pracownikiem sądu. – Vrei? Mógłbyś coś o sobie powiedzieć? – Jej głos nabrał większej niepewności, jakby obawiała się tego milczącego dotąd nastolatka.
Jasnowłosy, zakapturzony chłopak uniósł brwi. Nie wyglądał na zdziwionego tym, że ktoś każe mu o sobie mówić, raczej ukazał swoją pogardę dla chwili, w której to pytanie w ogóle padło. Cóż, nie oczekiwałam, że powie coś ambitnego, albo że w ogóle coś powie. Od początku wydawał się być… małomówny. Resztę epitetów można dodać w zamyśle.
Oczy Vreia znów znalazły ze mną kontakt. Wgapialiśmy się w siebie, zupełnie niczego nie mówiąc. Czyżby próbował podjąć się po raz drugi tej samej walki na spojrzenia? Przecież pierwszą z nich przegrał. Byłam w tym zbyt dobra. Przypuszczałam, że mogłabym wygrać z samym Bazyliszkiem. Nie zdążyłby mnie nawet spetryfikować.
– Vrei? – spytała ostrożnie Brienne. Kątem oka widziałam, że chwyta za szklankę wody, jakby miała się okazać zbawieniem. Nie mówcie mi, że ten chłopak został nazwany piromanem nie tylko ze względu na swoje zamiłowanie do ognia. Czyżby Brienne chciała go we właściwej chwili ugasić?
– Chcę, żeby cały świat spłonął – odpowiedział nagle chłodny nastolatek, mrużąc gniewnie oczy. Na szczęście nic się nie stało, jeżeli nie liczyć tego, że rękaw mojej bluzki zapłonął. Na szczęście zanim się zorientowałam, że padłam ofiarą piromańskiego ataku, Brienne ugasiła ten mały pożar przede mną. Absolutnie mnie to nie wzruszyło. Spojrzałam raz jeszcze na Vreia i odpowiedziałam:
– Ambitnie.
Najwyraźniej tyle wystarczyło, aby cicho prychnął i odwrócił ode mnie wzrok. Czyżbym znowu wygrała walkę na spojrzenia? Może nie byłam typem zwycięzcy, bo w większości najprostszych dyscyplin życiowych przegrywałam już na starcie, ale jeżeli chodziło o wrogie spojrzenia, nauczyłam się, jak na nie reagować.
Ciężką do przetrawienia ciszę przerwała Isaline, która ostentacyjnie westchnęła.
– Ten niemiły dupek, który właśnie chciał cię podpalić, to Vrei Blakely, o czym już pewnie wiesz – powiedziała niemal znużonym głosem, podpierając się na dłoni. Tęsknym wzrokiem patrzyła na stygnące jedzenie. – Ma szesnaście lat i prawdopodobnie będzie uczęszczał z tobą do klasy. Kiedy mówi, że chce, aby cały świat spłonął, ma na myśli to, żeby spłonęli ludzie, a zostały na nim zwierzęta. Może nie wygląda, ale szanuje tylko je. – Chwyciła go niespodziewanie za rękę, przytrzymała, aby się nie wyrwał i podciągnęła rękaw jego bluzy. Na chudym przedramieniu można było dostrzec liczne, świeże zadrapania. – Oto dowód. Melas go nienawidzi, a ten nawet nie przypalił mu czubka ogona. Za to jeśli tylko spojrzy na niego jakiś człowiek… – Uśmiechnęła się jak Kot z Cheshire. – Domyślasz się, co się wtedy dzieje. Oprócz tego nasz ukochany Vrei ma ogromną biblioteczkę. Nie wygląda, ale ma całkiem lotny umysł.
Chłopak znów wydał z siebie coś pomiędzy wściekłym pomrukiem a warknięciem przypominającym złego wilka. Gdybym to była ja, zapewne już bym spłonęła, ale najwyraźniej bał się podpalić Isaline. Skoro to wiedźma, może nałożyła na siebie jakieś dziwne zaklęcie obronne? A może tak jak mówiła: Vrei był jej przydupasem, więc się jej bał.
Pokiwałam ostrożnie głową, dziękując za tę porcję tłumaczeń. Bez zastanowienia przeniosłam wzrok na bliźniaków, o których kompletnie nic nie wiedziałam. Starałam się, żeby z mojej głowy odszedł mieszany obraz mrocznego, lubującego się w zwierzętach i książkach chłopaka, który najchętniej spaliłby cały świat, łącznie ze mną, oczywiście.
Dwie pary ciemnych oczu padły zgodnie na moją twarz. Uniosłam brew, oczekując, że cokolwiek o sobie opowiedzą, ale żadne słowo ani nawet pomruk nie padło z ich ust. Dziwne było również to, że reszta domowników spoglądała nierozumnie na mnie, a nie na nich. Czy ja o czymś nie wiedziałam? Postanowiłam, że podejmę to ryzyko.
– A kim są oni? – Wskazałam palcem na dzieciaki.
Brienne zmarszczyła czoło. Najwyraźniej nie wiedziała, o co mi chodzi. Za to Isaline musiała się tego domyślać, bo wydała z siebie krótki, gardłowy dźwięk, przypominający śmiech.
– Bliźniaki Young – wyjaśniła. – Chłopiec to Fenn, dziewczynka to Fenny. Umarli, gdy mieli po osiem lat.
W jadalni zapanowała cisza.
Dlaczego Brienne patrzyła się nie na dzieci, tylko w krzesła, zupełnie jakby ich nie dostrzegała?
– Umarli? – spytałam ostrożnie, jeszcze raz spoglądając na bliźniaki. Dopiero teraz poczułam, że przechodzą mnie dreszcze. A więc moje przypuszczenia odnośnie tego, że wyglądali jak zjawy, wcale nie były błędne.
– Tak – odpowiedziała za Isaline Vanille. Uśmiechała się, jakby to była najzwyklejsza w świecie rzecz. Cóż, rzeczywiście ośmioletnie bliźniaki umierały na co dzień, zamieszkując przy okazji domy, w których upychano dziwnych, ale wciąż ŻYWYCH nastolatków. – Fenn i Fenny są widzialni tylko dla nas, to znaczy: dla Isy, Vreia, mnie i ciebie. Brienne i Darren nie mają żadnych szczególnych mocy, tak więc są dla nich praktycznie niewidzialni.
– Dlaczego tutaj są? – spytałam niepewnie.
– Dobre pytanie – odpowiedziała z krzywym uśmieszkiem Isaline. Nie wytrzymała i chwyciła za kawałek grillowanej marchewki. Kiedy jednak Brienne posłała jej ostrzegawcze spojrzenie, przewróciła oczami i odłożyła ją na miejsce. – Nigdy się tego nie dowiedzieliśmy, ponieważ nie mówią. Za to spędzają z nami wolny czas i nawet chodzą z nami do szkoły. – Wzruszyła ramionami. – Plotki głoszą, że zanim umarły, również miały jakieś moce, ale pan William jakoś nie chce o nich mówić.
Kiwnęłam ostrożnie głową, a potem jeszcze raz spojrzałam na bliźniaki, próbując obdarzyć ich miłym uśmiechem. Usta dziwnie mi jednak drżały, więc wyszedł z tego grymas. Cóż, umarłe dzieci w ogóle się tym nie przejęły. Zważając na ich azjatycki wygląd, być może w ogóle nie rozumiały, o czym mówiliśmy.
– Dobrze, skoro już wszyscy się przedstawili – zaczęła niepewnie Brienne, ocierając ukradkiem spocone czoło chusteczką (najwyraźniej przerażał ją fakt, że siedziały z nami duchy). – Channey, może ty nam coś o sobie powiesz?
To pytanie sprawiło, że wyprostowałam się jak przesadnie napięta struna od gitary.
Ja miałam o sobie mówić? Niby co? Nigdy nikt mnie o to nie prosił. Ludzi nie interesowało to, co lubię lub czego nie lubię. Dla nich byłam po prostu kimś, kto mógł wybuchnąć w najmniej oczekiwanej chwili. W pewnym momencie sama dla siebie stałam się właśnie taką osobą. Nie miałam ewidentnie żadnych preferencji. Wszystko było mi jedno. Czy ci ludzie naprawdę chcieli usłyszeć, kim byłam, skoro nawet sama tego nie wiedziałam?
Spojrzałam ostrożnie na każdego domownika. Nawet w oczach Vreia kryło się dziwne zainteresowanie. To nietypowa sytuacja. Naprawdę wszyscy czekali, aż coś o sobie powiem.
Zacisnęłam usta, próbując pogonić mój umysł do myślowego działania. Na szczęście wszystko zaczynało się zawsze od imienia i wieku. Z tym chyba nie miałam problemu.
– Nazywam się Channey Coldwell. Mam szesnaście lat – powiedziałam powolnie, dając sobie czas na głębsze zastanowienie, co mogłabym powiedzieć dalej. – Całe życie mieszkałam w sierocińcu. – Nastąpiła długa cisza. – Czasem wybucham.
Miny członków akademii przez jakiś czas były niezmienione. Kiedy jednak nie powiedziałam o sobie niczego więcej, niektórzy zaczęli marszczyć czoła albo przybierać podejrzliwe wyrazy. Od natłoku dziwnych spojrzeń uratowała mnie Brienne, która starała się być miła.
– Czyli na tym właśnie polega twoja moc? – spytała ostrożnie.
Kiwnęłam głową. Nie chciałam tłumaczyć, na czym dokładnie to polegało, a im najwyraźniej sam fakt wybuchania bardzo przypadł do gustu. Dobrze, oprócz Brienne, bo ta znowu przetarła chusteczką spocone czoło, wymawiając pod nosem jakieś słowa, które mogły być modlitwą. Najwyraźniej zaczęła sobie wyobrażać, jak wysadzam połowę domu. A było to bardzo prawdopodobne.
Isaline wydawała się szczerze zainteresowana, a nawet uradowana, co można było dostrzec w jej oczach – jak już wspominała, nie lubiła nudnych osób. Gdyby nie moja moc, zapewne mnie też by nie lubiła. Darren miał w oczach jakiś dziwny, szalony błysk naukowca, który marzył o tym, aby poszaleć z eksperymentami na takim niebezpiecznym przypadku jak ja, jego nachalne spojrzenie sprawiło, że przeszyły mnie dreszcze. Vanille cały czas nerwowo się śmiała, ale przy okazji próbowała się uśmiechać. Za to Vrei… Vrei był dla mnie największym zdziwieniem. Spoglądał na mnie błyszczącymi oczami, jakby fakt wybuchów zwyczajnie go jarał. Na jego ustach pojawił się nawet diaboliczny uśmieszek osoby, która chciała połączyć swoje piromańskie zdolności z innym, równie dziwnym przypadkiem, aby zniszczyć cały świat. Chyba wolałam jego bardziej chłodną i wrogą wersję.
– Może opowiesz nam, co lubisz robić? – zapytała miłym, choć wciąż nerwowym głosem Brienne. Cóż, większość zwyczajnych ludzi reagowało tak na fakt, że potrafiłam coś rozsadzić od środka. Jej reakcja w ogóle mnie nie dziwiła.
– Nie mam żadnych zainteresowań – rzuciłam znudzonym głosem, w nadziei, że się ode mnie odczepi. Nie spodziewałam się, że w jadalni zapanuje z tego powodu takie poruszenie.
– O, cholera – rzuciła ze śmiechem Isaline, której Brienne nawet nie upomniała.
– To naprawdę kiepsko – powiedział z niemrawym uśmiechem Darren.
– Musimy jej pomóc, zanim pan Willy się o tym dowie! – wykrzyknęła spanikowana Vanille, kładąc dłonie na policzkach.
– Co? – spytałam nierozumnie, marszcząc czoło.
– Jednym z wymogów mieszkania w akademii jest to, że każdy z nas robi coś, w czym jest najlepszy – wytłumaczył od razu Darren. – Może mnie to nie dotyczy, bo nie mam żadnych mocy jak wy – to nie zmieniało faktu, że i tak był idealny – ale wujek William twierdzi, że tylko skupienie się na potencjalnych zainteresowaniach, które można rozwijać w szkole i poza nią, pomaga w utrzymywaniu kontroli nad swoją mocą. Tak poza tym ma obsesję na punkcie tego, abyśmy byli… elitą. – Zaśmiał się niemrawo.
Zmarszczyłam czoło.
– To znaczy, że jeżeli nie znajdę żadnego zajęcia, wyrzuci mnie stąd?
– Z jedną osobą już tak zrobił. – Isaline wyszczerzyła zęby.
– Ile mam w takim razie czasu na znalezienie takiego zainteresowania? – Westchnęłam ciężko, nie dowierzając temu, że nawet wtedy, kiedy udało mi się znaleźć spokojne miejsce w tym okrutnym świecie, stawały mi na drodze jakieś przeszkody.
– Cóż – zaczęła ostrożnie Brienne. – Pan William zjawi się tutaj jutro wieczorem.
Uśmiechnęłam się do siebie krzywo.
Żegnaj, dziwna akademio.  

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Oho, tego mi brakowało – większej liczby informacji o każdym z mieszkańców TSA.
    Jakoś nie jestem zdziwiona, że Vanille jest wróżką, bo właśnie na taką istotą mi pasowała. I jej umiejętności również. Nadal pozostaję jednak ciekawa pewnej rzeczy - czy Vanille ma jakąś ciemną stronę i jak się ona objawia? Bo nie wierzę, że jest nieskazitelnie dobra.
    Heh, ta reakcja Brienne to mi trochę przywiodła na myśl takiego terapeutę grupy uzależnionych, który słyszał już wszystkie historie świata i jedyne, co może robić, to mieć znudzoną minę i taki bezbarwny głos.
    A Isa nie mogłaby być kimś innym niż półwiedźmą. To, co nam do tej pory ukazałaś w związku z tym uniwersum, dawało nam podejrzenia, to, że teraz się w nich upewniam, daje mi pewną satysfakcję :) No i Isa jako aktorka – całkowicie to kupuję.
    Nie sądzę, by kiedykolwiek między Isaline i Vreiem było coś romantycznego, skoro się razem wychowali. Choć to różnie bywa, moim zdaniem są zbyt do siebie podobni, by się w sobie zakochać.
    "Poza tym lubię chłopców, dziewczynki, wino i krew dziewic." – żeby życie miało smaczek... :D
    Darren, przez to swoje bycie idealnym, nieskazitelnym, jest dla mnie nudną postacią. Jeśli nie ma w sobie żadnego mroku, który pojawi się w dalszej fabule, to wątpię, bym zdołała go polubić.
    "– Chcę, żeby cały świat spłonął" – za to Vreia lubię. Bo i ja czasami myślę o tym, że świat mógłby spłonąć, by wreszcie było dobrze.
    Chyba zawsze będę widziała bliźniaki jak te siostry ze "Lśnienia" xD
    Jeszcze nigdy nie spotkałam się z podobnym warunkiem, jaki trzeba spełniać, by gdzieś należeć. Ale to ciekawe, bo nie wiem zupełnie, w czym Channey mogłaby się sprawdzić.
    Dziwnie to zabrzmi, ale tekst jest przyjemny, bo dostarcza informacji i utwierdza w pewnych podejrzeniach. Miło wiedzieć o bohaterach coś więcej, bo i stosunek czytelnika do nich może być bardziej klarowny. Nie mam żadnych uwag, wszystko ze sobą współgra, jest tak, jak być powinno.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń