ARSENAŁ

niedziela, 22 września 2019

[28] Dzień, w którym zegar spadł mi na głowę ~ SadisticWriter

Dziwna historia inspirowana rzeczywistością. 98% tego tekstu to prawdziwe zdarzenia i rozważania. Za wymyślenie tytułu dziękuję Ivy! Za tę zacną inspirację to jej dedykuję ten tekst, ponieważ chyba najbardziej ogarnia, jak bardzo mam poprzestawiane w głowie. I to tak, że sam zegar ścienny musiał mi przypieprzyć. Pozdrawiam ja ciebie, maślaku! Zobaczymy się w fabryce masła i dziwów! 

***
Od dziecka byłam osobą, która przyciągała do siebie katastrofy jak magnes. Nie istniał dzień, w którym przeszłabym obojętnie obok za daleko wystawionego ku wyjściu z kuchni stołu, nie uderzając w niego całym szeregiem palców u stóp. Nie było dnia, w którym nie uderzyłabym kolanem w biurko, ścianę czy przypadkowy przedmiot stojący mi na drodze, bez urazu w postaci wielkiego siniaka. Nie było dnia, w którym moja głowa nie ucierpiałaby poprzez wypadkowy cios prosto w losową powierzchnię płaską. Dzięki moim kalecznym historiom już w młodym wieku stałam się legendą przedszkola. Straszono mną inne dzieci jeszcze za czasów, gdy byłam nastolatką, działającą tam jako wolontariuszka. Mały, rozpłakany chłopiec opowiedział mi wówczas historię o dziewczynce, która spacerowała gołymi kolanami po panelach, aż wbił się jej w jedno z nich ogromny kawałek drewna. Kiedy zebrała się wokół niego gromadka młodych słuchaczy, padło pytanie: „A ona przeżyła?”. Cóż, choć dla innych malców byłam już niczym duch, ja wciąż tam siedziałam żywa i uśmiechnięta z powodu mojej własnej tragicznej historii, która nie okazała się tak tragiczna, jakby mogła przypuszczać dziecięca wyobraźnia.
Wydawało się, że Świat Rzeczy Martwych upatrzył sobie mnie jako kogoś, kto nie miał prawa istnieć. A jednak wciąż istniałam. Może to sprawka Losu, który przewidział dla mojej osoby zupełnie inny koniec? Może przeznaczone było mi zostać bohaterem własnego domu, kiedy ten doszczętnie spłonie, zostawiając mnie na samym środku zgliszczy z lekko przypaloną grzywką i paczką pieczonych orzeszków w dłoni? Taki scenariusz również przewidywałam, bowiem nie istniały dla mnie rzeczy niemożliwe. 
Uczęszczając w technikum na obowiązkowe lekcje religii, na które wiecznie się spóźniałam, dostałam kiedyś od księdza, byłego boksera, dziennikiem w łeb. Kiedy zaczęłam się chichrać, ksiądz, głosem jak struna basu wydająca głęboki dźwięk, powiedział: „Ty to masz jednak stalowy łeb, młoda”. Z tą oto prawdą, wyniesioną od samego wysłannika bożego, szłam przez swoją krętą ścieżkę życiową, na którą spadały różne przedmioty. Czasem omijałam je, zgrabnie uskakując w bok, czasami nawet nie wiedziałam, że lecą w moim kierunku, żeby spróbować swojego szczęścia w stłuczeniu twardej czaszki. Tak też było z wieloletnim zegarem, wiszącym w łazience w moim domu rodzinnym. Spytacie: kto normalny ma zegar ścienny w łazience? Odpowiem: moja wiecznie spóźniająca się wszędzie rodzina, mająca obsesję na punkcie odmierzania czasu. Czekałam na moment, kiedy zegar zawiśnie również w toalecie, ale po historii z latającym czasoodmierzaczem mieliśmy ich jeden na minusie. 
Ach, jakże miło było pozbawić swoich uszu irytująco tykającej bomby, która pragnęła rozsadzić mój łeb, podczas gdy nachylałam się nad umywalką, jak co dzień myjąc nieukładającą się grzywkę. Tak naprawdę nie widziałam, co się dzieje, bo miałam głowę w dole, za to poczułam to w momencie, kiedy tępy ból zawładnął tylną stroną mojej czaszki, z czasem zamieniając się w małego guza. Kiedy rzuciłam krótkie „ała” i zdezorientowana przywróciłam swoje ciało do pionu, spojrzałam na zmasakrowany obiekt latający, który spoczywał martwo na puchatym jak niedźwiedzia sierść dywanie. Miał połamane wskazówki, nieco wygiętą tarczę i obdartą z farby otoczkę. Kilka centymetrów dalej spoczywało oderwane pudełeczko z bateriami, które wydawało ostatnie już cichutkie podrygiwania, aż w końcu zgasło, jak ludzkie serce, oznajamiając koniec istnienia łazienkowego czasu. 
Moją pierwszą reakcją był śmiech. Zawsze tak reagowałam, jeżeli jakiś przedmiot uderzał mnie znienacka w głowę. Był to swojego rodzaju prześmiewczy akt, mający dosadnie przekazać Światu Rzeczy Martwych, że do nich nie dołączę, bo jeszcze żyłam, poza tym kiepski byłby ze mnie przedmiot – ciągle bym się psuła. Moją kolejną reakcją było zakrzyknięcie do mamy: „Ej, dostałam zegarem w łeb, chyba mnie nie lubił”, w duchu dodając: jak większość rzeczy martwych. Nie minęło nawet piętnaście minut, a wiedzieli o tym zdarzeniu wszyscy moi znajomi, których już nie dziwiły dziwne historie moich wypadków. Wszyscy byli zgodni co do jednej myśli: ktoś chciał się mnie szybko pozbyć, i to w bardzo zabawny sposób.
Z obojętnym wzruszeniem ramion, kiedy nowa historia przestała już robić na mnie wrażenie, usiadłam na krańcu wanny i zaczęłam swój poranny zwyczaj zwany jesiennym goleniem nóg – w końcu nie mogłam iść na basen ubrana w dywan. Myślałam, że bombardujący ludzkie czaszki zegar odszedł w niepamięć, ale on wciąż zerkał na mnie martwym wzrokiem znad pralki, gdzie oczekiwał na powrót naczelnego domowego zegarmistrza – mojego taty. W umyśle, jakby ktoś zapisał w nim grubym, różowym flamastrem jakiś tekst, pojawiła się myśl: „Ten zegar musiał coś oznaczać”. 
Ostrożnie spojrzałam w górę. Wtedy cała moja wesołość wyparowała, jakby rzeczywistość dała o sobie brutalnie znać w najmniej oczekiwanej chwili. Nade mną wisiał junkers. A co, jeśli to był znak, że w przyszłości na głowę spadnie mi coś o wiele cięższego?
Przesunęłam się w bok, kalkując, jaką część ciała zgniecie mi junkers, jeżeli postanowi pewnego dnia po prostu oderwać się od ściany. Szybko stłumiłam w sobie tę dziką myśl. Jednak to nie ona była jedyną, która wówczas pojawiła się w moim zdziczałym od wyobraźni umyśle. Zaczęły pojawiać się w nim coraz śmielsze teorie. 
A co, jeżeli właśnie cofnęłam się w czasie? A co, jeżeli zegar wyznaczył godzinę mojej śmierci, ale wskazówki tak popękały, że już nawet nie wiedziałam, jaka to będzie pora? A co, jeżeli to był znak od samego Losu? A co, jeżeli miałam coś ważnego do zrobienia i czas mnie poganiał, a ja nawet nie pamiętałam, co to miało być? A co, jeżeli czas się dla mnie zatrzymał i oznaczał, że lada moment pożegnam się ze swoją kruchą egzystencją? Ostatnia myśl towarzyszyła mi w momencie, kiedy jechałam już autem na basen. Tocząca się przede mną ciężarówka z nieprzypiętymi żadnymi pasami wielkimi, ciężkimi słupami, przypominała mi o scenie z Oszukać przeznaczenie, kiedy to metalowe pręty oderwały się od wozu i przebiły nimi ciała jadących za kółkiem bohaterów. Czy o tym właśnie chciał mnie powiadomić zegar? Że mój koniec będzie równie fantazyjny, acz bardziej realny niż scena z tego pseudohorroru? Nie chciałam tak skończyć. Pragnęłam uciec. Jak smutną wizją napawał mnie widok podwójnie ciągłych, białych linii na ulicy, które oznaczały prostą drogę do piekła. Wyprzedzić i zginąć czy zostać i zginąć? Cóż to za dwie śmieszne opcje! I droga bez wyjścia. 
Ciężarówka z rurami skręciła na rondzie w lewo, za to ja wybrałam prawą stronę. Odetchnęłam, nie dowierzając, że przeżyłam tę katastrofalnie zapowiadającą się drogę przez śmierć. Jednak to nie był jeszcze koniec. W końcu zmierzałam w stronę basenu. Ile razy woda okazywała swój brak miłosierdzia niewinnym ludziom, chcącym jej zażyć dla własnego zdrowia? 
Kiedy dotarłam już bezpiecznie na miejsce, nic nie wzbudziło we mnie podejrzeń, nawet szary stanik leżący na podłodze w szatni i powalająco zimny prysznic, jaki zafundowała mi łaźnia. Patrzyłam w stronę bosych stóp, pozbawionych klapków, z nieco większym lękiem niż zwykle – w głowie widziałam już wesołe grzybki, które się do nich przyczepią, na szczęście okazało się, że po basenie chodziły kobiety o zdrowych podbiciach. 
Pływając w dużym basenie, gdzie maksymalna głębokość przekraczała mój wzrost o pięć centymetrów, wciąż się zastanawiałam, kiedy czas się dla mnie zatrzyma. W momencie, kiedy pokonałam cztery długości i ciśnienie skoczyło mi gwałtownie do góry, napływając krwią do mózgu? W momencie, kiedy przymknęłam powieki, wczuwając się w rytmiczne pluskanie spokojnych wód potraktowanych sporą dawką chloru? Nie. Nie działo się zupełnie nic. Tylko zegar wiszący na ścianie jakby oszalał na mój widok. To dzięki niemu byłam w basenie o dziesięć minut dłużej, niż początkowo to planowałam. Elektryczne cyferki zmieniały co rusz swoje położenie, jakby nie umiały liczyć. Z czwórki na jedynkę, z jedynki na siódemkę, z siódemki na zero. Może byłam naładowana niepozytywnymi dla czasu fluidami i psułam go swoim obecnością? A jeżeli to dlatego zegar ścienny popełnił samobójstwo? Zbyt potężne pole elektromagnetyczne roztaczało się wokół mojej podświadomości, wpływając na los nieżywych przedmiotów. Może to dlatego Świat Rzeczy Martwych chciał się na mnie zemścić za to nieświadome poniżanie? 
Przeżyłam. Przeżyłam cały poranek, południe, a także wizytę w towarotece, w której moja mama szukała nowego zegara ściennego – chociaż widywałam je na każdym kroku w metalowych skrzynkach, powtarzałam jej, że nigdzie ich tutaj nie ma, a poza tym musimy już iść do kasy, bo ładne talerze same się nie kupią. Wieczór również przeżyłam. Z westchnięciem ulgi mogłam uznać, że czas się na mnie nie uwziął, chyba że w mojej własnej wyobraźni. W nocy, kiedy oczy przymykały się pod wpływem kojących melodii, płynących z nowej japońskiej animacji, jaką wypuścił w otchłań filmów Netflix, postanowiłam, że wybiorę się do łazienki na rytualne zmywanie z siebie brudów dnia codziennego. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy nachylając się nad umywalką, usłyszałam dobrze mi znane, miarowe tykanie zegara. Ostrożnie spoglądając w górę, dostrzegłam, że wisi nad moją głową nowy czasoumilacz, tym razem o wiele bardziej ciężki i złowieszczy. Swoimi czarnymi wskazówkami wybijał godzinę kolejnego nalotu.   

2 komentarze:

  1. Hej :)
    O rany, jak Ty pięknie opisałaś to zdarzenie! Tak... poetycko! Wow. Udało Ci się nie tylko oddać pewną ironią, ale też stworzyć magiczną wręcz otoczkę do całego tego opisu.
    Znam te Twoje historie, kiedy w coś uderzałaś, i myślę, że coś może być w teorii, iż wytwarzasz jakieś pole wokół siebie, które przyciąga pewne zdarzenia i rzeczy martwe (w ogóle Świat Rzeczy Martwych brzmi jak świat do ciekawego uniwersum ;)). Jestem zachwycona tym, co przeczytałam, i chylę czoła za wykonanie. Wow.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojejkujejkujejku! Na masło maślane, masłem maślane popędzane! Ślicznie dziękuję za dedykację! Naprawdę, nie spodziewałam się aż takiego wyróżnienia!
    ...
    No dobra – przeca mi wspomniałaś, że będzie dedykowane mej marnej osobie! A za tytuł nie musisz dziękować. :D
    Ajj, wystarczyło, że zegar spadł ci na głowę, a już powstał tekst, który – choć przesiąknięty ironią oraz elementami wzbudzający niepewność, czy aby faktycznie tak nie jest – aż tętni życiem! Tak, dobrze przeczytałaś: TĘTNI ŻYCIEM! Ziarenko inspiracji wyzwoliło w Tobie twórczą bestię, gdzie pech i nienawiść ze strony rzeczy martwych aż się wylewają na tę pixelową stronę. I to jest tak prawdziwe, że aż boli! Musisz wyposażyć się w jakąś zbroję, bo jak tak dalej pójdzie, to faktycznie fantazja przeistoczy się w rzeczywistość. A znając Twoje zacne szczęście... XD
    Tekst wyśmienity. Można się przy nim uśmiać, chociaż powinno się czasami powstrzymać od parskania, bo jednak pewne przemyślenia bywały dość smutne (rzeczy martwe, jak możecie nie kochać naszej wspaniałej SadisticWriter?). Inspirowany życiem – kocham, kocham, KOCHAM!
    Nie wiem, jak będzie wyglądał ten komentarz. Nie mam nawet siły przeczytać go, by sprawdzić błędy. Bujałam się dzisiaj po tylu blogach, że wszystko mi się mieni w oczach... :D
    Na maśle maślanym, z kroplą oliwy z oliwek, odlatuję w siną daaal! Fruuu! 🖤

    OdpowiedzUsuń