ARSENAŁ

niedziela, 8 września 2019

[26] Grand Fantasy: Eidolon ~ Kaja Wika

    Jest to część, która dzieje się w drugim okresie Grand Fantasy.
Drugi okres to ten, w którym Lili podróżuje z Rosko, swoim przyjacielem z dzieciństwa. Oboje zostali naznaczeni jako l’Cie, ale Lili dostała zadanie po raz drugi. Tym razem nie chce wspolpracowac z boginia Etro i nie boi się konsekwencji.  Główna narracja trzecioosobowa.

*l'Cie – zwykle ludzie, który zostali powołani przez fal'Cie do wypełnienia zadania.
*fal'Cie – istoty o boskich zdolnościach, wysłannicy — wypełniają wolę bogów.
*Etro — bogini, przyjazna ludzkości
*Fang i Vanille - Także były l’Cie - miały zadanie uratować Cacoon przed upadkiem. Dzięki nim powstał kryształowy pomost między Cacoon and Gran Pulse (planeta).
*Cacoon - księżyc zawieszony nad Gran Pulse, kiedyś groził mu upadek, mieszkały na nim miliony ludzi.
*Chocobo - ptak większy od strusia, na którym się jeździ jak na koniu :)

Zapraszam!


Rosko chwycił ją najdelikatniej, jak tylko potrafił. Uniósł z ziemi, po czym położył na blacie recepcyjnego biurka. Rozejrzał się, aby mieć pewność, że zagrożenie minęło, przynajmniej częściowo.  Wyciągnął się po jedną z butelek wody i podał ją Lili-Rose.
    – Musimy się stąd wynosić – powiedziała Lili. – Jest ich tutaj więcej. Nie tylko dorośli, dzieci również i wychodzi na to, że wszyscy urządzają sobie polowania.
    – Na l’Cie? – Rosko poczuł dreszcze.
    – Niekoniecznie. Wysyłają dzieci na zwiady, aby rozproszyć uwagę wroga. – Gdy to powiedziała, zemdliło ja na wspomnienie chytrych gierek dzieciaków. – Potem znienacka atakuje dorosły. Mężczyzna nie wiedział, że jestem l’Cie. – Wskazała ciało na podłodze.
    – Myślisz, że tutaj chodzi o teren i zasoby?
    – Najwyraźniej. Chyba trafiliśmy na swego rodzaju spiżarnię. Co prawda znaleźliśmy tylko wodę, ale nie oznacza to, że jedzenie nie jest schowane w zakamarkach budynku.
    – Jesteś w stanie się ruszać? – zapytał zatroskany chłopak. Spojrzał na zaschniętą krew, która jeszcze niedawno spływała spomiędzy włosów przyjaciółki. – Jeśli nie, to zostań tutaj, a ja poszukam jedzenia. Nie odejdę za daleko, będę miał cię cały czas na oku.
    – Czuję się w porządku. – Usiadła na blacie, po czym zeszła powoli na ziemię. – Na l’Cie rany goja się jak na psie albo i szybciej.
    Rosko spojrzała na dziewczynę i wysłał jej uśmiech półgębkiem. Krzepiący wyraz twarzy zniknął tak szybko, jak w jego oczach pojawiło się zmartwienie.
    – Trzymaj się blisko – zaproponował.
    Lili chciała odpowiedzieć, że sama świetnie da sobie radę, ale tym razem się powstrzymała. Napięcie między tą dwójką było wyraźnie wyczuwalne, lecz wiedzieli, że jest to najmniej odpowiedni moment na kontynuowanie sporu sprzed paru godzin.
    Przechadzając się po recepcji, lekko kulała, co nie umknęło jego uwadze. Wszędzie leżał gruz. Liczne dziury w ścianach i podłogach nadawały się idealnie na skrytki. Właśnie te miejsca przeszukiwali. Rosko znajdował jedynie puste puszki po konserwach i popękane słoiki. Na krawędziach szklanych odłamków pokaleczył sobie palce. Zapewne były to dość nieudolne pułapki dla zbyt ciekawskich intruzów.
Dziewczyna przystanęła na skrzypiącej desce. Uginała się nienaturalnie pod jej ciężarem. Może było to wynikiem naruszonej konstrukcji bądź też pustej przestrzeni pod podłogą. Postanowiła to sprawdzić. Uklękła, a przecięta skóra na łydkach zapiekła dotkliwie. Chwyciła za brzegi deski, które lekko odstawały od powierzchni. Gwoździe nadal przytrzymywały drewno w miejscu. Szarpiąc fragment podłogi, dyszała ze zmęczenia. Rosko w mgnieniu oka podbiegł i pomógł jej podważyć deskę. Ich oczom ukazała się mała piwniczka. Rosko aktywował jedną z broni. Był to topór zaawansowany technologicznie. Przy zamachnięciu się nim, broń zwiększała siłę uderzenia dziesięciokrotnie. Z łatwością poradził sobie z podłogą, otwierając przejście do niewielkiego pomieszczenia.
    – Ja zejdę na dół, ty zostań tutaj – wydała komendę Lili. – Już stąd widać jakieś regały, może znajdę na nich coś przydatnego.
    – Śpiesz się. Musimy opuścić ten budynek. Nie wiadomo kiedy wrócą właściciele przybytku.
    Do pomieszczenia pod podłogą prowadziły prowizoryczne schodki, zrobione z poukładanych, jedna na drugiej, drewnianych skrzynek. Dziewczyna zeszła ostrożnie na dół. Nie było to piwniczne pomieszczenie, a jedynie duża dziura wykopana pod budynkiem. Lili brodziła po kostki w błocie. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i zgnilizny. Miała nadzieję, że ten smród nie pochodzi od zepsutego jedzenia. Podeszła do szafek, po czym przełamała flarę, która momentalnie rozświetla pomieszczenie. W pudełkach poukładanych na stelażach znajdowały się różne przedmioty. Konserwy, środki pierwszej pomocy, czy części zamienne do pojazdów i narzędzia. Dwóch ostatnich nie potrzebowali.
    – Pospiesz się! – usłyszała głos, dochodzący z góry. – Znalazłaś coś ciekawego?
    Lili spojrzała na najniższą półkę i zdała sobie sprawę, co tak okropnie śmierdzi. Jeden z pustynnych gryzoni próbował się dostać do puszki. Wyglądało na to, że w swym geniuszu postanowił przegryźć puszkę i wyjeść zawartość. Niestety zabrakło mu inteligencji, gdy wyjmował głowę z metalowego pojemnika. Poszarpane krawędzie puszki potrafią być dość ostre, o tym, jak bardzo dowiedziała się jego szyja. Na posiekanym ciele gryzonia pełzały białe robaki.
    – Gnijącego szczurogryza. – odpowiedziała z obrzydzeniem. – I do tego trochę jedzenie i medykamentów. – Wiedziała, że opatrunki przydarza się na poranione nogi.
    Lili złapała jedno z pudełek wypełnionych konserwami i podała je Rosko.
    – Schowaj, ile dasz radę. – podyktowała, po czym sama zapakowała do torby bandaże, leki i kilka pudełek suchego prowiantu.
    Rzuciła torbę przez dziurę i chwile później sama wyszła. Rozejrzała się dookoła i spostrzegła, że wschód słońca jest już bliski.
    – Musimy ruszać. – Rosko stanął w drzwiach.
    Wychodząc na zewnątrz, nie dostrzegli żywej duszy. Niebo jaśniało na horyzoncie, mrok ustępował miejsca naturalnemu światłu. Dla pewności poruszali się między budynkami, przechodząc z jednego zacienionego zakamarka w kolejny. Nie czuli na sobie ciekawskich oczu, co nie oznaczało, że ich tam nie było. Metr za metrem, byli coraz bliżej otwartej przestrzeni. Mimo że będą bardziej widoczni, to także potencjalne zagrożenia będą w zasięgu ich wzroku. Pustynne wertepy dają wiele możliwości.
    Lili przechodziła powoli między ostatnimi budynkami. Rosko wychwycił delikatny uśmiech na twarzy przyjaciółki, który zniknął tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Zasłoniła go dłoń mężczyzny, który znienacka złapał dziewczynę i odciągnął do tyłu. Widząc to, Rosko aktywował topór. Mężczyzna pokiwał głową. Zza rogów budynku zaczęli wychodzić ludzie. Dorośli i dzieci. Wszyscy uzbrojeni.
    – Puść ją, a nic wam się nie stanie – ostrzegł go chłopak.
    – Oczywiście, że nic nam się nie stanie. – Mężczyzna wyglądał na bardzo pewnego siebie. Rzucił Lili na ziemię, a ta została okrążona przez dzieci.
    – To lets'Cie – wyśpiewało jedno z dzieci. Był to chłopiec, którego wcześniej widziała Lili. W rękach trzymał jej włącznie.
    – Mówi się l'Cie! – Mężczyzna w czarnym kombinezonie podniósł głos. – Pieprzone narzędzia fal'Cie. Te boskie łachudry myślą, że nas podejdą przy pomocy l'Cie? To już nie są ludzie. Zdrajcy rodzaju ludzkiego! Tak właśnie macie ich traktować!
    Podekscytowane wcześniej maluchy, teraz zamilkły. Wpatrywały się w przywódcę jak w obraz. Lili to wykorzystała i wyszarpnęła chłopcu włócznie, po czym szybkimi pchnięciami utorowała sobie drogę wyjścia. Naturalnie nie skrzywdziła żadnego z nich, ale za to napędziła im stracha.
    – Mieliście jej pilnować – skarcił ich mężczyzna.
    Lili-Rose podbiegła do Rosko. Otrzymała od niego nową bransoletkę, gdyż ta, która aktywowała łuk, odmawia posłuszeństwa. Nowa ozdoba była czerwono-złota. Z tego, co Lili do tej pory dowiedziała się o broniach, takie zrobienia oznaczały wysoko zaawansowana broń. Umieściła ją na nadgarstku i przekręciła, aktywując coś w stylu laski z kamieniem szlachetnym, umieszczonym na czubku w złotej, smoczej łapie.
    – Tym zamierzasz z nami walczyć? Drewnianym patykiem? – zapytał chłopiec, któremu niedawno zabrano włócznie.
    Dziewczyna przełożyła zwinnie laskę między palcami, tworząc duże okręgi w powietrzu. Ogromny rubin zaświecił w smoczej łapie, po czym wysłał strumień ognia na niczego się niespodziewanych gapiów. Lili uśmiechnęła się zachwycona. Sama nie spodziewała się takiej mocy.
    – Zabrać dzieci! – rozkazał przywódca.
    Nie zmieniło to wiele, gdyż naprzeciw Lili i Rosko nadal stało około dwudziestu dorosłych osób.
    – Nie pozwólcie l'Cie panoszyć się na naszych ziemiach! Do broni!
    Mężczyźni i kobiety ruszyli do ataku. Nie wszyscy byli młodzi i silni, ale i tak stanowili realne zagrożenie. Rosko ciosał mieczem zbliżających się mężczyzn, a jego przyjaciółka odparowywała ataki laską, która niestety nie buchała już płomieniami. Czyżby niewłaściwie jej używała?
    Na szczęście żaden z przeciwników nie posiadał broni palnej, wtedy ów atak byłby nie do odparcia. Jedna z kobiet ubrana w beżowy kombinezon, skórzany kask i gogle, najprawdopodobniej była pilotem, rzuciła się do Lili ze sztyletami. Ta zablokowała jej atak laska, ale nie była w stanie uniknąć ataków innych ludzi, którzy powalili ją na ziemię.
    – Zabije tę sukę! – krzyknęła kobieta w goglach. Przyłożyła dziewczynie sztylet do gardła.
    – Pojmać żywcem! – zarządził przywódca. – Najpierw ja się nią zajmę, a potem róbcie co chcecie ze ścierwem.
    Słysząc to Rosko, rzucił się w obronie przyjaciółki, lecz natarcie wroga było zbyt silne i jego również powalono na ziemię. Jeden z chłopaków chwycił za włócznie i cisnął nią prosto w bok Rosko. Ten krzyknął przeraźliwie. Nie mogąc złapać oddechu, przetoczył się na plecy. Krew otoczyła jego tułów, zaczęła nasiąkać nią koszula. Widział nad sobą pełne wściekłości spojrzenia. Obserwowali go niczym zwierzynę, którą ustrzelono z łuku. Czekali czy sam się wykrwawi niczym łania na ceremonialnym polowaniu młodego mężczyzny. Łanie były rzadkim trofeum, ale i tak nie mogły się równać z zabiciem l’Cie.
    – Nie chce stać się trofeum – wyszeptał, tracąc rozeznanie w sytuacji.  
    Lili nie zrozumiała co miał na myśli. Wpadła w panikę, mimo że nie pierwszy raz pozostawała na polu bitwy sama. Poczuła, jak ogień krąży jej we krwi, jak coś gorącego wypala jej znak na ramieniu. Sama teraz poczuła się jak Chocobo, które piętnowano znakiem właściciela. Zaczęła krzyczeć tak przeraźliwie, że zwróciło to uwagę przywódcy, który rozdawał obecnym zadania do wykonania.
    – Mówiłem, żeby zostawić ją w spokoju! – krzyknął, co sprawiło, że osoby przytrzymujące Lili do ziemi, odskoczyły na bok.
    – Ale my nic jej nie robimy – odpowiedziała z pretensja dziewczyna w goglach. – Spójrz na jej ramie. To znak l’Cie.
    Rosko spojrzał na przyjaciółkę, w jego oczach odbijał się krystaliczny blask znaku widniejącego na jej ramieniu. To było ostatnie co zobaczył, zanim stracił przytomność.
    – Odsunąć się! – Przywódca złapał dziewczynę za kurtkę i podniósł ją do góry. – Co kombinujesz małe l’Cie? – Znak zmienił kolor ze srebrzystego na czerwony.
    Mężczyzna złapał Lili za brodę, ale chwile później pościł jej twarz, a ją sama rzucił z powrotem na ziemię.
    – Kurwa, jej skóra pali żywym ogniem. Nie dotykać! – zwrócił się do towarzyszy.
    Jeden z mężczyzn wycelował w dziewczynę z łuku bloczkowego. Przywódca spojrzał na niego z kwaśną miną, ale nie sprzeciwił się tym razem.
    – A róbcie z nią co chcecie – odparł zrezygnowany. – Ten drugi już padł. Nic nam po nich.
    Lili widziała grot strzały połyskujący w słońcu. Nagle ziemia zatrzęsła się delikatnie, a ona krzyknęła, pełna agresji. Gleba, na której stali jej przeciwnicy, zaczęła się rozstępować. Drgania były silniejsze. Czuła jak piecze ją cała skóra, serce płonie, a źrenice rozszerzają się niebezpiecznie. Ludzie zaczęli wpadać w panikę, uskakując na boki. Niebo się zachmurzyło, a spomiędzy ciemnych obłoków wynurzył się pewnego rodzaju portal. Wyglądało to tak, jakby w powietrzu otworzył się tunel czasoprzestrzenny. Purpurowe obręcze krążyły jedna obok drugiej, a między nimi ukazały się znaki, których nikt nie mógł zrozumieć.
Lili patrzyła na zjawisko przez przymrużone oczy. Nagle przez portal wyleciało wielkie skrzydlate stworzenie. Widziała już wcześniej bestie panujące w przestworzach, ale w tej było coś dziwnego, poza tym żadnemu ze stworzeń dotąd nie towarzyszyły portale i dziwne napisy zwiastujące jego przybycie. Wtedy zrozumiała. To był jeden z Eidolonów. Bestie o ogromnej sile zsyłane przez boginie Etro.
Eidolony miały pomagać l’Cie i wskazywać im ścieżkę, którą powinny podążać, aby wypełnić swoje powołanie. Dwa z nich widziała wcześniej na własne oczy. Wydarzyło się to wtedy, gdy rozsławione obecnie Fang i Vanille poświęciły życie, aby ratować Cacoon przez upadkiem. Widziała ich walkę i bestie, które wezwały na pomoc. Jednym z nich był Hekatonchejr, czyli niemal ludzka bestia. Wyglądał jak człowiek, ale miał wiele par rąk i zdawał się być pod całkowitym panowaniem tej filigranowej dziewczyny, Vanille. Drugi Eidolon, którym władała Fang, unosił się teraz w powietrzu. Czy został jej podarowany przez Etro? Czy jej zadanie jest aż tak ważne dla bogini, że nie pozwoli, aby banda rzezimieszków odebrała jej życie?
– Bahamut – wyszeptała.
Eidolon tworzył przed sobą wielka i ciemną kulę energii. Skojarzyła się dziewczynie z czarna dziura. Przez głowę przeszła jej myśl, czy Bahamut atakuje tylko jej wrogów, czy także na ma celu ją samą. Zanim doszła do jakiegokolwiek wniosku, Eidolon wysłał ładunek w kierunku ziemi. Wszyscy porażeni ludzie padli na ziemię. Pobledli na twarzach, niektórzy wymiotowali. Atak Bahamuta zabrał im dużą część energii życiowej. Lili nie czuła się o wiele gorzej, może dlatego, że i tak była już słaba.
Skrzydlate monstrum obniżyło poziom lotu i skupiło całą swoja uwagę na bandytach. Atakując ich raz po raz, eliminowało przeciwników w nierównej walce. Gdy niewielu pozostałych na polu bitwy zerwało się do ucieczki, bestia wysłała strumień ognia na wioskę, podpalając pozostałości dawnej osady. Zstępując na ziemię, stanął naprzeciw równie przerażonej, co uradowanej Lili.
Dziewczyna poczuła jak zasłona energii otacza jej ciało. Ból zaczął znikać, a otwarte rany zarastały się bez pozostawienia blizn. Jej przyjaciel także został obdarowany lecząca mocą Behamuta. Włócznia z jego boku została zdematerializowana, a głębokie rany i uszkodzenia wewnętrzne cofnięte, tak jakby nigdy nic ich nie wywołało. Lili zamarła obserwując te zmiany. Podniosła się i rzuciła przyjacielowi w ramiona.  Rosko powoli odzyskiwał przytomność.
Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, że to, co zrobił Bahamut, było jedynie wypełnieniem woli bogini Etro, a nie jego dobrowolną decyzja. Próba eidolona miała dopiero się rozpocząć, a Lili będzie tą, która stawi temu czoła.

2 komentarze:

  1. Tak na początku: chciałabym mieć takiego chocobo XDDD. Jeździłabym. No i jeszcze raz powiem, że lubię twoje wstawki na początku z tłumaczeniami, co i jak.
    O MÓJ BOŻE. Opis tego szczura. Biedny. A on chciał tylko jeść ;____:
    W sumie ten mężczyzna przysłaniający uśmiech pojawił się tak znienacka, że na początku nie zaczaiłam, że to przecież nie Rosko. To zdarzenie było nagłe i można było je troszeczkę ubrać w opisy, ale późniejsza akcja i tak jest dobra. Mocna. Zapłonął ogień, i to dosłownie :D. Lili dała im popalić. No i ten cały Behamut. Mogę takie stworoznko do domku? >D fajnie się czytało.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej :)
    Ten opis szczura był makabryczny, ale też naturalny. Biedny, że tak skończył, no ale cóż - pewnie i tak by zginął prędzej czy później.
    Mimo sprzeczki sprzed kilku godzin widać, że Lili i Rosko dbają o siebie nawzajem i chcą się stale chronić, razem przetrwać.
    Dobre opisy sytuacji i potyczki z nieznajomymi, zaś pojawienie się eidolona (bardzo ciekawa nazwa!) w ogóle było dla mnie niespodziewane i stanowiło najlepszy punkt całego tekstu.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń