ARSENAŁ

niedziela, 19 października 2025

[199] YAKUZA PIRATE: Lightning in my veins ~ Wilczy

 Przechadza się po pokładzie nerwowym krokiem, splatając z tyłu ręce. Łypie na boki jednym okiem spod ściągniętych, ciemnych brwi, jakby liczył na to, że ktoś z załogi go sprowokuje i będzie mógł odreagować. Jest niezadowolony. Ten facet, Saejima, namieszał mu w głowie. A niemal wszystko już sobie ładnie tam ułożył. Świeży start, pusta kartka. Podoba mu się na morzu. Nie podoba, że są ludzie, którzy chętnie ściągnęliby go na ląd. Wrzucili w przeszłość, na myśl o której ogarnia go nieokreślony niepokój. Wrażenie, że ma sporo na sumieniu i nie warto do tego wracać. Nie musi tego rozpamiętywać. Ta myśl niesie ulgę. Wniosek, że utrata pamięci to w sumie… wybawienie. 

Pełen złości wchodzi do swojej koi, rzuca na masywny mahoniowy stół kapitański kapelusz i zsuwa z ramion piracki płaszcz, który ściągnął z grzbietu pierwszego korsarza, który śmiał mu podskoczyć. Wsuwa ręce w kieszenie, jakby czegoś szukał. Czegoś mu brakuje. Wyciąga dłonie i przygląda im się, podnosząc wyżej. Są takie… puste. Może kiedyś palił? Może o to chodzi. 

Kopie ze złości w ciężkie krzesło i, krzywiąc się, podchodzi do lustra wiszącego na drzwiach. Przygląda się sobie spode łba. Jak na swój wiek dobrze się trzyma.  

 

I'll never lack the quality 

 

Mięśnie brzucha wciąż są dobrze zarysowane, a cała sylwetka smukła i subtelnie wyrzeźbiona. Wciąż czuje na sobie zainteresowane spojrzenia kobiet, przynajmniej tych odważniejszych, których nie odstraszają tatuaże charakterystyczne dla yakuzy 

Na lewej piersi rozwarty pysk węża na tle czerwonych kwiatów lotosu i czarnej spirali. Na drugiej jego ogon, tło układa się w symetryczny kształt. Tatuaż nie łączy się na mostku, stanowi raczej początek i koniec, a środek tej historii ciągnie się na ramiona, do łokci i na plecy 

Odwraca się nieco, by na nie zerknąć i krzywi z niesmakiem. Środek zajmuje upiorny pysk hannyi, rogatego demona obsesji i chaosu. Jest paskudny i zdaje się w oczywisty sposób z niego drwić, przypominać: jesteś tak samo piękny jak ja, tak wygląda twoje wnętrze, to wszystko, czym jesteś. Spirale i kwiaty, czerń i czerwień, i wężowe sploty schodzą jeszcze niżej, zajmują pośladki, sięgają połowy ud. 

– Tch. – Goro ze złością wsuwa ręce w kieszenie i znów prędko je z nich wyszarpuje, natrafiając na pustkę. 

Co jest dziś grane, do cholery?! 

W przypływie emocji uderza pięścią w ścianę statku tuż obok bulaju.  

 

Well I get my kicks 

 

Drewno odpryskuje, wgnieciona deska wystaje z gładkiej ściany, szczerząc rząd drzazg, a Goro przygląda się wściekle swojej dłoni, obracając raz z jednej, raz z drugiej strony. 

Nie chodzi o papierosy. Chodzi o jasny ślad na serdecznym palcu. Pociera go kciukiem, ściągając brwi jeszcze mocniej. Brakuje mu tego. Cokolwiek się z tym wiązało, najwidoczniej było to całkiem ważne i być może potrzebne. Chciane. Klnąc pod nosem i kopiąc po drodze w ciężkie krzesło, okrąża biurko, by wysunąć szufladę z sekretarzyka (tak mocno, że zostaje mu w ręce) i przez chwilę gorączkowo przeszukuje jej zawartość. 

– Gdzie to jest?! Gdzie to diabelstwo?! 

Znajduje. Ujmuje w palce chłodne złoto i unosi na wysokość oczu, przyglądając mu się z furią. 

Obrączka. 

Zaraz po wypadku ją sprzedał, bo po tym jak stracił pamięć i morze wyrzuciło go na brzeg nie miał nic, więc przehandlował złoto za jedzenie i nocleg. Ale wrócił odkupić swoją własność. Wygrawerowana po wewnętrznej stronie data nic mu nie mówiła, a noszenie jej na palcu wiązało się ze zbyt częstym zastanawianiu się nad nią i całą mglistą przeszłością, do której nie spieszyło mu się wracać. Bo po co? Migawki obrazów, które nawiedzają go od czasu do czasu sugerują, że nie był dobrym człowiekiem. Raczej… Raczej złym. 

Bardzo złym. 

To ciężkie brzemię. Nie chce go z powrotem. Nie tęskni za utraconymi wspomnieniami. 

Albo nie tęsknił do tej pory. Teraz ślad po obrączce w postaci nieopalonego skrawka skóry zaczyna go parzyć i Goro ze złością wsuwa ją na palec. 

 

Now and forever, I get my fix 

 

I nagle czuje się lepiej. Jakby lżej, jakby… wszedł na nową, dobrą drogę życia. 

Wybucha wariackim śmiechem, rozkładając ramiona. Kciukiem pociera chłodne złoto, a w jego głowie układa się nowy plan. Wybiega na pokład, by poinformować o nim załogę. 

Aye, Jason! – Biegnie, z daleka machając do pierwszego oficera, który stoi a kołem sterowym. – W tył zwrot! Pełna wstecz! Zawracamy! 

– Słucham?! – Jason przytrzymuje czapkę z daszkiem, którą próbuje poderwać silniejszy podmuch wiatru. – Dlaczego, kapitanie?! 

– Czegoś zapomniałem. – Majima zaśmiewa się, a Jason ustępuje mu miejsca, by sam mógł złapać za ster i wykonać zwrot. – Chyba żony! – zaśmiewa się opętańczo, jakby opowiedział przedni dowcip. – Podobno mnie szuka! No to... pozwolę się znaleźć! 

Dziki śmiech i ryk oceanu rywalizują o pierwsze miejsce w skali decybeli. 

 

*** 

 

– To ma być twój statek? 

Hashire z przerażeniem patrzy na mały jacht, którego od dawna zżera rdza. 

– No – Zeke z zakłopotaniem drapie się po głowie – jak mówiłem, statek na którym pływałem do tej pory… 

– Tak, słyszałam – przerywa mu kobieta. – Ale to? – Wskazuje na jacht, który bardziej przypomina zwykły rybacki kuter, niż statek. 

– Nie dorobiłem się jeszcze niczego lepszego. 

– Nie wsiądę na to. 

– Nie ma powodu do obaw, już nim pływałem – zapewnia Zeke. – Zrobiłem przegląd i może nie wygląda, ale wszystko jest w najlepszym… 

Na ich oczach kawałek wiszącej smętnie blachy z kadłuba odrywa się i z chlupotem wpada do wody. 

– OK, powiedzmy, że prawie wszystko – koryguje Zeke. 

– Nie. – Hashire unosi ręce i wycofuje się. – Nie ma mowy. – Odwraca się na pięcie, wciskając ręce w kieszenie i odchodzi, łypiąc dookoła wzrokiem. 

– Zaczekaj. – Saejima szybko ją dogania. – Ten koleś to nasz jedyny punkt zaczepienia, musimy… 

– Nie zamierzam zatonąć gdzieś na Pacyfiku, bo yakuza musi odzyskać swojego szefa! – Hashire zaciska pięści, wypręża w złości opuszczone ręce. – Nie wejdę na ten gówniany statek. 

– To co zamierzasz? Chcesz się poddać? Wrócić do domu? 

Wzrok Saejimy jest palący, Hashire patrzy mu w oczy, ściągając brwi i walcząc ze sobą. Część jej chce przytaknąć. Ale większa część z jakiegoś powodu zamierza rzucić się w wir tego szaleństwa.

– Nie – odpowiada. – Mam inny pomysł. – Saejima unosi brwi, więc kontynuuje: – Jesteśmy na pierdolonych Hawajach. Sam pomyśl. Tu co drugi jest korsarzem. Wynajmiemy jakiś porządny statek. Razem z załogą. 

Mięsiste brwi Taigi zbliżają się do siebie. 

– Aha – odpowiada powoli; na jego twarzy zachodzą oznaki intensywnych rozmyślań. – A kto za to zapłaci? 

 

Take the money 
 

– A na czyj rachunek jest cała ta impreza? – Hashire rozkłada ramiona, cofając się o dwa kroki, gotowa iść dalej. 

Taiga otwiera szeroko oczy, wciskając dłonie w kieszenie kurtki, a Hashire odwraca się, nie mogąc dłużej powstrzymać się od parsknięcia śmiechem i wesoło idzie przed siebie w kierunku centrum. 

– Nie zrobisz tego! – Taiga rusza za nią, próbując zatrzymać, kładzie dłoń na ramieniu. 

– Niby dlaczego? – prycha gniewnie kobieta. – Mam kartę Majimy i wydam wszystkie jego pieniądze, jeśli będzie trzeba! 

 

I'll get my fix 

 

 – Ale znajdę tego powsinogę i sprowadzę z powrotem tam, gdzie jego miejsce – Hashire zadziera podbródek, w jej oczach błyszczy determinacja – u mojego boku. – To jedno zdanie przekonuje Saejimę i Hashire nie musiałaby dodawać nic więcej, a jednak to robi: – A ty nie próbuj mnie teraz powstrzymywać. – Jej palec wskazujący zatrzymuje się tuż przed nosem Saejimy. – Sam to wszystko uruchomiłeś. A ja mam takie samo prawo do tej kasy jak on – dodaje gniewnie, zabierając palec. – Nie po to zmieniałam nazwisko, żeby teraz pytać o pin – warczy już ciszej, jakby do siebie i wznawia marsz, ale po kilku krokach zawraca. Ja się zajmę noclegiem, musimy się przecież gdzieś zatrzymać do czasu, aż znajdziemy coś na czym można bezpiecznie oddalić się od brzegu. Ty masz tylko jedno zadanie – przesuwa wzrok z Taigi na coś, co znajduje się za jego plecami. – Przypilnuj, żeby kolega nam się nie zgubił. Wskazuje podbródkiem na białowłosego mężczyznę, który  kręci się po kutrze, porządkując pokład. Przez moment nie spuszcza z niego oka. – Nie ufam mu za grosz, ale to całe Madlatnis? Nie mam pojęcia, gdzie jest. W życiu nie słyszałam o czymś takim! 

 

 

*** 

 

Po trzech dniach Hashire ma serdecznie dość. Zrekrutowanie załogi i znalezienie statku, który nie wygląda jakby miał się rozlecieć przy pierwszym większym zrywie wiatru, nie jest aż tak proste, choć chętnych się wynająć jest sporo – wystarczy pomachać odpowiednio grubym plikiem pieniędzy. Saejima za plecami bardzo się wtedy przydaje, gasząc prędko entuzjazm co bardziej gorliwych i mniej uczciwych marynarzy. Nie zmienia to jednak faktu, że  nie ma w czym przebierać, Taiga i Zeke coraz głośniej marudzą, że trzeba dać szansę kutrowi, a Hashire odsyła na niego i w morskie głębiny ich obu. 

I staje się coraz bardziej nerwowa. 

Posłuchaj, tracimy tu tylko czas, Goro może w tym momencie być już gdziekolwiek i… 

– Wiem! Wiem, do diabła! To nie moja wina, że… 

– Wsiądźmy na ten kuter. Rybacy co dzień wypływają takim w morze i nikt nie ginie. Wracają co noc do domów. 

– Dobra! – Hashire unosi zaciśnięte pięści, potrząsając nimi wściekle. – Jeszcze tylko dzisiaj. Ostatni raz pozwól mi się rozejrzeć po porcie. Zaczekajmy do wieczora, wtedy spływa najwięcej statków… i jeśli nie znajdę niczego… – Wypuszcza powietrze przez nos, patrząc gdzieś w bok. – Popłyniemy tym cholerstwem. Ale jeśli się zatonę – celuje palcem w Taigę – pamiętaj, że jemu kiedyś wróci pamięć. I wtedy ty będziesz tłumaczył Wściekłemu Psu, dlaczego nie ma już swojej suki. 

Wychodzi, trzaskając drzwiami. 

Well I get my kicks 

 

Przez chwilę stoi w korytarzu, łypiąc na drzwi obok z mosiężną dziewiętnastką na środku, za którymi zakwaterowany jest Zeke. Co noc słyszy go, jak wychodzi i wraca nad ranem. Zeszłeś nocy próbowała go śledzić, ale szybko go zgubiła.  Jego osoba budzi w niej coraz więcej wątpliwości, coś aż się wyrywa, by oznajmić mu w końcu prosto w twarz, że nie kupuje tego wizerunku wdzięcznego za ratunek życiowego rozbitka i nawet teraz unosi zaciśniętą pieść, by załomotać w drzwi, ale się powstrzymuje. 

Nie. Jeszcze nie teraz. 

Opuszcza rękę. Wraca do siebie, kilka drzwi dalej, pod numer dwadzieścia sześć. 

Siada ze znużeniem na łóżku. Przez okno słychać przeciągły klakson wpływającego do portu promu, więc dźwiga się i bez zbytniej nadziei zerka za okno, za którym widok rozpościera się na port (to było jej życzenie, gdy – nawet nie spytawszy o cenę – wynajęła trzy pokoje w oddalonym o zaledwie dwieście metrów od portu hotelu). 

Wycieczkowiec. Nawet nie warto zawracać sobie głowy. 

Z westchnieniem opada na łóżko. Znużenie po nieprzespanej nocy szybko bierze górę. 

 

Statkiem mocno kołysze. Morze jest gniewne, wzburzone, fale rozbijają się o kadłub, próbując wtargnąć na pokład. Deszcz zacina mocno, rozbijając się o deski i takielunek. Żagle łomoczą, targane porywistym wiatrem. Nadciąga groza, groza uderza w burty, drąc dziobem drewno. Drzazgi odpryskują, osłaniam twarz ręką, przytrzymując się drzwi do kajuty. Słyszę, jak ktoś się śmieje w oddali, zagłuszając ryczący ocean. Ze statku, który w nas uderza, rzucane są liny na nasze maszty.  

I wtedy go widzę. W pełnej krasie wesoło wyeksponowanego szaleństwa wpada na pokład w akompaniamencie szczekającego śmiechu i głośnych szant. U boku dwie szable, włosy targane wiatrem. Opada z niepoczytalną gracją na nogi, dobywa broni i kosi wszystkich, którzy wchodzą mu w drogę. W oku błysk, błyski za plecami, wpadają do słonej wody na tle burzowego nieba.  

 

I am the wild one, lightning in my veins 

 

Znam ten taniec, ten styl. Tęskniłam za nim. Ruchy szybkie i nieprzewidywalne jak uderzenia pioruna. Poruszasz się miękko i nagle, stanowczo i wściekle. Stal krzesi iskry, krew kapie na mokry i śliski od deszczu pokład. Nie dajesz nikomu szans. Uwalniasz żywioł, który hula w twoich żyłach jak wirus. Pioruny walą coraz gęściej, powietrze iskrzy, pełne palonego napięcia.  

Zatrzymujesz się tuż przede mną, ostrze zwalnia w zaskoczeniu. To jesteś i nie jesteś ty. Nie znam cię takiego, lecz poznaję po ruchach i odbiciu duszy w twoim ciemnym jak noc bez gwiazd oku. Patrzysz na mnie w palącym zastanowieniu. Nigdy nie wiesz, czy lepiej mnie zabić, czy pieprzyć. Pioruny gęstnieją, gdy ściskasz w dłoni mój podbródek, zbliżając do mnie swoją twarz. 

Czuję twoją energię, przeskakuje na mnie jak wyładowanie elektryczne o niskim natężeniu. Podnosi włoski na skórze. Burza szaleje. Szaleństwo panoszy się w tobie jak zaraza. Wybuchasz tym swoim śmiechem, od którego idzie zwariować.  

Robię kilka chwiejnych kroków, statkiem mocno kołysze. Podtrzymujesz mnie za łokieć, żebym nie upadła, twoje oko błyszczy, wciąż chichoczesz. Przyciągasz mnie do siebie. 

– Teraz mam… wszystko czego chciałem! 

Trącam dłonią poły podbitego purpurą marynarskiego płaszcza, przesuwając spojrzenie od twoich stóp po czubek fikuśnego pióra wbitego w kapitański kapelusz. 

— To o tym marzyłeś? – prycham z niedowierzaniem, zerkając na twoją twarz, a potem na szalejący w wodnej kipieli ocean. 

— Tak – mówisz pewnie, wciąż patrząc na mnie; nagle gniewnie marszczysz brwi. – Nie osądzaj mnie! 

— Nie osądzam. 

— A właśnie, że tak! – wykrzykujesz. – To twoje osadzające spojrzenie! 

 

black smoke in my eyes 

 

Przed nami walą pioruny, rozrywają wzburzoną powierzchnię wód. 

Zaśmiewam się, czując to, co zawsze przy tobie: że nic, nawet sztorm, mi nie grozi. I to jest cudowne, móc przestać się bać. Takie masz właściwości. Jesteś żywiołem, jesteś jak ta burza z piorunami. Stunujesz. Elektryzujesz. Mądrze przed tobą uciekać. Głupotą się zbliżać. Zupełnym nieporozumieniem potrzebować tych śmiercionośnych ramion. 

A jednak to działa. 

Piorun uderza tuż przed nami. 

Otaczasz mnie w błysku. Mówisz, żebym przyszła w gniewie.  

Sztorm szaleje. Jest nam potrzebny. Sięga naszych serc.  

Chwile blasku. Cienie szału. Grzmoty seksu. 

Pioruny. 

Wszystko zależy od nich. 

 

Budzi się nagle, wymięta snem, nie od razu rozumiejąc, że nie znajduje się na statku, którym przed momentem płynęła. Że jest sama.  

Lodowate objęcia tęsknoty ściskają jej wnętrzności, lecz dzielnie stara się je ignorować. Zerka na zegarek. Nie spała długo, niecałą godzinę, a ten sen… 

Zerka za okno, niemal pewna, że na zewnątrz szaleje burza, ale dzień jest pogodny, słońce śmiało wygląda zza chmur. Mimo to ona wciąż widzi pod powiekami błyski, czuje w głowie bujanie oceanu. Te pioruny były tak rzeczywiste, nawet powietrze wokół zdaje się naelektryzowane. 

Hashire ściąga brwi. Ostatnio miewa tak żywe sny, że zaczyna się zastanawiać, czy nie kryje się za nimi coś więcej. A może to wskazówka? Podpowiedź, co musi zrobić. Albo raczej jak zrobić to, co planuje. 

– Pioruny – mamrocze Hashire, marszcząc czoło, a potem zrywa się nagle i wybiega z pokoju. 


Shattered glass, fallen fast, leave me paralyzed 

1 komentarz:

  1. Hej :)
    Przepraszam za małą zwłokę, weekend pracujący w świąteczny czas to dla mnie coś piekielnego xD

    W każdym razie nawet cieszę się,.że dopiero o tej porze w niedzielę to przeczytałam, bo to było coś miłego na koniec tego wyczerpującego dnia. Dios, ja się już nie mogę doczekać ponownego spotkania Hashire i Majimy, to będzie coś epickiego! Podoba mi się, jak w powyższym fragmencie przedstawiłaś ich uczucia, tęsknotę,.która jest w nich obojgu. Ten sen Shire był pięknie opisany, całość jak zwykle.bardzo plastyczna niczym obrazy czy kadry serialu.
    Mnie też Zeke wygląda nieco podejrzenie, ale.na razie.skuoiam się na naszym pięknym małżeństwie :)

    Dziękuję,.czekam na ciąg dalszy.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń