To tylko fragment końcowy większego tekstu będącego kontynuacją Orchalis.
Wybrany temat -> emocje. Jak pisałem, to bardzo podchodziło mi pod te emocje.
Tym razem bez słowniczka.
Aktualny wódz miasta Mantabe wracał właśnie z terenów sadu, czując chłodnawy wiatr. Obrócił się w poszukiwaniu jego źródła, ale zauważył tylko przyciągającą wzrok osamotnioną górę z najwyższym na tym świecie, a zarazem jedynym w okolicy wodospadem Nanabek, górującym nad koroną drzew puszczy Witackiej, z której się wybijał.
– Czyli będzie padać? – powiedział do siebie, osłaniając oczy od promieni światła. Wokół samego wodospadu faktycznie tworzyły się chmury, jednak nie był do końca pewny czy sprowadzą deszcz.
Idąc dalej przez tereny podmiejskie spotykał swych pobratymców, aż w końcu zauważył jednostkę o czerwono-różowym futrze. Zawołał ją, machając przy okazji w jej stronę.
– Hej, Nukat!
Nukat zaczął się rozglądać aż w końcu zauważył machającego osobnika. Uśmiechnął się, odmachał mu i podszedł bliżej. Przywitali się mocnym przytuleniem.
– Dawno cię nie widziałem. Co u ciebie? – spytał wódz.
– A wiesz, zajmowałem się terenami czwartej kondygnacji sterylności przez długi czas no i długo mnie nie było..
– A byłeś w wioskach Knesi i Jkat?
– Byłem w Knesi po drodze, ale z Jkatem nie miałem zbytnio kontaktu. Podobno mają problemy pogodowe.
– Problemy mówisz? – Wódz obejrzał się znowu w stronę wodospadu, zastanawiając się głęboko. – Dziwne, że się nie skontaktowali. Sam mam sprawę, niepokojąco zimny wiatr nawiewa od strony puszczy Witackiej, chyba pójdę do wieży…
– Czyli ten chłód jest stamtąd? Mam nadzieje, że Uke już tam nie ma – odpowiedział zmartwionym głosem Nukat. – Czekam, bo słyszałem, że gdzieś tu odkłada owoce… I wiesz, chciałem jej niespodziankę zrobić. – To powiedziawszy, zaśmiał się.
– Uke… Ona… Hmmm… – Zamyślił się. – Musisz podejść do wejścia gwiezdnego, dzisiaj jest zbiór owoców asdarskich. Wydaję mi się, że ona po to szła. – Zawiesił się na chwilę, rozglądając się w poszukiwaniu czegoś.
– Jeśli szukasz swoich małych kolegów, to są w budynku koło wejścia. Zebrałem je, jak hasały sobie po sadzie – powiedział, wytrącając wodza z zamyślenia. – No dobra, to ja wtedy idę. Trzymaj się, Duk!
Duk pomachał do Nukata, który zaczął się oddalać na wschód. Jednak wódz za chwilę na nowo krzyknął:
– Jak spotkasz MnMnoko, to pozdrów go i powiedz, że mam sprawę. On chyba też szedł po asdarskie.
Nukat kiwnął głową porozumiewawczo i zniknął wśród pni drzew. Wódz natomiast spojrzał raz jeszcze w stronę lasu. Obserwując tworzące się chmury, skrzyżował ręce i zaczął masować ramiona, by lekko się rozgrzać. Później ruszył w stronę wcześniej wspomnianego miejsca.
– Jak będzie taki chłód, to zbiory będą mniejsze… Muszę pogadać z Nimi, by coś z tym zrobili – rzekł do siebie.
W końcu dotarł do celu. Budynek wyróżniał się od reszty dzięki iglastemu drzewu, które w niego wrosło. Nie było wiele takich okazów w całym mieście, dlatego zdecydowanie skupiały uwagę. Miał on olbrzymi, okrągły dach w kolorze brudnej żółci połyskiwał wśród sąsiednich konstrukcji. Cała struktura nie była przyklejona do reszty i posiadała oddzielony teren płotem, za którym baraszkowały małe okrągławe stworzonka. Jego ojciec miał rację, żeby świetlica dla zagubionych lub zbyt energetycznych mahipaków była tak dobrze widoczna w porównaniu do reszty zabudowy miasta. Łatwiej jest wyszukać zagubionych albo oddać na przechowanie.
Wódz podszedł do otwartego okna i opierając się o ramę, zajrzał do środka. Pracownica budynku zauważyła go i szybko dygnęła odstawiwszy jedną parkę na podwieszane siedzisko.
– Przyszedłem po pewnych rozrabiaków. Widziałaś ich może? – powiedział sarkastycznie, uśmiechając się.
Kobieta spojrzała za siebie i kiwnęła głową.
– Poczekaj chwilę, zaraz ich przyniosę. – Minęła chwila, podczas której znów zawiał chłodniejszy wiatr i więcej osób zauważyło zmianę temperatury.
– Jeju, co tak zimno.
– Ledwo co zrzucałem grubsze futro, a znów to?
– Co z tą pogodą?
Podobne uwagi nagle dało się słyszeć od okolicznych przechodniów. Oczywiście każde z nich, gdy zauważyło wodza, z uśmiechem lekko się kłaniało, by później znowu zająć się swoimi sprawami.
Kobieta wróciła, trzymając w rękach dwa małe mahipaki. Jak tylko położyła je na ziemi, pożegnała się i zniknęła z powrotem w budynku.
Duk obserwował chwilę parkę badającą otoczenie. Po czym jedno z nich spojrzało się wielkim okiem na niego.
– Co taki smutny jesteś? – Wódz schylił się i podniósł małego stworka, a następnie mocno przytulił.
W tym czasie drugi z parki, który dobrze bawił się, biegając wokół nóg wodza, zatrzymał się i spojrzał w górę. Wódz zauważył wpatrujące się w niego stworzenie, widać było, że w oku zbiera mu się fioletowa łza. Duk szybko przeniósł jednego na drugą rękę, schylił się i pogłaskał tego siedzącego na ziemi, przy okazji wycierając łzę po czym delikatnie podniósł go.
– Nie wiedziałem, że ty też lubisz. – Spojrzał się na jego towarzysza. – Twój bliźniak zazwyczaj to lubi, a ty wolisz skakać. – Przeniósł wzrok raz jeszcze na ledwo co podniesionego stworka. – Co się stało? Choć do mnie. Tulasy dla ciebie też.
Stał tak z nimi, a małe stworzonka chodziły po nim i bawiły się. W końcu zdecydował się ruszyć przed siebie. Idąc w stronę bram do zewnętrznego okręgu, spotykał po drodze podobnych do siebie, z dodatkową parą mahipaków. Zauważał jednak, że każdy miał podobną sytuację.
– A co się tak tulisz?
– Chodź, chodź…
– Ale cieplutcy.
Było ich wiele, a każde z nich było dziś takie smutne… Takie chcące miłości. Duk zaczął się niepokoić, co zauważyli jego towarzysze i natychmiast wtulili się w niego, głośno mrucząc. zaniepokoił się jeszcze bardziej, gdy kolejny raz zawył chłodny wiatr, znacznie mocniejszy niż przedtem. Obejrzał się i ku jego zaskoczeniu zauważył, że chmury były już znacznie cięższe, pojawiło się ich też więcej na horyzoncie. Tak jakby się tworzyły… mimowolnie? Musiał zdecydowanie obgadać tę sytuację.
Małe mahipaki spoglądały na niego niespokojnie, widać było smutek w ich oczach zarówno u ciepłego, jak i zimnego. Choć zimny zaczął powoli zmieniać swój wygląd, co spowodowało, że Duk szybko położył na ziemi ciepłego i mocno przytulił zimnego.
– Hej, hej… Nie płacz… Już dobrze. – Masował go uspokajająco, jednocześnie uśmiechając się do siedzącego na ziemi. Ciepły go obserwował i z pewnością wiedział, że jest okłamywany, ale starał się, żeby nie było tego widać. Sam nie chciał, by Duk się o niego martwił. Zimny natomiast powoli uspokajał się, trzymany w uścisku wodza.
Przywódca miasta wziął na nowo małe stworki na ręce i powoli przeszedł przez bramę w kamiennym murze połączonym bluszczem do zewnętrznego kręgu. Znacznie różnił się on od terenów podmiejskich i od zwykłego miasta, gdyż był bardzo zielony, pełen roślin i zwierząt hasających pomiędzy domami. Jednakże konkretną różnicą był brak zwierząt i roślin hodowlanych, które można było spotkać poza murem. Nie oznacza to, że nie mogły wejść dalej. Jakby nie patrzeć, całe otoczenie miało być równe dla każdego. Ten teren zamieszkiwali Ujamukani, którzy potrzebowali szybko przejść na tereny podmiejskie i dalsze, a pracowali jako hodowcy albo zbieracze. Wódz przeszedł dalej, kiwając głową do napotykanych osobników. Kierował się w stronę wewnętrznego kręgu. Droga była stosunkowo prosta i drugi krąg wyróżniał się od pierwszego. Mur już nie był zrobiony z kamienia, tylko z drzewa. Z niskich poziomów widać było wielką drewnianą fortecę porośnięta roślinnością i kwiatami, wokół niej ustawione były gniazda, gdzie różnorakie ptactwo mieściło swoje młode. Widok zdecydowanie był powalający. Najważniejsze jednak było centrum, do którego właśnie zmierzał.
Kiedy przekraczał wewnętrzne bramy, chłód powiał po jego plecach, a także usłyszał dziwny pisk czy czy może skrzeczenie… Nie był pewny źródła. Ale burza się zbliżała, zdziwiło go tylko to, że nie czuł wilgoci. Przyspieszył kroku, przechodząc przez zdrewniałe korytarze. Wyszedł na dziedziniec. Tam znalazł małą zagrodę, gdzie mieściły się inne mahipaki. Podszedł do niej i wsadził ostrożnie swoich małych towarzyszy.
– Poczekajcie tu chwilkę, dobra? – Pogłaskał swoją dwójkę. – Zaraz wrócę, muszę załatwić pewną kwestię. – Spojrzał na parę niebieskich mahipaków. – Czyli Szmaszi jest na miejscu? Nie będę musiał go ściągać z daleka. – Wstał i odszedł do nich. Z tyłu za plecami jednak usłyszał nerwowe popiskiwanie. Odwrócił się jeszcze na chwilkę. – Spokojnie, moi kochani, zaraz przyjdę. – Uśmiechnął się i poszedł dalej.
Fort w wewnętrznym kręgu dzielił się na kilka warstw i choć wyglądał jak obronna budowla, to mało z tej obronności by było. Chodziło w gruncie rzeczy o samo uszeregowanie i podzielenie pewnych aspektów. Duk w momencie, w którym zostawił za sobą swoich towarzyszy, nie widział zbytnio samego centrum. Kiedy szedł w głąb przez korytarze, mocniejsza fala zimnego powietrza otuliła go na chwilę, by następnie szybko popłynąć naprzód i złapać kolejnych nieszczęśników. Nie było to takie samo uczucie jak poprzednio, ponieważ ta furia wiatru powodowała wewnętrzny dreszcz przechodzący po plecach i przeszywający aż po same kości. Wydawało mu się, jakby coś niebezpiecznego stało za nim i ciężko oddychało. Odwrócił się, ale w ciemnym korytarzu nie zobaczył nikogo poza mieszkańcami miasta. Spojrzał znów naprzód i jeszcze przyspieszył, a w jego głowie pęczniał tylko i wyłącznie mały zalążek strachu. Odwracał się co pewien czas niczym w paranoi. Ludzie trochę się dziwili, jednak z szacunkiem witali przywódcę. Czuł on spojrzenia, ale nie swoich pobratymców, tylko czegoś zupełnie innego.
Wszedł na kolejny wydzielony obszar, centralna część wciąż była zasłonięta, choć koronę widać było już wyraźniej niż wcześniej. Jakiś mężczyzna się z nim przywitał, a następnie zniknął w innym korytarzu. Duk w końcu wyszedł na centralny plac, przed nim stała bogini w swojej najpiękniejszej formie. Wielkie, rozłożyste drzewo, które było widoczne z kilku kilometrów, owijało się wokół wieży zrobionej z metalu. Oba elementy były ze sobą całkowicie połączone, cud techniki i natury w jednym. Efekt długiej pracy Ujamukanów i Terran. Drzewo nie było z tego powodu złe, wręcz przeciwnie – było szczęśliwe, że może być częścią czegoś większego. Korzenie owego olbrzyma nie kończyły się jednak w podziemiach i nie znikały, tylko płynęły dalej i dopiero tu, w tym miejscu można było zauważyć, że drzewo i całe miasto było jednym połączonym organizmem. Olbrzymia roślina górowała nad całym kompleksem, wydając piękne śpiewy, które łagodziły emocje wszystkich zgromadzonych, a także podnosiła na duchu. Była opoką, którą jego przodkowie sprowadzili z Knoss.
Duk na chwilą stanął, przytłoczony tym pięknym widokiem. Niezależnie, ile razy patrzył na ten okaz od małego, to zawsze uważał go za cud. Ocknął się z rozmarzenia i ruszył w stronę centralnego nadajnika. Po chwili coś nie spodobało mu się w otoczeniu i tym razem nie tylko on to zauważył, ale też wszyscy w okolicy. Nie było nic słychać, ani śpiewów matki drzew, ani zwierząt, ani nawet szumu liści. Choć wszyscy czuli nieprzyjemny chłodny wiatr, nikt nie słyszał tego, co powinien on powodować.
Jego ciało zaczął obejmować paraliż, nie wiedział, co się dzieje, dlaczego nie może się ruszyć, ale wiedział, że musi dojść do panelu, musi wezwać pomoc, wywołać alarm, cokolwiek. Widział innych, którzy tak samo zamarli. To było coś, o czym kiedyś słyszał od starszyzny, dźwięk, który paraliżuje wszystko, a dokładnie braku dźwięku, cisza tak strasznej, że serce potrafi przestać bić. On jednak wiedział, że nie może stać bezczynnie, że jeśli nie on to kto. Powoli zaczął iść naprzód, niepewnie ale poruszał się do przodu. Potknął się i upadł na twarz, łamiąc przy okazji kilka małych kostek w swojej ręce. Wstał, podpierając się tą ręką, a przeraźliwy ból przeszedł przez jego ciało, uwalniając go całkowicie od paraliżu, wtedy też ruszył szybciej naprzód. W tym samym czasie usłyszał grzmoty burzy, która już była nad wielkim miastem, czuł jej oddech, ale nie wiedział, czemu się jej tak bał. Co jakiś czas w tle słychać było huk poprzedzony rozświetlonym niebem. Przy każdym huku czuć było ból u matki drzew, ale nie wydała ona przy tym żadnego dźwięku. Cały czas była cicho i obserwowała całe zajście. Gdy tak wdrapywał się do centrali, usłyszał niepokojący krzyk. W jednej chwili chciał zawrócić, by pomóc temu komuś, gdy usłyszał kolejny krzyk pełen grozy z innej strony. Nie wiedział, co się dzieje. Krzyki i piski rozbrzmiewały, ciszę co jakiś czas przerywały huki, ale ani razu nie było słychać drzew ani innych zwierząt. Czyżby to byli jego bracia?
– Uciekaj!!!
– UważaaAHHH… – Znajomy głos krzyknął gdzieś w dole.
A on nawet się nie odwrócił, by spojrzeć za siebie. Czuł zbliżającą się grozę, jednak wspinał się dalej, głośne groźne dźwięki dochodzące z dolnej części drzewa wzmacniały jego determinację dotarcia do konsoli wieży. Mógł pójść schodami albo studnią grawitacyjną, ale w zaistniałej sytuacji wdrapanie się na wskroś było znacznie szybsze. W końcu udało mu się dotrzeć do centralnej części maszyny, by rozpocząć procedurę kontaktu.
Gdy czekał na nawiązanie połączenia, będąc opartym nad konsolą, poczuł potężne uderzenie i ukłucie w centralnej części pleców, które przeszyło ciało na wylot. . Schylił głowę i zauważył nieregularne ostrze przeszywające jego klatkę piersiową z lewej strony, zatrzymało się na maszynie. Nie zdążyło sìę wysunąć, a kolejne już przebiło jego ramię. Gdy to z piersi zostało wyciągnięte, Duk poczuł, jak krew zalewa jego jedną parę płuc i brakuje mu powietrza. Było źle, ale adrenalina działała wzmacniająco. Gdy ostrza wydobyły się z jego ciała, odniósł wrażenie, jakby wyszły z większym impetem niż weszły. to, co go zaatakowało, nie zostało i nie dobiło go, tylko skoczyło wyżej na drzewo i pobiegło w górę. Wydawało mu się, jakby nie został zaatakowany, a tylko potraktowany jako podparcie, aby skoczyć wyżej. Nie wiedział, co się stało, pojawiały mu się mroczki przed oczami i szybko tracił siły, wraz z ciepłem, które rozlewało się po całym ciele.
Maszyna zaczęła wydawać dźwięki, jakby ktoś próbował się połączyć, ale czy to przez samą maszynę, czy przez burzę, która górowała nad całym Mantabe, nie było wyraźnie słychać.
– Cz…u… co… Sł…? – odezwał się głos z nadajnika. Był niewyraźny, ale wódz, usłyszawszy go, zdążył tylko powiedzieć:
– Pomóżc… – Nie dokończył jednak. Jego ciało straciło siły, a on sam przytomność, zaczął powoli „spływać” po powierzchni, po której przed chwilą się wspinał z taką determinacją. Jego wiotkie ciało przypominało bardziej pustą szmacianą lalkę aniżeli olbrzymi i silny organizm potrafiący wyrywać drzewa z korzeniami bez zbytniego zmęczenia. Nie było pewności, czy wiadomość w ogóle została wysłana, biorąc pod uwagę piorun, który trafił w czubek wieży i wywołał wystarczająco potężną eksplozję, by zachwiać całą strukturą i spowodować rozpaczliwy lament matki drzew będącej dotychczas cicho. Wydawało mu się, jakby płynął w wielkim oceanie, takim jaki występował na jego ojczystej planecie, na której nigdy nie był, ale wiele o niej słyszał. Ocean tak gęsty, że nawet oni mogli w spokoju unosić się na jego powierzchni.
– Umarłem? – pytał sam siebie nieśmiało. Wtem jednak poczuł ból rozlewający się po całym ciele. Nie wiedział, co się dzieje, ale spowodowało to, że obraz wytworzony na podstawie opowieści o ojczyźnie zniknął z jego umysłu. Czuł się, jakby spadł z bardzo wysoka. Powoli otwierał oczy, ale widział wszystko w szkarłacie, przyciemnione i z wieloma czarnymi plamami, coś wysoko nad nim płonęło. Nie był pewny co. Cała klatka piersiowa, jedna para płuc i oba serca go bolały. Wziął głęboki i bolesny oddech, co uświadomiło mu, że druga para płuc była na tyle mocno uszkodzona, że ból zlewał się w jedno. Wpadł w małą panikę, bo zrozumiał, w jak złym stanie było jego ciało. Gdzieś w oddali słyszał krzyki strachu, co jakiś czas zagłuszane hukami.
– Zdecydowanie nie umarłem – powiedział na głos, jednak nie usłyszał swojego głosu. Czy ktokolwiek go usłyszał? Trudno powiedzieć. Cichy pisk w jego uszach na pewno nie pomagał w całej sytuacji.
Gdy on leżał i starał się wrócić do przytomności, w mieście panował chaos, brakowało lidera, choć ludzie podzielili się na pewne grupy, to cały czas brakowało faktycznego autorytetu, kogoś obeznanego. Każda z tych grup zdecydowała samoistnie, nie mając ze sobą najmniejszego kontaktu, o poszukiwaniach wodza. Nie wiedzieli, gdzie był, co robił ani czy w ogóle żył, ale sama potrzeba znalezienia lidera była wystarczająca, żeby go szukać. On mógłby ich połączyć w całość, która by działała, bo któż inny mógłby to zrobić. Działo się jednak coś, co powodowało największą panikę wśród mieszkańców. Ich ukochana matka płonęła, a jej krzyki spowiły całą okolicę. Natomiast deszcz się nie pojawiał. Nic się nie pojawiało. Nic, co miało ich uratować.
Niegdyś śnieżnobiałe futro wodza teraz było brudne i rozszerzała się na nim plama szkarłatnego koloru. Nie zdawał sobie sprawy, że krwawi, czuł tylko ciepło i ból. Od pewnego czasu czuł jednak także wewnętrzny chłód, nie tylko zimny wiatr. Dłuższą chwilę zajęło mu zrozumienie, że tak duża utrata krwi może powodować utratę czucia w pewnych częściach ciała. Zaczął się bać. Ale zimne plamy pojawiały się w wielu miejscach. A on odczuwał ulgę. Choć ból we wnętrzu ciała był nieprzyjemnie bolesny, tak ciepło, które niegdyś się rozchodziło, teraz wydawało się zatrzymać. Nie był pewny, co to powodowało. Ważne było, że wracało mu czucie. Wraz z mijającym czasem jego zmysły zaczynały znowu działać, nawet jeśli oczy dalej pokazywały mu świat w szkarłacie, to już nie miał mroczków. Uszy dalej miał przytkane, jednak już nie słyszał pisku. Był w fatalnym stanie, to nie ulegało wątpliwości, ale starał się pozbierać. Dochodziło do niego, w jak złej sytuacji był. Zastanawiało go, co się dzieje z resztą. W końcu uzyskał wystarczającą przytomność, by minimalnie rozejrzeć się po okolicy. Cała forteca płonęła, chociaż jeszcze utrzymywała się w stabilnym kształcie. Oznaczało to tylko jedno, że matka nadal żyje, że jeszcze opiera się płomieniom. Wtedy coś go tknęło. Co z matką i jaki jest jej aktualny stan? Spojrzał w górę, zobaczył w większości spaloną koronę niedawno jeszcze przepięknego drzewa i ogień rozprzestrzeniający się w dół. Zrozumiał też, że krzyki, które słyszał, to była ona, palona żywcem. Krwawe łzy wypełniły mu oczy, gdy czuł jej ból. Wiedział, że musi ją ratować, system pomoże ugasić ten płomień. W końcu zdecydował się spojrzeć w dół. Ku jego zdziwieniu zobaczył wiele oczu patrzących na niego ze smutkiem. Przez chwilę próbował je rozpoznać, zanim zrozumiał, że są to mahipaki, wśród nich była także dwójka, którą zostawił wcześniej w zagrodzie.
– Jak wy… się wydostałyście, ekh – zakaszlał. – Ale ciesze się, że was widzę.
Kątem oka zauważył, jak część stworzonek wylizywała mu rany, które powoli się zasklepiały. Wszystkie jednak, gdy tylko się odezwał, zaczęły promieniować, niektóre były w połowie przemienione, ale zapłakały z radości na widok uśmiechającego się Duka. Niektóre podśpiewywały, czuć było ich radosć. On natomiast cieszył się, że może ich raz jeszcze zobaczyć.
– Gdzie wasi opiekunowie? – spytał się głośno, chociaż wiedział, że nie zazna odpowiedzi. Usłyszał głośne skrzypienie, nie zdążył się odwrócić, zanim wielka gałąź runęła koło niego i zniszczyła kawałek okolicy. Został odcięty od reszty placu.
– No dobra, musimy wstać. To niebezpieczne tu zostać. – Postarał się dźwignąć na nogi. Czuł każdą złamaną kość wbijającą się w mięśnie. Zastanawiał się, jak się tu znalazł, aż przypomniał sobie, gdzie stracił przytomność. Zdał sobie sprawę, że spadł od panelu konsoli aż tutaj. – To tłumaczy, czemu jestem taki poturbowany – powiedział znów do siebie. – Chodźcie do centrali pożarowej.
Powoli człapał przed siebie, zostawiając krwawe ślady na ścianach, szedł po omacku w kierunku, który wydawał mu się właściwy. Wystarczyłoby tam dojść i cała okolica zostałaby zalana deszczem, a reszta by dowiedziała się co tu się stało. Zadanie wydawało się proste, kiedy jednak doszedł na miejsce, znalazł tam coś co było przewidywalne, ale czego się nie spodziewał. Za nim szły, podśpiewując, małe mahipaki. Szybko je zatrzymał by nie zaglądały w owe miejsce.
– Tu nie ma przejścia, pójdziemy inną drogą. – Uśmiechnął się do nich i wycofał z powrotem do centrum. Nie chciał by parki, które miał ze sobą, zobaczyły swoich opiekunów przygniecionych elementami konstrukcji jak i machin znajdujących się w tym miejscu. Nie chciał, by zobaczyły przedstawicieli swojego gatunku rozmazanych po ścianach. To pomieszczenie zdecydowanie już nie działało tak jak zakładano na początku. Szedł w druga stronę i zastanawiał się, co zrobić. Droga przez system deszczowy była jego jedyną drogą do zewnętrznych kręgów. Nie było innej możliwości.
– Czemu jest burza bez deszczu, co się dzieje! Co mogę zrobić… – Mówiąc do siebie, uśmiechał się do swoich towarzyszy. Stał i patrzył na palącą się matkę. – Czy nie ma innego wyjścia? – Uderzył ręką w ścianę, co spowodowało olbrzymi ból. Stał tak wśród grzmotów, burzy i trzasków ognia. – Co ty byś zrobił… CO?! – krzyknął w niebo, myśląc o swoim ojcu. – Czekaj…
Przypomniała mu się historia, którą kiedyś opowiadał jego dziadek. Pamiętał dokładnie, jak siedzieli koło wodospadu i jedli owoce asdarskie, kiedy opowiadał o czymś ostatecznym. Tylko dla tych, którzy czują… Ale co on mówił… Co trzeba było zrobić. Pamiętał swojego ojca, jak wpadł i zaczął krzyczeć na dziadka, dlaczego gada mu o bzdurach. Duk lekko się uśmiechnął, wspominając tę sytuację. Jednak dalej myślał o rozwiązaniu… Przez jego głowę przelatywało tysiące rzeczy. . Ojciec też o czymś mówił… Zakazał wchodzić… Gdzie to było… Zawsze mówili mu, że odpowiedzią jest…
– Matka… – powiedział na głos. Wtedy spojrzał raz jeszcze w górę, jak płonie. Powolnym krokiem zaczął bezwiednie zbliżać się do niej. Idąc przed siebie do niej, między korzeniami. Znalazł miejsce… Swego rodzaju wrota. Były zamknięte. A on nigdy tu nie był. Drzwi nie miały klamki, tylko wgłębienie. Obserwował je dosyć długo, kształtem przypominało kryształ, który dostał, dziedzicząc rolę wodza… Zdjął naszyjnik i włożył w to miejsce delikatnie. Ale nic się nie stało. Stał zrezygnowany. Chciał się tam dostać, wiedział, że coś tam jest. Uderzał w drzwi, pchał je, zostawiając w ten sposób krwawe ślady i kawałki futra… A one stały niewzruszone… W końcu się oparł i ciężko zapłakał. Kryształ począł się świecić, a wrota powoli się otworzyły, za nimi ukazał się długi tunel idący w dół. Oświetlały go lampy, a sam były z kamiennych cegieł. Duk przełknął ślinę i wszedł do środka, a za nim podążyła cała gromadka towarzyszy.
Nie był do końca przekonany, jak długo szli, ale przestał już słyszeć odgłosy z zewnątrz, poza jakimiś głośniejszymi wybuchami. Mniejsze uderzenia powodowały tylko i wyłącznie wibracje. Nie wiedział, czy nadal jest pod miastem czy już poza nim. Tunel schodził w dół, wydawało mu się, że trochę skręcał, ale nie był tego pewny. Przejście na samym początku cały czas wyglądało tak samo, ale od jakiegoś etapu jasny kamienny korytarz zaczął być zastępowany ciemniejszym kamieniem, a także zdrewniałymi elementami. Lampy oświetlające jego drogę też pojawiały się rzadziej, ich miejsce zajęły natomiast luminescencyjne grzyby lub zwisające owoce, których nazw nie znał. W końcu biały kamień zniknął, a po pewnym czasie zniknęły nawet grzyby. Podłoga też już nie była tak równa jak kiedyś, wydawała się być jednym wielkim korzeniem i wypchanymi w puste miejsca kamiennymi bloczkami. Co jakiś czas w powietrzu przelatywała gromada świetlików lub innych owadów, ale to tyle. Schodzili w tej wesołej gromadce, aż przed sobą zobaczył niebieskofioletową poświatę. Poczuł obawy, ale szedł dalej przed siebie. Zbliżając się do niej, trafili na wejście do olbrzymiej jaskini, którą rozświetlały wyłącznie dziwny obiekt w centrum i okoliczne robactwo. Duk stał tak w wejściu i obserwował pomieszczenie. Wydawało mu się, że widzi kilka filarów, ale nie był do końca pewny, bo jego wzrok zdecydowanie nie działał już tak dobrze jak zazwyczaj. Odwrócił się do swoich towarzyszy i uklęknął.
– Zostańcie tu chwilę. Zaraz do was wrócę i wtedy pójdziemy na zewnątrz. – one spojrzały na niego, ale nie wyglądały na zbytnio przekonane. – Zaraz wrócę, spokojnie.
Uśmiechnął się, pogłaskał każde i pocałował soczyście czerwonym buziakiem, a następnie zaczął wchodzić głębiej. Usłyszał jeszcze płaczliwie pisknięcie. Odwrócił się, by uspokoić mahipaki, ale nie znalazł już wyjścia. Szybko wrócił do miejsca gdzie się znajdowało. Czuł, że im nic nie jest i że tam są. Ale ta ściana wyglądała, jakby była tu zawsze.
– Czyli nie ma powrotu… Dziadek miał rację… – powiedział do siebie, odwracając się w stronę miejsca po środku.
Szedł stanowczym krokiem, nie zważając na to, że kulał i potykał się o niektóre napotkane elementy podłoża. Wydawało mu się, że widzi pełno zdrewniałych, suchych elementów i szczątków jakiegoś budynku, jednak brak konkretnej wizji, jak i cel, który sobie założył, zdeterminowało go, by nie próbować obserwować krajobrazu, tylko dotrzeć prosto do wcześniej widzianego połyskującego elementu. Z bliska wydawał się znacznie większy. W dotyku był całkiem miękki i delikatny. Duk obchodził go kilka razy, zauważył, że ma strukturę kielicha, ale z góry w sumie jest zasłonięty. Kielichowata cześć była sucha i stwardniała, górna natomiast miękka i poszarpana, znalazł też jej swego rodzaju koniec. Zastanawiał się nad tym dość długo, ale w końcu chwycił go i powoli odginał, aż płat zwisał z jednej ze stron. Zrobił tak jeszcze siedem razy, aż cały obiekt zaczął przypominać kwiat. Jednak po co mu była ta dziura? Słyszał kiedyś o roślinach, które posiadały swego rodzaju kielich i tam się żywiły. Ale ten kielich nie miał nic w sobie, był suchy jak wiór. Wódz stał nad nim dość długo, aż w końcu delikatnie oparł się o krawędź.
– To nie może zadziałać – stwierdził, a następnie plunął w kielich swoją krwistoczerwoną śliną. Natychmiast zaczęła być wchłaniana, zostawiała po sobie w tym miejscu jaskrawy kolor. – To zadziałało?! – Zaczął pluć najczęściej jak mógł, a każda kropla, którą z siebie wyrzucał odznaczała się na ściankach rozświetlonym punktem. – Może i działa… Ale nie jest to zbyt skuteczne… Co by zrobić… Co ja robię! Na górze moi umierają, wszystko płonie i znika to, co zostało nam powierzone… A JA PLUJE NA WAZĘ! – krzyczał do siebie, a echo odbijało się od ścian pomieszczenia.
Upadł na kolana i gorzko zapłakał. Łzy ściekały z jego odwodnionego ciała prosto do kielicha, a ten powoli, ale skutecznie odżywał. Ale wciąż było to za mało, aby cokolwiek zmienić.
Duk rozglądał się wokół, myślał nad opowieściami dziadka, o jego domu, o ich faktycznym domu. Widział, jak obrazy z opowiadanych przez dziadka wizji pojawiają się przed jego oczami.
– Oni poświęcili wszystko, bym ja mógł żyć… Ja… Ja muszę zrobić to samo…
Wstał i pochylił się nad naczyniem. Podniósł rękę do ust i z całej siły wgryzł się w przedramię. Ból był niemiłosierny. Krew, która jeszcze w nim płynęła, ściekała dużym strumieniem i wypełniała lej. Strach zaczął zanikać, więc wgryzał się jeszcze mocniej. Kielich natomiast rozświetlał się, pochłaniając jego krew, a ta, która nie spłynęła do kielicha, ściekała po jego futrze, po nogach i była pobierana przez ziemię. Płakał z bólu i cierpienia, a jego łzy dodatkowo wypełniały kielich. Spojrzał na naczynie i zrozumiał, że faktycznie jest to kwiat.
– Jak piękny jesteś… Cieszę się, że mogłem to zobaczyć.
Upadł, przechylając się przez krawędź. Tracił czucie w nogach, a krew nadal z niego wypływała, tętno malało. Nadal oddawał z siebie życie. Odwrócił się na chwilę w stronę tych małych rozrabiaków czekających na niego za ścianą.
– Mam nadzieję, że mi wybaczycie. – Uśmiechnął się lekko, po czym stracił przytomność…
– Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś użył śliny i łez, ale to też ciekawe rozwiązanie – rozbrzmiał głos w pomieszczeniu. – Ogólnie wolę być opluty niż osikany. Więc jestem wdzięczny.
Duk zbudził się i przestraszył mimowolnie, ale zaraz po tym zrozumiał, że w jego stanie może oczekiwać tylko na śmierć, więc się uspokoił.
– Spodziewałem się większego strachu, będąc szczerym. – Chwilę czekał, jakby na odpowiedź Duka, ale widocznie nie miał tyle cierpliwości. – A gdybym tak skonsumował twoich towarz… – zatrzymał się. – Zwierzątka? Co to właściwie jest?
Znów cisza, tym razem jednak wódz się trochę uśmiechnął i usiadł, opierając głowę o kielich, który już poza jego polem widzenia, począł się rozświetlać i tworzyć na sobie przepiękne wzory złotawego koloru. Choć wzroku Duka nie przesłaniała już czerwień, tak jak na placu, to nie widział zbytnio kolorów. Zauważył tylko poświatę emanująca zza jego głowy, jednak nie miał siły, by odwrócić głowę. Jego ręka leżała na ziemi, a z ran, które wygryzł, dalej wypływała krew.
– To… – zaczął, ale przerwał mu wymuszony kaszel. – To przyjaciele… Dla nich tu jestem.
– A nie dla tych u góry? – rzucił głos.
– Dla nich też, jestem, by uratować ich w zamian… – jego głos się załamał, z oczu znowu popłynęły łzy – w zamian… mnie…
– Mhm. – Głos niby potwierdził, ale ton miał zamyślony.
Podczas tej krótkiej wymiany zdań pokój powoli przemieniał się i ożywał. Niegdyś wysuszone gałęzie teraz emanowały zielonym światłem i rozjaśniały całe pomieszczenie. Tak jak wcześniej wydawało się wodzowi, w pomieszczeniu były filary, zauważył dwa, ale założył, że było ich więcej. Liany, które były praktycznie zdrewniałą siecią, teraz na nowo owijały się wokół wszystkiego, emanowały energią i błogosławioną zielenią. Co pewną odległość wyrastały z nich wielkie pąki, początkowo tylko wypełniały okolicę kolorem. Z czasem jednak i one się otworzyły, a z każdego pąku wyleciała chmara różnokolorowych owadów, których nazw nie znał, natomiast w miejscu spodziewanych kwiatów widać było kryształy, które onieśmielają swoją budową i kolorem wszystko wokół i powodowały niesamowitą grę świateł. Tam, gdzie owady zdecydowały się usiąść, wyrastały kryształowe grzyby, które także rozświetlały pomieszczenie, rozsiewały też słodki zapach, tworzył się mikroklimat.
Duk obserwował to i w jego głowie pojawiły się obrazy, które dziadek pokazywał mu na manuskryptach, które dostał od swoich przodków, a oni od swoich. Przypominały mu się historie, które słuchał za dzieciaka. Mimowolnie otworzył usta.
– Jest tak przepięknie, jak w opowieściach. – Wziął wdech, zaraz potem kaszlnął krwią. – Czy tak wyglądała Trene?
– Trene?
– Tak… Tak się nazywała moja ojczyzna.
– Trene? – raz jeszcze powtórzył głos, słychać było że ciężko było mu wymówić to słowo. – Tak się nazywała?
– Tak… – Wziął głęboki oddech. – Moi dziadkowie przekazywali opowieści o tym miejscu od swoich dziadków… A oni od tych, którzy byli na miejscu. – Wypuścił ciężko powietrze. – Opowiadali o wzgórzach ukwieconych pięknymi kryształami, których blasku zazdrościły nawet gwiazdy… – Zaśmiał się, krztusząc krwią, zapłakał raz jeszcze, gdy całe pomieszczenie rozświetliło się całkowicie, jednak Duk nie widział już go zbyt wyraźnie, odpływał na dzikie ostępy. – Dziękuję… że mogłem zobaczyć to, co moi przodkowie, chcieli zobaczyć. Mam nadzieję, że spełniłem ich mar… – Nie dokończył. Zasnął.
Cisza trwała jeszcze przez pewien czas, a jaskinia wydawała się cały czas rozwijać. To co było głazami, o które Duk wcześniej się potykał, rozkwitało, w tej zapomnianej grocie tworzył się mały ekosystem.
– Czyli tak wyglądała? – zapytał znowu głos, już delikatniejszy i milszy niż na początku. Westchnął, z lekka rozmarzony. – Jak się nazywasz?
Nikt nie mógł mu odpowiedzieć. Ciało wodza powoli stygło, wraz z krwią rozpływającą się po pomieszczeniu.
– Jak się zwiesz? – pytał raz po raz Tajemniczy głos, ale jego ton się nie zmieniał. Był cichy i delikatny. Po pewnym czasie jednak zrezygnował, głośno i smutno wzdychając.
Miejsce, w którym było wejście – po zamknięciu uważane przez Duka za litą skałę – okazało się rodzajem pnączy. Powoli zaczęły się one rozwiązywać, a małe stworzonka wtargnęły do groty w poszukiwaniu swojego przyjaciela. Gdy tylko go zauważyły, zapłakały gorzko. Zimne, nie radząc sobie z ilością emocji, zaczęły się przemieniać, jednak ostatecznie i one nie przestawały, w cichych szlochach. Ich fioletowe łzy spływały na podłoże, tam wchłonęły się z czasem i utworzyły małe kryształowe kwiaty.
Właściciel głosu, zdumiony tą sytuacją, rozluźnił się i zaczął owijać ciało przywódcy Mantabe lianami. Obserwował jego towarzyszy, jego poharatane ciało, a także wielkie łzy, które jeszcze spływały mu po uśmiechniętej twarzy.
– Nie wiem, kim byłeś, nie wiem, kim jesteś… Ale z powodu miłości Ujaka i Illados spełnię twe życzenie. Będę tam, gdzie oni zdecydowali się być, a gdzie ty nie możesz. – Przerwał na chwilę i pogłaskał małe stworzonka swymi lianami, uspokajając je. – Nie wiem, czy chcesz być moim partnerem i wiem, że nie odpowiesz mi na to. Ale może kiedyś spotkamy się na łąkach. A ty mi odpowiesz, czy dobrze zrobiłem.
Mahipaki jeszcze trochę mruczały przy ciele wodza, po czym oddaliły się i przyglądały, jak liany zabierają go i wkładając do kielicha, który zaczął obrastać kryształem. Mali towarzysze ze spokojem obserwowali, jak z zimnego ciała Duka wyrastają kryształy ukazujące w swym blasku to, co było w nim najlepsze.
– Ty bądź mną… Ja będę tobą – mówiła dalej obecność. – Spełniać będę twe życzenia, bo ty spełniłeś moje. – Głos się załamał podczas mówienia tego.
Mahipaki przytuliły się do kielicha, mrucząc i ogrzewając go. Pnącza natomiast zaczęły wić się korytarzem w stronę wyjścia. Skała natomiast zaczęła się kruszyć, zarówno ta na suficie, jak i ta w tunelu, który iluminował teraz barwami tak samo jak uprzednio grota. Kryształy, rozświetlając się na nowo dzięki starożytnej przyjaźni, dotarły do wyjścia, a z niego rozniosły się po okolicy. Ci, którzy je zobaczyli, poczuli wewnętrzna radość, gdy ujrzeli te barwy, chociaż nie wiedzieli dlaczego. Krzyki i ból ucichały w okolicach fortecy. Matka z radością powitała swoich przyjaciół. Informacje przekazywane przez owe liany docierały do miejsc, gdzie budziły wszystko, co wiecznie spało i usypiało wszystko, co uśpić powinno. Lasy i puszcze poczęły płakać z radości i wydawać owoce. Chmury i pogoda zelżały, choć burza jeszcze nie ustąpiła do końca. Jego ciało natomiast było tam, gdzie być powinno, a wraz nim jego płaczący towarzysze i nowo uzyskany przyjaciel. Nikt nie wiedział, co będzie następne, bo nikt nie wiedział, czym był początek.
– Dziękuję… – odpowiedział głos, wzbudzając śpiewy natury na nowo.
Zaczen od tego, ze bardzo przyjemnie sie czyta tekst, bez zadnego wysilku.
OdpowiedzUsuńBardzo ladnie budujesz ten swiat, opisy sa bardzo estetyczne i obrazowe. Postacie sa charakterystyczne i wyruzniaja sie w tej historii. Spodobali mi sie badacze i stworzatka, ktore obserwowali. Zaciekawiles mnie tymi stworkami, magiczne i cwiczace wyobraznie uniwersum.
Jezu ja tez chce takie stworzonko :) ale one sa swodkie :)
Mimo, ze potrafisz oczarowac czytelnika uroczymi sworzeniami, to udalo ci sie wprowadzic tez oczekiwanie co sie wydarzy w historii za chwile, momentami jet napiecie, i zaskoczenie.
Drzewo skojarzylo mi sie z tym z avatara.
I ten moment kiedy bohater wie ze musi zrobic co nalezy, nawet kwestia sojego zycia.
Jest tez dobrze opisana akcja. Znaki zapytania i nerwowa atmosfera.
To w sumie dobrze chciałem trochę zmienić wam miejsce byście się nie przyzwyczaili zbytnio od przestrzeni kosmicznej... A może właśnie byście się przyzwyczaili >.>
UsuńTaki gatunek w sumie, bardziej inteligentny. Co do drzewa. Myślałem nad udostępnieniem obrazku jak miasto wyglądało z daleka. Ale stwierdziłem że będzie mniej do eyobrazenia
Hej :)
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że takiej zmiany i klimatu, i towarzyszących lekturze uczuć się nie spodziewałam. Początkowo były tu dla mnie ładne obrazki i pewna sielskość, aż zaczęło się robić mocno nieprzyjemnie. Bardzo dobrze budujesz napięcie, orientujesz się w tworzonym świecie i jesteś konsekwentny w następujących po sobie scenach. Mając kolejny raz do czynienia z Twoim tekstem, orientuję się już lepiej, co chcesz przekazać, i szybciej to do mnie dociera.
Pozdrawiam
Ogólnie przez to że był to fragment większej części. A nie chciałem was przytłoczyć całością.
UsuńWięc tam już owe napięcie się pojawiało. Ale widzę że dobrze zrobiłem 😅. Powiedzmy, że zmieniłem klimat hah ;)
Rany.
OdpowiedzUsuńZnowu całkowicie się zaczynałam. Wciąga to jak cholera, ten swiat, jego inność, akcja. Do konca pozostajemy z pytaniami i chcemy wciąż szukać na nie odpowiedzi. Czy byla ta burza. Co zraniło Duka. Dlaczego tak się stało, dlaczego taka fajna idylla została rozbita. Kim jest obecność. Wow. Głowa eksploduje. Bardzo mocnp na wyobraźnię wplynal mi ten tekst. Co to za futrzasta rasa. Rany, to wszystko jest naprawdę bardzo ciekawe. I te mahipaki, no kurde. Chce takiego pluszowego. W mojej glowie wygladaly triche jak Bungo z tft (lol) , raaaany, no tak kupily moje serce, tak sie martwilam o nie do samego konca!
Jestem naprawdę pod duuuuzym wrazeni m. To chyba do tej pory moj ulubiony tekst od Ciebie.
Uwielbiam ludzi którzy czytają pozostawiać z pytaniami. Zazwyczaj w kolejnych tekstach tłumaczę pewne rzeczy dodając więcej pytań[ktos dobrze o ty wie]. Ale przez to że daje wam fragmenty to mogę korzystać na was jeszcze bardziej >:]
UsuńJeśli masz na myśli futrzastą rasę to zakładam gatunek wodza Duka.
Mahipaki się spodobały wam najbardziej, to dobrze >:]. Może jeszcze je dam w tekstach tutaj.
I bardzo dziękuję za pozyskane i formacje c: