– Wstawaj, kurwa! – wykrzyczał Oren, podnosząc Raven'a za szmaty. W
jego głowie huczała tylko jedna nieznośna myśl. Musiał za wszelką cenę znaleźć
kapitan i to jak najszybciej. Czuł w kościach zbliżającą się tragedię.
– Spokojnie, już... już. Co się
stało? – wybąkał Raven zmąconym głosem.
– Nie ma czasu na tłumaczenia. Musimy biec, ratować Hyte! – Oren, nie
czekając na Raven'a, ruszył sprintem w stronę, z której było słychać ostatnio jej krzyk.
– Czekaj! – Raven z bezsilnością machnął ręką. – To nie był głos kapitan – powiedział pod nosem do siebie, bo i tak Oren by go już nie usłyszał. Ruszył powolnym krokiem za nim, rozmasowując napierdalającą go łepetynę.
Ten to jest dopiero narwany. Rozumiem ratować ludzkie życie i
przyjaciół... bla bla bla, ale nie tak, żeby się wjebać znowu w pułapkę. Z tego co wiem, a jeszcze nie ogłuchłem, to
nie była ona. Tylko... Co tu się, kurwa, dzieje! Nie naćpali nas, bo jak. Hmm... Co nam
umknęło?!
– No nic, trzeba
ratować tego debila. – Raven
przyśpieszył kroku.
Nie podążał ścieżką, wybrał
skrót przez las. Tym razem uważał na każdy szelest, który słyszał wokół siebie.
Przechodząc przez chaszcze i krzaki, trzymał nóż blisko siebie, w gotowości do
zadania śmiertelnego ciosu. Po mięśniach rozchodziło się nadal dziwne ciepło,
serce biło rytmicznie, jednakże szybciej niż zawsze. Bał się. W oddali usłyszał
kolejny krzyk, tym razem bez wątpienia wiedział, że to Oren
– Kurwa... Wiedziałem!
Raven ruszył biegiem
co sił w nogach, wbiegając w coraz ciemniejszy i gęściejszy las. Czuł, że coś
tu śmierdzi, ale nie umiał się powstrzymać. Nie wiedząc czemu, chciał bardzo
uratować swoich nowych kompanów.
Zwiadowca był coraz
bliżej celu, przeskoczył przez krzaki i zorientował się, że już było za późno.
Jedną nogą pożegnał się z podłożem, zeskakując ze skarpy. Próbował balansować w
powietrzu i dać opór nieuchronnemu upadkowi. Udało mu się uderzyć miękko o
podłoże, robiąc fikołka przez ramię, ale wysokość była dość duża, więc konkretnie
odczuł upadek. Turlając się jeszcze przez moment, wylądował twarzą w gęstej
trawie, pojękując z bólu.
– Raven?! – Odezwała
się Hyte , po chwili dodając: – Żyjesz?!
– Taa... I nigdy się nie czułem lepiej – odpowiedział,
podnosząc się z ziemi.
– Zajebiście, jak już mamy uprzejmości za sobą... To teraz weź mnie
stąd, kurwa, wydostań!
Raven rozejrzał się dookoła, ale nie mógł jej zlokalizować.
– U góry! – wycedziła kapitan z irytacją.
Zwiadowca podniósł głowę i zauważył Hyte wiszącą parę metrów dalej, do
góry nogami, przywiązaną za nogę do gałęzi na drzewie. Powoli przedzierając się
przez gęstą trawę, kulejąc, zbliżał się do odpowiedniego drzewa.
– Jak dałaś się w to złapać? – Roześmiał się pod nosem.
– Jeśli już to jak „kapitan”...
– Dobra już – przerwał jej Raven, wspinając się na drzewo i siadając
na grubej gałęzi, do której była przywiązana.
– To jak to robimy? Odciąć od razu czy...
– Odcinaj, kurwa!! – wykrzyczała Hyte.
Raven jak usłyszał, tak zrobił, nie zastanawiając się dłużej, jednym
cięciem odciął linę. Po czym sam zdębiał, patrząc jak kapitan balansują jędrnym ciałem opada z gracją na nogi i odgarnia
z twarzy włosy. Hyte dostrzegła lampiącego się na nią Raven'a i wyglądało na
to, spodobał jej się ten podziw.
– Idziesz, czy będziesz tam nocować? – Zanim zdążyła dokończyć zdanie
zwiadowca, stał przed nią. – Świetnie to teraz, raport sytuacji, żołnierzu! – Uśmiechnęła
się do siebie.
– No to… – zaczął nieporadnie Raven. Wciąż ciężko było mu zbierać myśli.
– Odpierdala się tu coś dziwnego i mamy straty w ludziach.
– Straty? – Rozbiegany wzrok Hyte spoczął na pobliskim pniu, jakby
spodziewała się, że zaraz ktoś zza niego wyskoczy. – No tak. Nie mamy pilota. W
sumie, śmigłowca też nie mamy – dodała ciszej, więc…
Raven wybałuszył oczy. Nie takiej reakcji się spodziewał, zważywszy na
to, że Orena i kapitan zdawały się łączyć dość zażyłe więzi.
– Jak to… To znaczy… Nie będziemy go ratować? – zgłupiał zwiadowca.
– Nie no, będziemy. – Hyte zauważyła jego zdziwienie i westchnęła,
przewracając oczami. – Co? Powinnam przejąć się bardziej? – pyta, wykrzywiając
usta.
Czy ona miała takie niebieskie oczy?
Hyte zaśmiała się w odpowiedzi na konsternację Ravena. Był to zimny,
niepokojących śmiech. Nie na miejscu. Raven wycofał się o krok, niepewny, co o
tym sądzić. Coś tu wciąż było bardzo nie w porządku. Czy Hyte nie powinna być
bardziej przerażona, tym, co się wokół działo? Czy nie powinna bać się choć
trochę?
Kolejny krok w tył, chlupot.
Skąd tu te kałuże? Padało aż tak mocno w nocy?
– Masz na rękach krew niewinnych ludzi, Raven – przemówiła kapitan
dziwnie pustym, dudniącym głosem. – Krew mojego oddziału.
Raven skupił na niej wzrok. Co jej odbiło? Nie pamiętał tak dzikiego
spojrzenia. Tych grymasów, niespokojnych gestów, tików. Hyte nie zachowywała
się jak Hyte. I Raven już wiedział dlaczego.
To nie była Hyte.
Kałuża u jego stóp robiła się czerwona. Raven, przerażony, spojrzał na
swe dłonie, które były czerwone od krwi. Skapywała do kałuży z jego własnych
rąk.
– W końcu przejrzałeś na oczy! –
Usłyszał znajomy głos. Podniósł powoli głowę, w oczach widać było strach. Przed
nim stała wysoka męska postać odwrócona do niego plecami o znajomej posturze.
Krótkie siwe włosy były bardzo widoczne na tle czarnego płaszcza, na którym
widniał symbol peacemakers. Był otoczony pięcioma platynowymi gwiazdami. W ręku
mężczyzny słońce odbijało się blaskiem od metalowej laski opartej o ziemię.
Ciężkie buty, pewna postawa mimo podeszłego wieku.
Raven powoli dochodził do siebie. Przetarł ramieniem oczy, tak jakby
miał nadzieję, że postać zniknie po czym wykrzyczał: –Przecież ty, kurwa, nie
żyjesz! To niemożliwe!
Żołnierz odwrócił się
w stronę Ravena.
– Kopę lat… Myślałem, że już o mnie zapomniałeś. O starym, siwym,
brodatym i zniszczonym przez wojnę człowieku. – Postać zrobiła dwa kroki w
kierunku zwiadowcy, powolne i chwiejne mimo pomocy laski, po czym wdała się w
dyskusję. – Nie?! Nie zapomniałeś. To dobrze… Bo o wyrzutach sumienia się,
kurwa, nie zapomina!
– To nie tak! – bronił
się Raven.
– A jak!? Strzeliłeś
mi prosto w serce. – Żołnierz odsłonił
płaszcz z przodu. – W serce! Człowiekowi, który ci je oddał. Ocalił ci życie,
wyedukował i wyszkolił. W zamian za to oddałeś jeden strzał… Jeden, kurwa,
strzał! Byłeś najlepszy w mojej armii, miałeś talent. Może masz go nadal, ale
teraz to jesteś tylko padliną w lesie, a nie najlepszym zwiadowcą w armii
Peacemakers.
– Nie... – wtrącił się
Raven.
– Baczność! – Raven szybko skoczył na nogi i ustawił się w wymaganej
pozycji.
– Zostałeś żołnierzem,
a mogłeś być kim chciałeś! Dałem ci możliwości, wiele opcji. Codziennie
wyobrażałem sobie setki scenariuszy, jak mój własny syn mnie zabija, tylko nie
spodziewałem się, że jego przyrodni brat zrobi to za niego. Masz krew na rękach
wielu ludzi… Zrobiłeś z niego potwora!
Raven coraz bardziej
dygotał, nie do końca wiadomo czy to ze strachu, czy z zimna. Poskładał myśli w
głowie, stanął w luźnej postawie i w końcu coś w nim pękło.
– Pierdol się Grind… Tak spudłowałem, jeden jedyny strzał w życiu. Może
nawet nie spudłowałem, tylko ktoś majstrował przy mojej broni, ale to nie jest
moja wina, że twój syn to pierdolony sadysta. Olaf Junior Grind, jebany wiking
wojsk peacemakers, który obrał za cel wszystkich po twojej śmierci. Utrata
najdroższego ojca i najlepszego generała wzbudziła w nim chęć zemsty.
Pierdolenie… Zawsze taki był i wiedziałeś o tym, dlatego zabawiałeś się wśród
zwykłych dziewek, chciałeś mieć drugiego syna. Po tych wszystkich latach
bardziej ufałeś mnie, niż pierwszemu synowi i wierzyłeś, że w końcu będzie mógł
być dumny. Twój synalek traktował mnie jak śmiecia… Więc tak, chciałem zabić!
Tylko, kurwa, nie Ciebie… Chciałem… Chciałem zabić mojego przyrodniego brata.
***
Hyte znalazła Ravena
klęczącego na środku pola w trawie. Gdy dobiegła do niego, majaczył tylko coś
pod nosem o przyrodnim bracie. Zdecydowała, że kiedy będzie dogodniejszy moment,
zapyta go o to. Tymczasem musiała znaleźć sposób, by wybudzić go z tej iluzji. Długo
się nie zastanawiając, strzeliła go z liścia w pysk i z uśmiechem na twarzy
patrzyła, czy mu lepiej. Po chwili stwierdziła:
– Chyba nie pomogło, no to próba numer dwa. – Złapała go za fraki i
podniosła do góry. – Raven! Obudź się, kurwa! – Raven stał już na nogach, ale
kołysał się jak w jakimś transie. Kapitan rozejrzała się dokoła, szukając
czegoś, co mogło by jej pomóc, w końcu wymacała w kieszeni talent od Orena,
którego użyli do rozpalenia ogniska. – Nie wiem czy to przypadkiem nie ostatni,
ale chyba warto. – Podpaliła nogawkę zwiadowcy. Raven był uwięziony w swoim
transie. Na początku poczuł mrowienie w nodze, potem ostry ból. Ocknął się z
iluzji, a gdy Hyte to dostrzegła, rzuciła tylko krótkie: – Palisz się! – I
przyglądała się, jak Raven pląsa po trawie niczym chyża sarna, próbując ugasić nogawkę.
W końcu rzucił się na ziemię i udało mu się stłumić ogień, tarzając się w
czarnej ziemi.
– Nie wiedziałam, że tak ci do twarzy w kamuflażu, Raven.
– Co?! Hyte?!
Co tu się dzieje? Gdzie jest Stary Grind?
– A kogo się spodziewałeś. Wróżki?! – Hyte grała twardą, ale po
bladości jej skóry można było wnioskować, że i ona przeżyła horror.
***
To chciało ją staranować. Długo kluczyła między drzewami, walcząc z
atakiem paniki, a to wciąż było o krok za nią. Dyszało jej w kark, wydając
niepokojące odgłosy, jęki, pohukiwania, czasem jakby dziwne, obco i demonicznie
brzmiące słowa. Odważyła się spojrzeć na to tylko raz. Tam, gdzie powinna być
twarz, była naga kość, z gnijącymi ostatnimi płatami skóry i mięsa, które
jeszcze się jej trzymały. Z czaszki wyrastało porożoe, poskręcane, siwo-brązowe.
Ale z oczodołów nie ziała pustka. Osadzone głęboko świeciły wesołe oczy. Znała je.
To były oczy Ariego.
Gdy to sobie uświadomiła, zatrzymała się. Zacisnęła powieki i dłonie,
twardo stając w rozkroku. Odwaga to nie braku strachu, lecz panowanie nad nim,
brzmiało w jej głowie. I to właśnie zamierzała zrobić Hyte. Zmierzyć się z nim.
Coś, co ją ścigało, zatrzymało się tuż przed nią. Kopyta zaryły w ściółkę,
a teraz niespokojnie uderzały nimi o ziemię. To coś ją obwąchiwało, parskało, a
kiedy znów usłyszała skrzeczące, niepokojące słowa, Hyte zaczęła krzyczeć.
— ZAMKNIJ SIĘ! Czymkolwiek jesteś, leszym, biesiem, MASZ, KURWA, ZAMKNĄĆ
MORDĘ!
Dysząc, otworzyła jedno oko.
Przed nią stał Ari. Uśmiechał się ciepło, tak jak miał w zwyczaju, w
jego oczach wciąż drgały pełne życia iskierki, choć na środku czoła ziała ciemnączerwienią
dziura po kuli. Cienka strużka krwi spływała mu na nos, na te rozciągnięte w
uśmiechu usta. Odłamki czaszki powbijane w skórę na czole jak drzazgi, fragmenty
mózgu, pulsująca coraz żwawiej krew. Hyte zrobiło się niedobrze.
— Czemu… — wyrzęziła, zginając się w pół. — CZEMU MI TO POKAZUJESZ,
JEBANY SADYSTO?! KIM JESTEŚ?! WYJDŹ I POKAŻ SWÓJ PRAWDZIWY RYJ! ROZTRZASKAM GO
O TE DRZEWA, JEBAŃCU!
Dając ponieść się złości, okręciła się wokół własnej osi, drąc się we wszystkich
kierunkach. Nic jej nie odpowiedziało. Gdy przestała krzyczeć, stała tyłem do
widma. Czuła za plecami napierającą obecność. Nie chciała, ale musiała znów się
zmierzyć z tym widokiem. Co tym razem zobaczy? Czy Ari przemówi, obwini ją za
swoją śmierć?
— Ja naprawdę nie chciałam… — zaczęła, a gdy się obróciła, Ari
uśmiechał się zupełnie inaczej. Przeraźliwie. Rozchylone, rozciągnięte wargi,
szalone błyski w oczach.
— Boże, przejrzyj na oczy! — wykrzyknął wreszcie, podnosząc trzymany w
dłoni rewolwer, którego lufę wymierzył w głowę Hyte. — To ja was zdradziłem, Lev.
Jak myślisz, czemu nie było mnie wtedy z wami? Czemu mnie szukałaś? Myślałaś,
że znalazłaś mnie martwego, bo to oni znaleźli mnie pierwsi?! — Jego głos był
zimny i wysoki, pozbawiony ludzkich emocji. — Nie! Jebani Peacmakers! Po prostu
przestałem im być potrzebny po tym, jak wydałem waszą pozycję!
W głowie Hyte zapanował zamęt. Zaczęła łączyć kropki i przez chwilę
to, co zobaczyła, stanowiło dla niej logiczną całość.
— Jak… Jak mogłeś?!
Ari wybuchnął jeszcze zimniejszym śmiechem.
— Słodka, naiwna dziewczynko… — Z politowaniem kręcił przestrzeloną
głową. — Zaufanie jest dla dzieci. Ty jesteś żołnierzem. — Rewolwer dotykał jej
czoła. — I jak żołnierz umrzesz.
Hyte przełknęła ślinę. Wodziła wzrokiem od jednego, do drugiego z oczu
Ariego.
— Nie — sprzeciwiła się. — Ari nigdy by tego nie zrobił.
— Jesteś pewna? — Widmo wciąż szczerzyło kły.
— Tak — odpowiedziała pewnie. Obraz przed nią zaczął migotać. Jakby
chciał się wyłączyć, nie móc się pożywić wiarą i strachem. Hyte zmrużyła oczy,
patrząc wprost na coraz bardziej prześwitującego Ariego. — Wypierdalaj —
wysyczała.
Ari szeroko otworzył oczy, śmiech zmienił się w pisk, huknął rewolwer,
rozszedł się dym. Hyte zakryła uszy, w których teraz dzwoniło i skryła głowę w
ramiona. Kiedy uniosła brodę, była sama. Tylko ciemne, smoliste strzępy
tańczyły w powietrzu.
***
– Wstawaj, musimy znaleźć Orena!
Raven podniósł się na nogi, ale nie zamierzał zrobić z nich użytku.
– Nigdzie nie idę, bo nie wiem, co tu się odpierdala! – Cofnął się o dwa
kroki od kapitan. – Już raz cię ściągałem z drzewa, a potem byłaś…
Nie mogę jej chyba jeszcze powiedzieć…
– Byłam? – wtrąciła Hyte.
– Byłaś potworem, który chciał mnie zeżreć. Więc stanowcze… Nigdzie
nie idę! Dopóki nie będę pewien.
Hyte zaśmiała się głośno, na co Raven od razu stanął w pozycji
obronnej.
– Ty, kurwa debilu, a niby jak
chcesz to sprawdzić… Gdybym chciała cię zabić, to bym to już zrobiła. Gdyby to
COŚ chciało nas zabić, też już by to zrobiło, więc albo sobie odpuściło, albo
jest, kurwa, czymś lub kimś teraz zajęte. Więc ruszaj to swoje zwiadowcze
dupsko, bo musimy stąd wypierdalać! – Raven skinął głową i rozejrzał się dookoła.
Wskazał pierwszy lepszy kierunek, który przyszedł mu na myśl. – Tam zaczniemy
poszukiwania – oznajmił.
***
Oren ciągle biegł przed siebie, nie odwracając się ani razu, by
sprawdzić czy Raven podąża za nim. Tak naprawdę miał to teraz w dupie,
najważniejsza była Hyte. Jej krzyk ciągle dudnił w jego głowie.
Trafił w końcu na skrzyżowanie
ścieżek, w miejsce, gdzie rozdzielili się na początku.
– Mówiłem, przecież że to chujowy pomysł. Jak zwykle nie słuchałaś. Co
teraz?
Oren usłyszał krzyk Hyte, który dobiegał z niewielkiej odległości.
Ruszył w tym kierunku co sił w nogach, a gdy wybiegł za ostatnie krzaki, które
stały mu na drodze, ujrzał widok, który rozpalił jego gniew. Zobaczył Ravena,
który znęca się nad przywiązaną do drzewa Hyte w obecności żołnierzy
Peacemakers. Oren wybiegł z ukrycia, nie zważając na konsekwencje swoich
działań, a gdyby jego wzrok mógł zabić, to już wszyscy byliby martwi.
– Wiedziałem, kurwa! Wiedziałem, żeby ci nie ufać! Ty parszywy gnoju!
Zabiję cię! – Oren wyciągnął swój karabin, ale zanim zdążył go odbezpieczyć,
dostał kolbą broni w plecy. Padł na ziemię, a jego striker wypadł kawałek
dalej.
– Za późno. Oren. A może w odpowiedniej chwili? – Raven wycelował w
głowę kapitan i po chwili było słychać tylko huk niosący się po lesie, a ptaki
z pobliskich drzew rozleciały się w różnych kierunkach.
Pilot, leżąc na ziemi wpatrywał się w swoją kapitan, która osunęła się
na drzewie, na tyle, na ile jej przywiązane ciało pozwoliło. Mimo całego gniewu,
nie wydusił z siebie ani słowa. Zamknął oczy, by nie ronić łez.
– Zostawcie go tutaj i tak tu zdechnie. – odpowiedział zwiadowca na
pytającą minę żołnierza. Raven podszedł do Orena, po drodze podniósł jego broń
i wyszeptał mu do ucha. – Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.
Oren nie wytrzymał nerwowo, otworzył oczy. Chciał podnieść się i
przyłożyć Ravenowi, ale już go nie było. Podniósł się i podszedł do ciała Hyte.
Ręką przesłonił jej powieki by miała zamknięte oczy. Usiadł obok niej. Dłużej
nie mógł powstrzymywać łez.
– To już koniec… naszych przygód, Hyte. Moja droga… Lev. Zostanę tu z
tobą… OK?
Odbezpieczył Strikera.
***
Raven i Hyte znaleźli trop i wkrótce byli na miejscu, gdzie Oren
siedział obok drzewa. Zanim zdążył podnieść głowę usłyszawszy kroki, coś
złapało go za ramię i z całej siły próbowało mu je wyrwać. Pilot opierał się
siłą swych mięśni, w końcu usłyszał tylko świst noża, który trafił w to, co go
trzymało. Gdy odwrócił głowę w stronę drzewa, zobaczył wijącą się mackę,
przebitą celnie rzuconym nożem.
– Może już być podniósł dupę, co?! – Usłyszał głos kapitan i zerwał
się na nogi. Odskoczył, wyrywając nóż z drzewa, po czym będąc w bezpiecznej
odległości, skierował ostrze w Ravena i Hyte, których w końcu dostrzegł.
– Ja to ja, a wy to wy? – odezwał się bez namysłu.
– My to my, a ty to pizda. Kurwa, no mówiłam, że debil! – odwarknęła
Hyte, patrząc na Ravena.
– Nie róbcie scen, spierdalajmy stąd – radził Raven.
Oren przyglądał się im, celując w nich na zmianę nożem. Zastanawiał
się, czy to naprawdę oni. Jego konsternację przerwał przeraźliwy ryk jakiegoś
olbrzymiego zwierzęcia. Zaraz potem było słychać serię wystrzałów i jakiś
wybuch w oddali.
– Chyba czas ruszać w drogę – stanowczym tonem oznajmił Raven.
– Chyba, kurwa, zapomniałeś kto tutaj… – Kapitan nie dokończyła
zdania, gdy poczuli wstrząs, a jedno ciało żołnierza Peacemaker przeleciało
obok nich. – Masz rację. Ruszać się! Cokolwiek się odpierdala w tym lesie,
mam tego serdecznie dość! Oren, przestań mi machać tym chujstwem przed oczami! –
Stanowczym ruchem wyrwała pilotowi nóż. – Broń biała to nie twoje klimaty!
Zapamiętaj, żołnierzu! – Wkurwiony błysk w jej oku, w końcu przekonał Ravena,
że to naprawdę Hyte. Mimo to, musiał zerknąć, czy tam, pod drzewem…
Nikogo tam teraz nie było. Żadnych trupów, żadnych martwych kapitanów,
ani plam krwi.
– Dzięki Bogu – odetchnął.
– Podziękujesz mu, kurwa, kiedy indziej. – Hyte złapała Orena za ramię
i razem zaczęli biec za Ravenem. – Wynosimy się stąd!
Hej :)
OdpowiedzUsuńFajnie, że moje modły zostały wysłuchane i dostałam ciąg dalszy, bo muszę Wam napisać, że piękniutko to sobie wymyśliliście! Nie wiem, jaki czort, diabeł czy jakie skurwysyństwo sprawiło te wszelkie wizje, które odgoniły słońce, a przyniosły chore poczucie winy, ale powyższy tekst jest wyśmienity! Po prostu chłonęłam niczym cynamonkę (uwielbiam je, a że szwagier dzisiaj upiekł, to mnie trzyma), smakując powoli, by się delektować, by stwierdzić po którymś kęsie "pierdolę" i wrzucić w siebie całość. Ja cię, ale to było dobre! Widać u każdego z Was dopracowanie w każdym opisie - są tak plastyczne, że myślałam, iż trafiłam do jakieś żołnierskiej dramy (a że jedną mam na oku, to mnie się klimat trzyma)! Zrobiłabym drugą korektę, bo wciąż są błędy, no i nadal razi mnie wrzucenie akapitu pisanego w innej narracji, ale całość jak najbardziej nie tylko mnie nasyciła, co dała apetyt na jeszcze więcej.
Dios, jestem fanką tej serii i basta.
Pozdrawiam.