ARSENAŁ

niedziela, 26 kwietnia 2020

[59] Zapisani: No hablaré de mi amor ~ Miachar


            Ostatni tekst z serii. Serdecznie dziękuję, iż tak ciepło ich przyjęliście, za każde miłe słowo, to wiele znaczyło zarówno dla Rosabeth i Keitha, jak i dla mnie :) Gracias!

___________________________________________________


            Życie to seria zadań – lub zdań, jak twierdzą co niektórzy pisarze – zarówno ważnych, jak i przyziemnych. Nikt jednak nie określił jasno, czy sprawy ważne nie mogą być także przyziemne albo czy przyziemne zadania nie mają prawa nosić miana ważnych. Można to było rozpatrywać pod wieloma kątami, jednak racja była jedna: życie jest serią zadań i zdań, co podtrzymywałem jako autor powieści, z którymi każdy z nas musiał się mierzyć, choć wydawały się być zbyt przyziemnymi lub nie tak ważnymi, jak sądzili inni. Moje życie od pewnego czasu było serią zadań, które musiałem wykonać, by zmniejszyć wreszcie dystans dzielący mnie od miłości mojego życia i wreszcie zakosztować prawdziwego szczęścia. Miałem plan właściwie na każdy dzień, byle tylko czynić te małe kroczki prowadzące do celu.
            Wiedziałem, że Rosabeth zdaje sobie sprawę z moich działań, jednak to mnie już nie zawstydzało. Na obcej ziemi, kiedy przez tak wiele czasu byliśmy tuż obok siebie, stałem się na tyle śmiały, iż w swojej strategii zacząłem zmierzać także do pewnego punktu – pocałunku. I to nie takiego w skroń, jak to wykonałem podczas oglądania z przyjaciółką serialu. Miałem na myśli taki prawdziwy pocałunek, gdzie moje wargi delikatnie dotykają ust Rosabeth, by później w odpowiednim tempie skosztować ich tak, jak chciałem to uczynić od wielu lat. Przez ostatnie tygodnie przygotowywałem się do tego, tworzyłem odpowiedni grunt i właśnie dzisiaj miałem zamiar przejść do ostatecznego ataku. Bo nie wyobrażałem sobie wracać do kraju, nie spełniając swojego największego marzenia, jakim było stworzenie związku z najwspanialszą kobietą, jaką w swoim życiu poznałem.
            Byłem niemalże pewien, iż ona wie, dlaczego tak, a nie inaczej rozegrałem sprawę z grafikiem spotkań autorskich. Te zakończyły się wczoraj – czyli w dzień urodzin pewnego fikcyjnego demona, za którym Rosabeth szalała od kilku lat i z którego powodu ubrała się w czarną koszulkę oraz długą spódnicę w kolorze szmaragdowej zieleni – i to z niemałą pompą, ponieważ każda z uczestniczek otrzymała ode mnie czerwoną różę, ostatnie dwa dni w Hiszpanii miały natomiast być czasem wolnym, byśmy mieli okazję choć trochę poznać to miasto. Jak było do przewidzenia, Agnes zamierzała wykorzystać to, paradując od baru do innej knajpy, próbując flirtować i kaleczyć język. Nie wiedziałem, jak udało nam się tu wytrwać w jej towarzystwie, ale ważne, że ta męka zbliżała się do końca i przez najbliższe tygodnie, nim nie skończę maszynopisu, nie będę musiał spotykać się z nią twarzą w twarz. Wiele podziwu miałem dla swojej przyjaciółki, która spędzała z moją agentką więcej czasu i musiała robić nie jeden raz za jej ochroniarza. Powinienem donieść o tym do wydawnictwa, by tłumacz otrzymała jednak wyższą gażę. Ewentualnie sam coś jej dorzucę. Należy jej się.
            Co było moim planem na dzień w Barcelonie? Uczczenie dnia świętego Jerzego i zarazem Międzynarodowego Dnia Książki spacerem po parku Güell  i Las Ramblas, zrobieniem zdjęcia przy pomniku  Kolumba oraz mały piknik u podnóża zamku Montjuïc. Nic wyszukanego ani odkrywczego – brałem pod uwagę to, iż przez pewien okres Rosabeth tutaj mieszkała i znała wszelkie atrakcje o wiele lepiej niż ja – ale odpowiedniego do tego, o czym chciałem jej wreszcie powiedzieć. Wiedziałem bowiem, jak bardzo kocha to miasto, chciałem pokazać jej, że sam kocham ją równie mocno. O ile nie bardziej.
            Umówiłem się z przyjaciółką równo w południe w holu naszego hotelu. Na tyle wcześnie przed sjestą, by jeszcze zajść do kawiarni po zimne americano, które oboje uwielbiamy, ale też na tyle późno, by tłumacz mogła odpowiedzieć na maile, które przez ostatnie tygodnie przychodziły częściej, niż by sobie tego życzyła. Nie narzekała na to, ale widziałem po niej, że czasami ma już dość, kiedy ktoś zasypywał ją pytaniami i wymagał odpowiedzi na już, jakby zapominając, że obecnie znajdujemy się w innej strefie czasowej. Przez to czułem się gorzej, bo – jakby nie patrzeć – ja ją tu ze sobą porwałem, gdy ona nadal brała zlecenia, by ten wyjazd nie był jedynym jej źródłem zarobku. To nie stawiało mnie w najlepszym świetle, dlatego czułem się jeszcze większym dupkiem.
            Myślałem właśnie o tym, siedząc w hotelowym fotelu niedaleko recepcji, że przyjaciółka naprawdę poświęca dla naszej relacji więcej niż ja i, nie zachowując ostrożności, pozwoliłem jednemu z kolców czerwonej róży przebić sobie skórę na kciuku. Syknąłem i oderwany od rozmyśleń wpatrzyłem się w kropli krwi, która była za mała, by spłynąć w dół. Gęstsza od wody, metalicznie słona. Bez niej nie mogło być mnie.
            To samo mogłem powiedzieć o Rosabeth.
            Kolejny raz dałem się porwać jakieś idei w głowie, dokładać do niej cegiełki i miałem już prawie gotowy kolejny akapit do nowej powieści, jednak niczego pod ręką, by go zapisać. A bez tego byłem niemalże stracony. Dlatego postanowiłem zrobić coś, co robiłem rzadko – naprawdę uwielbiałem zapisywać pomysły w notesie, który, cholera, zostawiłem w pokoju, bo byłem pewien, że się nie przyda – sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki i zacząłem pisać tresć w notatniku smartfona, zapominając o wszystkim wokół mnie. I trwałem tak, dopóki ktoś mnie z tego stanu nie wyrwał.
            – Keith? – Usłyszałem swoje imię. – Może zostawię cię samego, skoro właśnie tworzysz?
            Zmorą moją jako pisarza było to, iż naprawdę dawałem się porwać swojemu powołaniu, porzucając wiadomość o istniejącym świecie i ludziach wokół mnie. Kiedy raz na coś wpadałem, musiałem nadać temu kształt, który mógłbym sam ocenić, zanim podam go dalej, dlatego tak ważne było zapisywanie na gorąco wszelkich możliwych dialogów czy scen. Będąc w tym stanie, ignorowałem to, co działo się w rzeczywistości i naprawdę niewiele rzeczy mogło mnie od tego uwolnić. Na pewno była to ostatnia kropka pomysłu. W tym fotelu dotarło do mnie, że taką moc ma także Rosabeth.
            Uniosłem na nią spojrzenie, zawieszając palce nad wyświetlaczem telefonu, i otworzyłem usta niczym ryba wyrzucona niespodziewanie na brzeg, która dopiero zdaje sobie sprawę z tego, jaki los niechybnie ją czeka.
            Patrzyłem na najdroższą mi osobę i nie potrafiłem wrócić myślami do tego, co właśnie tworzyłem, bo było to trudne, gdy miałem do czynienia z taką pięknością. Rosabeth pewnie by powiedziała, że przesadzam, że ta sukienka  z krótkim rękawem w kwiatowy deseń sięgająca jej przed kolana to nic takiego, ja jednak twierdziłem zupełnie inaczej. Wyglądała wspaniale, nie przeszkadzało nawet to, że na stopach miała czarne tenisówki, a nie obcasy, których inni ludzie by się spodziewali przy takiej stylizacji. Nie odrywając od niej wzroku, wstałem i odchrząknąłem. Mimo że miałem na sobie białą koszulę i najlepsze spodnie z garnituru, jakie do tego dnia wytrwały w moim bagażu, czułem się zbyt zwyczajnie, nijako przy takiej piękności.
            – Cześć, Rosabeth – przywitałem się, a mój głos nie brzmiał tak nisko i głęboko, jakbym chciał. – Wyglądasz przepięknie.
            Do tego jak ona się uśmiechała. Tak pogodnie, jakby właśnie pozbyła się ciężaru ze swoich barków i mogła czerpać ze świata to, co najlepsze. Chciałem, by uśmiechała się w ten sposób już zawsze i bym codziennie mógł tego doświadczyć.
            – Cześć, dziękuję. – Przeniosła wzrok z mojej twarzy na telefon, który nadal trzymałem w dłoni. – Bardzo ci przeszkodziłam? Zapisałeś wszystko, co chciałeś?
            Oczywiście, że się martwiła, czy dałem radę ze swoim natchnieniem. Umiała ocenić, kiedy ono jest ważniejsze od wszystkiego innego, i dawała mi przestrzeń. Gdyby Agnes też była tak wyrozumiała, a nie tylko ciosała mi kołki nad głową, nasza współpraca układałaby się zdecydowanie lepiej.
            – Tak, zapisałem główne myśli. – Nie skłamałem, najważniejsze, co mnie naszło, zanotowałem, najwyżej otoczka do zamysłu będzie nieco inna. Nie pierwszy raz wstępny szkic zostanie zastąpiony czymś nieco innym. – Jesteś gotowa?
            – A nie widać? – zapytała i roześmiała się.
            Zebrałem się w sobie i zmniejszyłem dystans między nami, wyciągając przed siebie różę obwiązaną wstążką.
            – Proszę, to dla ciebie.
            Choć nie była fanką tego kwiatu w tym kolorze, przyjęła go ode mnie i ponownie się uśmiechnęła się promiennie.
            – Dziękuję ci bardzo. Będę musiała więc być wierna tradycji i podczas spaceru kupić ci książkę. Jaki tytuł byś chciał?
            Zawstydziłem się na to pytanie i oblałem lekkim rumieńcem. Naprawdę nie potrzebowałem, by cokolwiek mi kupowała. To, czego od niej chciałem, nie było kwestią prezentu, tylko wypowiedzianej decyzji.
            – Naprawdę nie musisz. Nie trzeba.
            – Czyżby? Nie po to zaciągnąłeś mnie do Katalonii akurat w tym okresie? – dopytała, a w jej oczach pojawiły się złośliwe iskierki.
            Przełknąłem ślinę. Przejrzała mnie. Całkowicie. Mógłbym zarzekać się, że tak nie było, że to czysty przypadek, iż jesteśmy w Barcelonie dwudziestego trzeciego kwietnia, ale byłoby to kłamstwo, a ona doskonale by o tym wiedziała. Specjalnie wybrałem ten termin, by się tu znaleźć, by w dzień Świętego Jerzego, który był także patronem zakochanych, powiedzieć Rosabeth, co do niej czuję, wykorzystując do tego tutejszy zwyczaj. Dzień, w którym mężczyźni obdarowują ukochane kobiety kwiatami, głównie różami, a one odwzajemniają to i odwdzięczają się książkami. Specjalnie znalazłem się z nią w tym mieście w tym okresie, by był to dla nas obojga niezapomniany czas.
            A ona to wszystko wiedziała, mimo to nie było po niej widać chęci ucieczki. Raczej ciekawość i pewnego rodzaju niepewność. Jak u mnie. Nie byłem sam ze swoimi uczuciami.
            – Masz rację. Zrobiłem to specjalnie. – Wytrzymałem jej spojrzenie, tonąc w jej tęczówkach. – Idziemy?
            Skinęła głową i na chwilę pozwoliła sobie powąchać kwiat. Gdybym miał jakiekolwiek umiejętności malarskie, uchwyciłbym ten moment na płótnie i powiesił ten obraz jako swój ulubiony w salonie, by każdy z moich gości mógł poznać, kto jest moją największą miłością.
            Otworzyłem przed nią drzwi i wspólnie wydostaliśmy się na ulicę Barcelony. By zbliżyć się do centrum, najlepiej byłoby wziąć taksówkę, ale oboje bez słownego porozumienia po prostu ruszyliśmy przed siebie, by od tego spaceru zacząć czerpanie magii tego miasta. Choć był środek dnia, na chodniki padały liczne cienie budynków spacerujących osób. Wśród nich wiele było par, które niosły pachnące bukiety i ozdobione wstążkami woluminy. Liczne księgarskie stragany zachęcały do zakupu wydawniczych nowości, zaś kwiaciarki przystawały przy każdym możliwym rogu i proponowały zakup róż w atrakcyjnej cenie.
            Zerknąłem na Rosabeth, która przypatrywała się uważnie wystawionym stołom z powieściami, i zastanawiałem się, jaki tytuł powieści chciałbym po powrocie do kraju widywać na swoim regale. Podczas czterech tygodni spotkań z fanami otrzymałem od nich liczne prezenty, o czym informowałem na bieżąco i prawie regularnie w mediach społecznościowych – Agnes stwierdziła, iż powinienem rejestrować w ten sposób swoją wyprawę, sama nie chciała tego robić, bo stwierdziła, że to poniżej jej kompetencji – wśród nich znalazło się wiele książek, nie chciałem, by prezent od przyjaciółki miał swoją kopię wśród podarunków. Poza tym z Rosabeth kojarzyła mi się pewna seria, ale nie umiałem stwierdzić – uderzała we mnie moja nieznajomość języka – czy ją znajdzie.
            Nie powinienem jednak wątpić w umiejętności pani tłumacz, która nagle przystanęła w miejscu i cicho pisnęła. Spojrzałem na nią zaskoczony.
            – Co jest? Rosabeth, co się dzieje?
            Jej oczy lśniły radością, jakby właśnie otrzymała gwiazdkę z nieba, a uśmiech mógłby rozświetlić moje życie do jego ostatniego dnia.
            – Zaczekaj chwilę tutaj, zaraz wracam!
            Nim mogłem zareagować, cofnęła się do straganu, który przed chwilą minęliśmy. Odprowadziłem ją wzrokiem i patrzyłem, jak sięga po jeden z woluminów, rozmawiając przy tym z księgarzem, który rumienił się, odpowiadając jej na jakieś pytanie. Poczułem lekkie ukłucie zazdrości. Jak najbardziej rozumiałem jego reakcję – w końcu miał do czynienia z naprawdę piękną kobietą – jednak wolałbym, aby Rosabeth rozmawiała ze mną, nie z nim.
            Mełłem w ustach przekleństwo i czekałem naburmuszony. Kilka mijających mnie osób mogło mnie rozpoznać, bo pokazywały mnie sobie palcami i coś między sobą szeptały, ale nie skupiałem się na tym. Chciałem, by przyjaciółka wróciła do mnie jak najszybciej, a nie obdarowywała księgarza tym swoim uśmiechem.
            Musiała dostrzec, iż czuję się urażony, gdy do mnie podeszła, bo przewróciła oczami, widząc moją minę.
            – Och, daj spokój, Keith. Rozchmurz się – poradziła i zajrzała mi w twarz, uśmiechając się. – Mam coś dla ciebie. ¡Feliç dia de Sant Jordi! – powiedziała po katalońsku i podała mi powieść, po którą poszła.
            Początkowo okładka nic mi nie mówiła, ale kiedy zobaczyłem na niej imię, trybiki w mojej głowie zadziałały i przeniosłem się dziesięć lat wstecz. Spojrzałem na przyjaciółkę, a moje serce zaczęło szybciej bić.
            „Ana, la de Avonlea” – przeczytałem tytuł na głos. – „Ania z Avonlea”? – dopytałem, patrząc na twarz ukochanej osoby.
            Rosabeth zaśmiała się.
            – Tak, zgadza się. Jak tylko ją zobaczyłam, pomyślałam, że egzemplarza w języku hiszpańskim jeszcze nie masz, a z tą serią oboje mamy dobre wspomnienia. Jeśli chcesz, po powrocie mogę ci znaleźć te fragmenty, które cytowałam tamtego dnia na szkolnych schodach, będziesz mógł poćwiczyć język i…
            Nie dałem jej dokończyć, ponieważ musiałem wykorzystać okazję, która się nadarzyła. Okazję, którą – zgodnie z obietnicą – musiałem wykorzystać, by nigdy siebie nie znienawidzić.
            Dlatego objąłem kobietę w pasie, przyciągnąłem do siebie i odnalazłem jej usta, by złożyć na nich pierwszy z pocałunków, jaki chciałem jej ofiarować.
            Jej wargi były miękkie i smakowały brzoskwiniami. Pierwszy dotyk był niczym muśnięcie, ale na tym nie zamierzałem poprzestać. Naparłem odrobinę na jej usta, by je rozwarła, co uczyniła, a ja zatopiłem się w tym doznaniu, całując przynajmniej tak, jak bohaterowie moich romansów. Bo w końcu sprawiłem, iż w moim życiu zaistniało love story
.
            Kiedy się od siebie odsunęliśmy i obdarowaliśmy oddechami, nie mogłem oderwać wzroku od jej oczu, w których zebrały łzy i szczęście, które sam odczuwałem.
            – Nie będę mówił o swojej miłości – wyznałem szczerze, gdy uznałem, że aparat mowy mnie nie zawiedzie – bo o niej pewnie już wiesz, bo jesteś na tyle bystra, by dostrzec, iż moje serce należy do ciebie. Kocham cię, Rosabeth, i jestem niesamowicie szczęśliwy, iż czuję coś takiego. Pragnę dbać o ciebie i troszczyć się każdego dnia mojego życia, jeśli tylko mi na to pozwolisz. Kocham cię – powtórzyłem i pochyliłem głowę, by pocałować ją jeszcze raz.
            Nie dbałem o to, że książka w mojej dłoni może za chwilę wypaść, nie dbałem o to, że Rosabeth nieświadomie przykłada różę do mojego nagiego przedramienia i znowu mam nieprzyjemność z pewnym kolcem. To bowiem, co się działo, było najwspanialsze w świecie i zagłuszało ból.
            To było TO, na co czekałem całe swoje życie.
            Gdy znowu na nią spojrzałem, płakała i uśmiechała się cała sobą, najpiękniejsza w całym wszechświecie.
            Y también te quiero – wyznała, po czym sama mnie pocałowała, a moje serce eksplodowało.
            Teraz obejmowałem ją w pasie obiema rękami – nie wypuszczając przy tym jednak książki, bo miała już dla mnie niezwykłe znaczenie – a Rosabeth objęła moją szyję i tak w siebie wtuleni oddawaliśmy się nowemu ulubionemu zajęciu.
            Szczerze mówiąc, nie tak to miało wyglądać. Zaplanowałem wyznać jej miłość u szczyt zamku, na sam koniec naszej randki, ale nie miałem za złe losowi, iż podrzucił mi okazję szybciej. Bo plan zrealizowałem, z tym, że przez cały spacer mogłem trzymać ukochaną za rękę i kraść jej kolejne pocałunki.
            Udało się. Nie przejmowałem się pakowaniem, które nas czekało, ani pożegnaniem z hiszpańską ziemią. Wiedziałem, że tu wrócę razem z Rosabeth, bo ta wyprawa nas ostatecznie połączyła. Przyszła pora, byśmy zaczęli tworzyć własne zwyczaje.
            Dwudziesty trzeci kwietnia stał się naszym pierwszym dniem i miał być dniem także kolejnych pierwszych razów oraz tytułem powieści, którą napisałem po Myśli w głębi mnie. Powieści, która ukazała się drukiem w dzień pierwszej rocznicy naszego ślubu oraz narodzin naszego pierwszego syna.
            Dwudziesty trzeci kwietnia. Mój ulubiony dzień w roku. Już na zawsze.
           

2 komentarze:

  1. Wow, ostatni odcinek Zapisanych 😮 ja myślałam, że oni już przeszli przez fazę pocałunków na serio, chyba nie jestem zbytnio romantyczna 😅

    Osoba Agnes zawsze mnie rozśmieszyła w tej serii 🙃

    No przyznam, że plany na dzień z Rosabeth są urocze i sądzę, że znajdzie się w nich dużo okazji do pocałunków i nie tylko. No może gdzieś tam na końcu języka u mnie są jeszcze romantyczne stwierdzenia i klimat, który z pewnością uda ci się ukazać.

    Nie sądziłam, że coś potrafi wyrwać Keith'a z transu tworzenia, ale jak widać Rosabeth jest jego czułym punktem, Czyżby stała się dla niego ważniejsza niż pisanie? O to jest dylemat, cóż może być ważniejsze dla pisarza z krwi i kości niż tworzenie?

    ładny prezent, a on nieźle wykorzystał moment :) Całuśny Keith :)
    Jak się ładnie zakończyło. W końcu postanowili być razem, tak na serio, bez podchodów i niepewności czy druga osoba czuje to samo.

    Fajnie, że im się ułożyło i ze ślubem i z dziećmi .... no i z powieściami też.

    OdpowiedzUsuń
  2. No, to przybywam do ostatniego tekstu z "Zapisanych" :D.
    Wtf, Keith traktuje wyznanie miłości i pocałunek jak atak XD. Chłopiec, uspokój się.
    O JA CIĘ XD. Czy ja tu widzę nawiązanie do urodzin Nathiela? Od razu to do mnie nie dotarło, ale epotem się skapłam, że demon, urodziny, szmaragdowe wdzianko. No, proszę! Nathiel jest wdzięczny :D.
    O tak, to pisarksie zatracaanie się w świecie i próba szybkiego zapisania dialogu. My to znamy.
    Zastanawia mnie, dlaczego nagle fragment był pisany ukośnie. Trochę mnie to zdezorientowało. I ogólnie się zdziwiłam, że akurat w takim momencie Keith ją pocałował :o. Ale fajnie to wyjaśniłaś. Szybko to się jakoś skończyło. Ale fajnie, że ze sobą ostatecznie są. W sumie to niczego innego się nie można było spodziewać.
    "Zapisani" to taka seria na odmóżdżenie. Nie byłam jej wielką fanką, jak już ci kiedyś wspominałam, może dlatego, że ta dwójka ani mnie do siebie nie zachęcała, ani od siebie nie odpychała (za to Agnes już tak XDDD). Ale dobrze, że to tak się zakończyło. Życzę im szczęścia, jeeej!

    OdpowiedzUsuń