W zasadzie to nie chciało mi się
pisać, więc wyszło takie byle co. Miał to być tekst zawierający kilka pojazdów,
bo przegrałam zakład z Ivy, tak więc mam nadzieję, że tyle wystarczy, aby
przyjąć, że odpokutowałam przegraną >D!
***
–
Detektyw Jack Daniels i detektyw Glen Morgain.
Spojrzałem
ukradkiem na kumpla, który właśnie pokazał starszemu patologowi sfałszowaną
odznakę. Powtórzyłem jego gest, ale miałem przy tym o wiele bardziej kamienną
twarz. Naprawdę nie mógł wymyślić ambitniejszych imion? Właśnie przyznał się do
tego, że jego ulubionym trunkiem było whisky. Widząc minę patologa, odniosłem
wrażenie, że nasza misja właśnie zyskała status nieudanej, ale najwyraźniej los
nam sprzyjał, bo mężczyzna wyłącznie skinął głową i machnął ręką, jakby nie
obchodziła go obecność jakichś tam podrzędnych detektywów.
–
Nie obchodzi mnie, co tu robicie. Róbcie, co musicie, a potem stąd
wypierdalajcie – powiedział zgryźliwie. – Szukacie kogoś konkretnego? Na pewno,
w końcu jesteście zasranymi detektywami. Streszczajcie się, bo aktualnie trwa moja przerwa obiadowa,
więc załatwmy to szybko albo się wkurwię. Tak, przeklinam na zmianie i gówno
mnie obchodzi, co o tym sądzicie. To kogo szukacie? – Rozgadany patolog
poprawił okulary, a potem ściągnął lateksowe rękawiczki, wrzucił je do
śmietnika i sięgnął do papierowej torby po zapakowane w folię kanapki. Już z daleka
dało się wyczuć zapach starej pasty jajecznej i ogórki kiszone. W duchu zadałem
sobie pytanie: kto, do chuja, jadł pastę jajeczną z ogórkami kiszonymi? – Ile,
kurwa, będę czekał na odpowiedź? Mam zacząć żreć kanapeczki przy zwłokach?
Chwyciłem
kumpla za ramię i pchnąłem go stanowczo w tył. Najwyraźniej oniemiał, kiedy
zobaczył sprofanowane pieczywo. Chantre z zawodu był kucharzem. Odrażały go
wszelakie pasty kanapkowe. Pewnego dnia po pijaku zorganizował prawdziwą
rewolucję przemysłową w markecie. Rozebrał się, stanął na zamrażarce i zaczął
nacierać się pasztetem, wykrzykując, że to koniec ery przetworzonego jedzenia.
Teraz wszyscy mają wpierdalać owocki i warzywka. Zawsze odradzałem mu picie
whisky, ale nigdy nie chciał mnie słuchać.
Już
otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, kiedy stary patolog wgryzł się w swoją
kanapkę, brudząc przy tym brodę, i rzucił do mojego kumpla:
–
Wyglądasz jak jebany Chińczyk. Jak mi tu przyprowadziłeś w pakiecie jakiegoś
koronawirusa…
–
Panie Richardson – zacząłem spokojnie – korony to noszą miss piękności, a
detektyw Daniels z pewnością do ich grona nie należy. Z wirusami również
niezbyt się lubi. Poza tym nie jest Chińczykiem, a Japończykiem. Proszę się
powstrzymać od uprzedzeń i zbędnego generalizowania. Przybyliśmy tutaj w
sprawach służbowych, a nie towarzyskich.
–
Jakbym chciał towarzystwo, to bym sobie po dziwki zadzwonił – prychnął
siwowłosy mężczyzna, biorąc torbę z kanapkami w garść. Obrócił się do nas
plecami i wyszedł z pomieszczenia, trzaskając za sobą drzwiami jak obrażona
nastolatka. Niosły się za nim ciche przekleństwa.
Chantre
donośnie gwizdnął.
–
Niezłe ziółko z tego naszego dziadka.
–
Ziółka to by mu się przydały, żeby się uspokoić – mruknąłem od niechcenia i
podszedłem do stalowych szuflad, na których widniały imiona i nazwiska denatów.
Starałem się odnaleźć naszą zgubę. – Następnym razem nie wychodź naprzód ze
swoimi pomysłowymi danymi osobowymi. Zawsze mogłeś trafić na konesera whisky,
który szybko by się zorientował, że robisz go w chuja.
Mój
kumpel wzruszył beztrosko ramionami, wyjmując papierosy z kieszeni. Przysiadł
na stole do sekcji zwłok i odpowiedział:
–
Powiedziałbym, że rodzice byli alkoholikami i zamiast pójść do biblioteki, żeby
sprawdzić jakąś księgę imion, czy coś w ten deseń, to wzięli je z etykiet
butelek. Nie brzmiałoby to wiarygodnie?
–
Nie. Poza tym nie wyglądamy jak bracia. Jesteś jebanym żółtkiem.
–
Powiedziałbym, że mnie adoptowali. Na azjatyckie sierotki ludzie zawsze patrzą
jakoś milej. Dodałbym do tego, że uciekłem z jakiejś wielkiej korporacji, w
której eksperymentują na dzieciach, i od razu serce by mu się skruszyło. O,
widzisz? Mi już łezka z oczu cieknie. – Chantre pociągnął nosem, przy okazji
zapalając papierosa. Chmurę dymu posłał w kierunku sufitu. Miał szczęście, że
było to na tyle stare prosektorium, że nie znajdowały się tu czujniki, inaczej
spadłby na nas deszcz wrażeń i znowu musielibyśmy stąd uciekać. – Ej, stary.
Poznałem fajną laskę. Popatrz!
Spojrzałem
przez ramię na kumpla, który właśnie uniósł pobladłą i sztywną rękę jakiejś
nagiej kobiety leżącej na stole do sekcji zwłok. Udał, że macha nią w moim
kierunku, szczerząc przy tym swoje białe, przesadnie proste zęby. Słowo daję,
czasami miałem mu je ochotę wybić, szczególnie gdy zachowywał się jak znudzony
lekcją matematyki gówniarz.
–
Trochę sztywna, ale ciało ma niezłe – zaśmiał się Chantre. Uniósł stopę denatki
i przyjrzał się plakietce, którą miała przywieszoną na dużym palcu. – Nazywa
się Evangelina. Chcesz sobie z nami walnąć słit focię, Iggy? Tak dla potomnych.
Oczywiście tych żywych, hehe.
Przewróciłem
oczami, nie odpowiadając na to bezsensowne pytanie.
–
Wiesz co? Jesteś niezwykłym szczęściarzem. Trzymam z tobą, chociaż nosisz
skarpety do sandałów, robisz konkursy na to, ile Cheeriosów zmieści ci się w
gębie, bekasz w rytm Bohemian Rhapsody,
wyrywasz włosy z sutków i zostawiasz je na umywalce, rozpierdalasz niemal każdą
misję i… – umilkłem, ponieważ odnalazłem właściwe nazwisko. Nie dokańczając
zdania, otworzyłem komorę chłodniczą. Teraz już całkowicie straciłem
zainteresowanie moim niedorobionym współpracownikiem, z którym dodatkowo byłem
zmuszony mieszkać.
–
Ej, ale te sandały to nazywają się geta, wiesz? I do nich się nosi skarpety, ty
rasistowski jebańcu. Nie znasz się kurwa na japońskiej modzie, to się
odpierdol, okej? – Oburzony Chantre podszedł do lodówki i spojrzał na nagie
ciało naszego kumpla. Zmarszczył czoło. – Dziwne uczucie widzieć naszego szefa
z parówą na wierzchu. Nie sądziłem, że zapuszcza amazoński gąszcz. W sumie to
już nie ma znaczenie, nie? Nie żyje. – Chantre ściągnął czarne beanie z głowy,
jakby chciał okazać w ten sposób szacunek naszemu znajomemu. – Chociaż sam
musisz przyznać, że wygląda, jakby był żywy.
–
Bo kurwa żyję, jełopie – odpowiedział trup, przenosząc się do pozycji
siedzącej. – Dłużej się nie dało? Dupa mi zamarzła. – Roman zgromił mnie złym
spojrzeniem. Moją odpowiedzią było obojętne wzruszenie ramion. Nie przejąłem
się Chantre, który nagle zaczął się wydzierać jak dziewczyna i biegać po
prosektorium. W zasadzie właśnie dla takich chwil żyłem.
Wystawiłem
w kierunku Romana paczkę papierosów wraz z zapalniczką. Oczywiście skorzystał z
zestawu. W drodze do wyjścia zdążył zapalić cienkiego zabójcę płuc. Nie
przejmował się zbytnio tym, że paradował nago. Od zawsze był pewny siebie, czy
to w ciuchach, czy bez. Nawet kiedy minął w drzwiach patologa Richardsona,
któremu kanapeczka z wrażenia wypadła z ust, potrafił zachować styl. Pewnie
gdyby miał na sobie spodnie, włożyłby do nich dłonie, wyglądając na jeszcze
bardziej wyluzowanego.
–
Co się gapisz? – spytał z prychnięciem, przystając na chwilę w drzwiach. – W
tych lodówkach jest w chuj ciasno, lepiej coś z tym zróbcie, bo więcej tutaj
nie wrócę.
Roman
odszedł, a wraz z nim ja i rozkrzyczany Chantre, którego pociągnąłem za łokieć.
Gdyby mój azjatycki kumpel żył w dziewiętnastym wieku, mógłby z powodzeniem
pozować do obrazu Edvarda Muncha. Jego ryj przypominał teraz niemo krzyczącego
trupa, który trzymał dłonie na policzkach.
Ostatni
raz spojrzałem w tył, rzucając do naszego ulubionego patologa z demencją:
–
Dziękujemy za współpracę. Do zobaczenia w kolejny weekend.
Hej, co ty pieprzysz? Takie byle co? Nie dość, że twój tekst mnie rozbudził, to jeszcze musiałam się powstrzymywać przed głośnym śmiechem, by nie dostać ochrzanu, no ale... Bawiłam się przednio!
OdpowiedzUsuńWidząc imiona ukradzione z trunków już człowiek przeczuwa, że może być ciekawie. Gadka-szmatka z patologiem o ciętym języku to rozkręca, a gdy akcja pobiegła do przodu, to już w ogóle szczęka bolała o szerokiego uśmiechu! I te przepiękne pociski, jakie tam serwowali... I to nawiązanie do obecnej sytuacji z koronawirusem... Miodzio i masełkowo! Taki duet rozwala system! A najlepsza jest końcówka, gdzie człowiek wreszcie odkrywa, po co tak właściwie tam przyleźli. Tylko wyobrażenie sobie tej puszczy u kogoś... Help me, please! Czemu mój umysł musiał akurat to podłapać? Dlaczego nie pozostał przy bekaniu w rytm Bohemiam Rhapsody? Albo to wyrywanie włosów z... O borze zielony, to też jest złe!
Bawiłam się przednio! Na taki tekst warto było czekać, dlatego uważam, że odpokutowałaś przegraną. :D
Para ala detektywów wymiata, w prawdzie nazwiska wymyślili sobie w koziej dupy trąbka ale patologii nie przeszkadzało kogo wpuszcza do środka. Już myślałam że kanapeczki zje w towarzystwie zwłok, wiadomo taki patolog to czasem samotny , szczególnie jak taki antysocjalny jest. Tak sandały skarpetki , bekanie Bohemian Rhapsody to cechy prawdziwego przyjaciele albo raczej tylko prawdziwy przyjaciel takie cechy docenia , nawet w sarkastyczny sposób. Koleś który wyszedł z lodówki totalnie mnie zaskoczył ale ma to sens w końcu przyszli kogoś poszukać z tym że sądziłam że będzie martwy. Zabawny tekst , czytało się z przyjemnością
OdpowiedzUsuńHej :)
OdpowiedzUsuńChyba powinnaś częściej przegrywać zakłady, by tworzyć takie pełne komizmu opki :D heh, wielbię Cię za to poczucie humoru i dosadne opisy. Kij z tym, że patolog to nie ma szacunku do swojej pracy, skoro zaczyna jeść strasznie bliski stołów sekcyjnych, za to jego postać jest świetna :D podejrzewam, że to przeklinanie pomaga mu rozluźnić tę sztywną atmosferę w pracy :D
Tekst pełen zarąbistych wyrażeń, ze świetnie wplecionym tematem i bohaterami, których od razu lubię :D a dla takiego Romana to sama mogłabym pracować.
Pozdrawiam.
Jakbym potrzebował towarzystwa to bym zadzwonił na dziwki xD jak potrzebuję przeczytać dobry tekst, to wchodzę właśnie tutaj. Język prosty, wulgarny ,a zarazem z tak wysublimowanym poczuciem humory, który akurat bardzo dobrze do mnie trafia. Taki dobry komedio-dramat jakby wrzucić na ekran.
OdpowiedzUsuń