ARSENAŁ

niedziela, 17 listopada 2019

[36] Gastro Killers: You only live once ~ Miachar


            Niedawno SadisticWriter zaprezentowała dzieciństwo Sarena, przywódcy Gastro Killers. Choć pisałam na grupie, że nie wezmę się w tym tygodniu za temat główny, bo nie mam do niego bohaterów, musiałam ulec pewnemu zabójcy z wegańskiej knajpki i przedstawić jego przeszłość, by wyjaśnić, dlaczego zaczął mordować. I dlaczego tylko wtedy jest w stanie się uśmiechać. Więc temat został wciśnięty trochę na siłę i w zupełnie niefantastycznej formie, ale jest. Miłej lektury.


            Żyjesz tylko raz. Jeden jedyny.
            To było dziwne. Te słowa wróciły do mnie nagle, kiedy przygotowywałem kolejne falafele dla głodnych wegetarian i wegan, gdy dzień dopiero dla wielu się zaczynał. Otwierałem lokal, którego nadal nie byłem właścicielem, a w którym zawsze robiłem najwięcej, łącznie ze sprzątaniem po zamknięciu – chyba nikt nie wyglądał w różowych, lateksowych rękawiczkach tak dobrze, jak ja. Ale nie o to chodziło. Wspomnienie naszło mnie nagle, bo tak samo niespodziewanie, czego zwykle nie robiłem, zajmując się przyrządzaniem potraw, podniosłem głowę i wyjrzałem przez jedno z okien, jakie było w pomieszczeniu, a które okazało się być tym wychodzącym na zaułek, którym przechadzała się właśnie młoda kobieta.
            To jej widok sprawił, iż wydarzenia sprzed dwudziestu lat wróciły do mnie niczym bumerang i wyświetliły się niczym kadry filmu, a ja zmuszony byłem pochylić głowę i oddychać głęboko, byle nie dać się im porwać za bardzo, by nie płakać.
            Zostałem mordercą, bo widziałem samobójstwo. Samobójstwo kogoś, kto ani trochę nie zasługiwał na śmierć. Ani na wcześniejszy gwałt.
***
            Miałem wtedy zaledwie dziewięć lat i byłem dumnym uczniem drugiego semestru trzeciej klasy. Nie byłem zbyt lubiany przez kolegów, co kładłem wówczas na karb tego, że dzieci bały się zadawać z przeraźliwie bladym chłopcem o zbyt ciemnych, choć naturalnych, włosach.
            Tego popołudnia, kiedy jak zwykle rodzice mieli wrócić do domu późnym wieczorem, a po zakończonych lekcjach nie czekały mnie żadne zajęcia dodatkowe, na które lubiłem chodzić, bo na nich ktoś zwracał na mnie uwagę, przechadzałem się korytarzem, zmierzjąc do szatni po kurtkę. Minąłem przy tym grupkę chłopców, którzy – jeśli dobrze kojarzyłem – byli o dwie klasy wyżej. Jeden z chłopców opowiadał o czymś pozostałym, usłyszałem jedynie część jego monologu.
            – No i wyobraźcie sobie, że musieli napisać długi tekst, którego tematem było, jak dobrze zapamiętałem: Jako łowca wiedźm nauczyłeś się, że tylko słabe wiedźmy używają magicznych artefakt
ów. Ta, którą właśnie ścigasz, wyciągnęła z kieszeni drewnianą łyżkę.. I wiecie co? Moja siostra dała radę i uzyskała najlepszą ocenę! Zdaniem mojej mamy jest najjaśniejszą gwiazdą w swoim koledżu.
            – Czy aby nie przesadza?
            Jak na moją dziewięcioletnią zaledwie wiedzę o świecie, ta dziewczyna jawić się mogła jako uzdolniona pisarka, ale nie zastanawiałem się na tym bardziej. Śpieszno mi było zabrać swoją kurtkę i opuścić mury budynku, który starał się mnie kształcić na dobrego obywatela, czego na razie jeszcze po sobie nie widziałem.
            Zbiegłem po schodach, nie natykając się już na nikogo więcej, wbiegłem do szatni i chwyciłem za ostatnie odzienie, jakie ostało się na wieszaku w tym boksie przeznaczonym dla trzeciego rocznika, a które należało do mnie. Nie dbałem o to, by zapiąć ją pod samą szyję, jak to wypadało w okresie jesienno-zimowym; byłem dzieckiem, zamiast o zdrowie, martwiłem się bardziej o to, czy zdążę na kreskówkę i czy po drodze nikt mnie nie zaczepi. Jak to mówiła moja sąsiadka z naprzeciwka: takiego ładnego chłopca to aż chce się pytać, gdzie się tak śpieszy. Starsza pani chyba nie rozumiała, że skoro widać, że się śpieszę, to nie mam czasu na żadne pogaduszki. Także wspinając się po schodach, by udać się do głównych drzwi, starałem się nie rzucać w oczy, by żaden z nauczycieli, jacy jeszcze – wyrastając nagle niczym spod ziemi – krążyli po korytarzach, nie chciał przeprowadzić ze mną jakieś rozmowy. Z jakiegoś powodu  wielu z nich uważało mnie za swojego pupilka – poukładanego ucznia, który zawsze był przygotowany i wszystko robił co najmniej dobrze. Gdyby wiedzieli, co naprawdę, mimo młodego wieku, o nich myślę, może przestaliby się ze mną obchodzić niczym z uroczym szczeniakiem.
            Na zewnątrz powitało mnie chłodne słońce i wiatr, który pewnie porwałby mi czapkę, gdybym jakąś nałożył na głowę. Jednak i to miałem gdzieś, pozwalałem ciemnym kosmykom łapać każdą możliwą pogodę, a na wszelkie wrzaski matki, która znowu przyłapała mnie na wychodzeniu z gołą głową, zawsze odpowiadałem, że nigdy nie zachorowałem, więc powinna siedzieć cicho. Może nie do końca tak ostro, ale już jej pyskowałem. I tak nie docierało do niej, kogo właściwie wychowuje, zbyt była zajęta siedzeniem w korporacji i udawaniem, że wie, czym jest ten wchodzący na większy rynek wynalazek zwany komputerem. W każdym razie pozwoliłem, by podmuchy wiatru targały mi włosy, kiedy szedłem chodnikiem w stronę domu. Nie mieszkałem daleko od szkoły, właściwie mogłem dotrzeć do niej w zawrotne kilka minut, o ile tylko decydowałem się na przejście skrótem przez niewielki park z gęsto rozmieszczonymi drzewami.
            Lubiłem tędy przechodzić o każdej porze dnia i roku, bo nigdy nie odczuwałem strachu, raczej fascynację przyrodą, która była tak blisko. Przechodząc obok, mogłem dotykać gałęzi krzewów, grzebać patykiem w wilgotnej ziemi, obserwować liczne robaki i wpatrywać się w wysokie drzewa, które zimą próbowały straszyć swoimi martwymi ciałami. Gdy jesień zmieniała twarz, by stać się szarością i deszczem, lubiłem kopać w sterty kolorowych liści, które czekały jedynie na rozkład. Początkowo szedłem ścieżką, lecz dość szybko skręciłem między krzaki, by depcząc pozostałości traw i dawych jagodowych krzaków, zmierzać między szkielety natury i skrócić drogę najbardziej, jak się da.
            Ale mimo planu nie dotarłem do domu na tyle szybko, by zobaczyć kreskówkę, bo coś zatrzymało mnie w tym lesie. A raczej ktoś.
            Dziewczyna idąca z naprzeciwka nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat. Mimo to wyglądała, jakby przeżyła za wiele, a ciężar świata przygniatał ją do podłoża. Niosła coś w ręce, ale dopiero kiedy się zbliżyła, mogłem dostrzec, co to takiego – sznur. Gruba lina z wyraźnie wyodrębnioną pętlą. Widziałem coś takiego po raz pierwszy, nie umiałem powiedzieć, czy była dość profesjonalnie zawiązana, wystarczył jednak sam jej widok, by coś zmroziło mi krew w żyłach. Później spojrzałem w twarz dziewczyny, która zdawała się mnie nie zauważyć. Minęła mnie, a do mnie dotarło, że skądś ją kojarzę.
            No tak! Dziewczyna z wiadomości! Gdybym nie oglądał wieczorami programów informacyjnych, pewnie ruszyłbym dalej w swoją stronę, ale dobrze pamiętałem, że ta nastolatka pojawiła się ostatnio w lokalnej telewizji, gdzie na żywo oskarżyła jakiegoś policjanta o gwałt. Prokuratura otrzymała zgłoszenie o przestępstwie i badała sprawę, ale ludzie – zwykli mieszkańcy, których poproszono o komentarz – uważali, że dziewczyna zmyśla. Ponoć miała jakieś problemy w domu i psychiczne (cokolwiek to znaczyło, jako dziecko nie byłem pewien), dlatego prawie nikt jej nie wierzył. Nie umiałem się odnieść do sytuacji, bo było w niej wiele słów, których zwyczajnie nie rozumiałem, mimo to, patrząc na ekran z ukazaną zapłakaną dziewczynę, na którą reporterka spoglądała z wyraźnym obrzydzeniem, czułem współczucie. To dlatego, zamiast iść do pustego domu, ruszyłem śladem dziewczyny.
            Gdybym wiedział, co się wydarzy... Pewnie bym nie zawrócił.
            Wydawało się, że była tu już wcześniej, ale nie jak ja, na spacerze, ale żeby wybrać takie drzewo, na które łatwo będzie wejść, by dostać się do odpowiedniej gałęzi. Stojąc w pewnym oddaleniu, patrzyłem, jak dziewczyna wspina się i przywiązuje linę, po czym zakłada sobie pętlę na szyję. To mnie trochę przeraziło, dlatego zawołałem:
            – Proszę pani!
            Dziewczyna wzdrygnęła się i przez chwilę balansowała na gałęzi, bliska upadku. Zachowała jednak równowagę i spojrzała na mnie, a ja mimo odległości mogłem zobaczyć olbrzymi ból w jej oczach i rezygnację wymalowaną na twarzy. Z oczu popłynęły jej łzy. Wiedziałem, że nic nie powstrzyma jej przed ostatecznym krokiem.
            – Żyjesz tylko raz. Jeden jedyny – krzyknęła w moją stronę, płacząc, po czym skoczyła z gałęzi i zawisła na linie, zapominając o ostatnim oddechu. Kilka kruków wzbiło się w powietrze, i kracząc, odleciało w kierunku zwanym północą, ja zaś wpatrywałem się w kołyszącego trupa.
            Moje dziecięce serce biło mi w piersi jak oszalałe. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałem, co się wydarzyło. Wpatrywałem się w martwą dziewczynę, a w mojej głowie kiełkowało stwierdzenie: ona nie żyje. Wypadałoby kogoś powiadomić. Normalny, dorosły człowiek właśnie tak by postąpił, ale ja byłem dzieckiem.
            Za to dość bystrym, by z całą pewnością stwierdzić, czyja to wina. Policjanta, który dokonał gwałtu na tej biednej dziewczynie. Ktoś powinien dać mu nauczkę...
            Potrzebowałem czasu i odpowiedniego planu, nad którym pracowałem bardzo długo, zbierając informacje wśród mieszkańców w ramach szkolnego projektu (jak to nazwałem, by nie słyszeć zbyt wielu dziwnych pytań), ale kiedy w końcu udało mi się – dziewięcioletniemu chłopcu – dostać niepostrzeżenie do mieszkania i, używając pistoletu, który znalazłem w szufladzie nocnej szafki, zastrzelić policjanta-gwałciciela w jego własnym łóżku, po raz pierwszy w życiu uśmiechnąłem się z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku. Uciekłem z miejsca zbrodni tą samą drogą, którą wszedłem, a że w tamtych czasach nikt nikt nie myślał o monitoringu we własnej posiadłości, zostałem przezwany duchem, bo mimo prób odnalezienia mnie, nikt nie zdołał dotrzeć do prawdziwego zabójcy.
            Nikt też nie myślał, że mogłoby nim być dziecko, które w pierwszą zimową noc, choć raz ubrane, jak powinno, z rękawiczkami na dłoniach, włamało się pod osłoną nocy i dokonało zemsty na kimś, kto zniszczył życie drugiej osobie. Jedyne życie, jakie ona miała.
***
            Dotknąłem dłonią piersi w miejscu, gdzie – ukryty pod czarnym golfem – spoczywał wieczny pistolet. Ten nie mógł nikogo zabić, mnie zaś każdego dnia, gdy stawałem nagi przed lustrem, przypominał o tym, co mnie ukształtowało i sprawiło, że jestem, jaki jestem. Kim jestem.
            Nie chciałem tego zmieniać, ale w chwili jak ta zacząłem zastanawiać się, czy noszenie w sobie zemsty za tamtą śmierć przez dwadzieścia lat ma jeszcze sens?
            Zatopiony we wspomnieniach i myślach odciąłem się od wszystkiego, to dlatego prawie podskoczyłem w miejscu, kiedy ktoś niespodziewanie dotknął mojego ramienia.
            – Wszystko gra? – zapytał szef, wyraźnie zmartwiony. Nawet nie wiedziałem, kiedy zjawił się w lokalu i wszedł do kuchni. – Coś jesteś bledszy niż zwykle.
            Nikt poza Nico i Sarenem nie wiedział, kim jestem w nocy, nikt nie znał też mojej przeszłości i tak powinno pozostać. Przybrałem więc na twarz wymuszony uśmiech, spojrzałem na właściciela i odparłem:
            – Wszystko w porządku, tylko trochę zakręciło mi się w głowie. – Jako że falafele mogły zaczekać, zapytałem: – Czy mogę na chwilę wyjść się przewietrzyć?
            – Jasne, oczywiście! – zakrzyknął zaniepokojony szef. – Zrób sobie tyle przerwy, ile potrzebujesz, byle byś mi tutaj nie zasłabł!
            Za jego zgodą wyszedłem więc na ten zaułek, gdzie widziałem tamtą dziewczynę. Nie było szans, by zastał ją tam teraz, ale i tak nie mogłem się powstrzymać przez rozejrzeniem wokół. Do południa i otwarcia knajpki zostało jeszcze dość czasu, bym odwalił medytację i wyrównał oddech. Mimo jej zastosowania i tak czułem, że ten dzień nie będzie dla mnie zbyt dobry.
            Ale czy to właściwie nie zależało ode mnie? By był dobry, wystarczyło kogoś zabić, a byłem niemalże pewny, że ktoś odpowiedni zdąży się przypałętać, bym mógł zrobić z nim to, co z gwałcicielem tamtej dziewczyny.
            Zbrodnia za zbrodnię. To nigdy nie brzmiało źle.

1 komentarz:

  1. OMFGOMFG. ARATÓ <3. Mój biedny, kochany Arató, który tak zawsze szukał przyjaciół, bo był smutną wegetariańską paróweczką! Już sam początek mi się podoba, bo to takie idealne wprowadzenie mrożące krew w żyłach. No i ten fragment, że właśnie dlatego został zabójcą. Od razu wzbudza to ciekawość!
    Kurde. Smutno mi z powodu tej dziewczyny, z drugiej strony... to smutne, że stwierdziła: walić to, że widzi mnie dziecko, które może mieć potem takie same problemy psychiczne jak ja, ponieważ zobaczy zwłoki. Więc... z jednej strony mi jej żal, z drugiej strony jestem wkurzona na jej egoizm. I jeszcze ten tekst, że żyje się jeden raz. Uch. Biedny Arató. I ta jego chęć, żeby zabić tego policjanta. God, dziwnie się z tym czuję XD. W sensie, że Saren miał najebane w głowie i zabijał już jako dziecko, to rozumiem, ale kurczę, taki mały Arató... No, nie mogę go sobie wyobrazić! Taki biedny chłopczyk pragnący sprawiedliwości. Ale dobry motyw, że się tak zapętlił, że stwierdził: będę zabijać przez kolejne dwadzieścia lat! Wow. No i w sumie fajnie było zerknąć do umysłu Arató, bo jest najbardziej zamkniętym w sobie bohaterem GK. Ach, jakie to piękne, że każdy z naszych Gastro ziomków jest taki inny! Dziękuję za ten tekst <3. Jeszcze bardziej kocham Arató (yyyy... tylko nie dzwońcie na policję, bo wyjdzie, że lubię zabójców XD).

    OdpowiedzUsuń