ARSENAŁ

niedziela, 3 listopada 2019

[34] Zapisani: Złe dobrego początki ~ Miachar


                Dawno tej pary nie było, a trochę się stęskniłam, poza tym tylko raz miałam z nimi styczność, gdy byli nastolatkami, chciałam dowiedzieć się czegoś więcej. No i pisanie o pisaniu jest fajne.
            W tym tygodniu jest to jedyny tekst z mojej strony, ale ma swoją długość, czujcie się ostrzeżeni. Cytowania w ustach Rosabeth pochodzą z powieści Ania z Avonlea Lucy Maud Montgomery. Bo zaczęłam oglądać serial. I na nowo kocham tę historię.

                Lato, tak uwielbiana przez miliony, kojarząca się jedynie ze słońcem i ciepłem pora roku, próbowało wedrzeć się do miasta, wykopać swoją siostrę, wiosnę, i zacząć panować odrobinę szybciej niż nakazywał to kalendarz. Przez to, że stawiało duże kroki i było już widoczne, umysły wielu uczniów zmieniły swój mode, nastąpiła dezaktywacja pewnych obszarów w mózgu i tylko nieliczni nadal byli w stanie przyswajać nowe informacje, które pewnie w przyszłości do niczego się nie przydadzą. Byłem jednym z tych uczniów, którzy jeszcze jako tako kontaktowali, ale nie skupiałem się na ostatnich tematach, tworzyłem bowiem na kartkach z zeszytu – za pomocą ołówka – zarys pewnego rozdziału, jaki winien znaleźć się w mojej debiutanckiej powieści. Było to o wiele lepsze zajęcia niż pochylanie się nad problemem przewozu węgla brunatnego i słuchanie o odnawialnych źródłach energii.
            Rosabeth nie podzielała do końca mojego zdania, pilnie notowała to, co nauczyciel geografii próbował przekazać, choć on sam zdawał się być totalnie znudzony przedmiotem, który wykładał. W moich oczach jawił się jako pionek na zbyt dużej planszy, który od dłuższego czasu stoi w miejscu i czeka na moment, kiedy inny pionek, należący do młodszego przeciwnika o świeższym spojrzeniu na nauczanie, pozbędzie się go, a ten będzie mógł zakończyć grę i odpocząć. Było mi go odrobinę szkoda, ale co mogłem poradzić na to, że jego życie jawiło mu się jako przegrane? Nie ja nim kierowałem, to on był panem swego losu. Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem, jak to mawiał jeden z europejskich wieszczy.
            Nauczyciel popatrzył po klasie, co widziałem, bo akurat uniosłem głowę znad kartki, szukając w głowie jakiegoś słowa, widział, że nikt go nie słucha, więc westchnął.
            – Żeby nie przedłużać bardziej waszej męki – odpowiedział zmęczony wszystkim – na koniec zadam pytanie i puszczam was wolno. Tylko ktoś musi mi powiedzieć, dlaczego elektrownie węgla brunatnego budowane są zaraz obok wydobywających go kopalń?
            Podnoszenie ręki wydawało się być zupełnie niepotrzebne, dlatego jedyna osoba, która faktycznie była skupiona na tym przemysłowym wykładzie, odezwała się głośniej:
            – Ponieważ podczas transportu na większą odległość węgiel traciłby swoją kaloryczność i stałby się bezużyteczny.
            Nauczyciel uśmiechnął się do niej.
            – Zgadza się, masz rację, Rosabeth. W związku z tym, iż słowa dotrzymuję, możecie już iść. Przeczytajcie tylko jeszcze dzisiejszy temat w podręczniku, mogę z niego pytać w poniedziałek. Do widzenia, miłego weekendu.
            Nawet nie skończył swojej wypowiedzi, a połowy uczniów już i tak nie było w klasie. Ja byłem wśród tych, którzy zostali, ale tylko dlatego, iż znalazłem to słowo, którego szukałem, dopiero po zapisaniu go na kartce mogłem odłożyć ołówek i zacząć się pakować. Kątem oka zerknąłem przy tym na Rosabeth, która wrzucała właśnie segregator z notatkami do plecaka i kierowała się do biurka nauczyciela. Nie dało się powiedzieć, po co to robi, obserwowałem ją więc uważniej, a koledzy wychodzili z klasy, szczebiocząc coś o tym, by urwać się z ostatnich lekcji i iść do kina. Jakby nie pamiętali, że za dwa tygodnie będą mieli wakacje, a podczas nich można robić, co się tylko zechce.
            – Przepraszam, panie Woodwood – powiedziała dziewczyna i jako jedna z niewielu nie zaśmiała się, wymawiając to nazwisko. – Chciałam zapytać, czy w przyszłym roku też będę mogła wziąć udział w kółku naukowym? Nie będę już raczej uczęszczać na pana zajęcia, ale na kółko bym chciała. Sam pan wie, że z tego są dodatkowe punkty przy przyjęciu na studia, zawsze to lepiej wygląda...
            Dawno nie widziałem, by mówiła o czymś, co było bardzo w jej interesie, z taką niepewnością. Jakby nie chciała urazić nauczyciela swoimi słowami.
            Mężczyzna patrzył na nią bez wyrazu, ale w kącikach ust pojawił się uśmiech. Chyba nie miewał zbyt wielu okazji, by pokazywać w ogóle radość czy przychylność, w tym wypadku wystarczyło lekko unieść wargi, bym ja – obserwator jedynie – szybko zrozumiał, że Woodwood się zgodzi. Pewnie też bym tak postąpił, mając uczennicę, którą interesuje mój przedmiot.
            – Oczywiście, Rosabeth, będziesz tylko musiała na nowo wypełnić kartę przyjęcia. Poza tym sam bym o to pytał, przydałby mi się bowiem ktoś na tyle ogarnięty nie tylko w geografii, co i w planowaniu spotkań, a ty jesteś kandydatką idealną.
            Moja przyjaciółka także się uśmiechnęła, zadowolona, że udało jej się dopiąć swego. Chyba poczuła, że się jej przyglądam, bo nagle spojrzała na mnie. Uniosłem dłoń i pomachałem jej, były to bowiem nasze ostatnie w tym dniu wspólne zajęcia. Najbliższe lekcje mieliśmy zupełnie w innych częściach szkoły, więc powinienem się pospieszyć, by dotrzeć do kolejnej sali przed dzwonkiem, ale nie mogłem wyjść, nie dając jej znać. Kiwnęła głową i uśmiechnęła się. Wtedy wyszedłem, by mierzyć się z kolejnymi przedmiotami i jakoś wytrwać do końca tej piątkowej mordęgi.
            Lato zbliżało się wielkimi krokami, wysysając z energii także przedstawicieli grona pedagogicznego, którzy mieli dość użerania się z nieposłusznymi uczniami i znikającymi dziennikami, dlatego prowadzili swoje zajęcia wyjątkowo ospale i nawet bez większego przygotowania.  Było mi to bardzo na rękę, bo zamiast skupiać się na ich słowach mogłem poświęcić czas i myśli na obmyślaniu pierwszych rysów fabuły i bohaterów do swojego dzieła. Miało to być coś innego niż dotychczas, coś różniącego się od wszystkiego, co do tej pory pojawilo się na moim blogu. Miało to być coś, co zadowoli każdego z fanów, jaki do tej pory pojawił się na mojej stronie i wyraził swoją opinię. Chciałem, by całość stanowiła historię, która porwie i pokaże, jak wielką mam wyobraźnię. Jako że nikt mi nie przeszkadzał, bo i koledzy zajmowali się swoimi sprawami, tworzyłem już także pierwsze sceny, jakie powinny się pojawić. Z tego stanu wyrwał mnie dopiero ostatni dzwonek, ten, który nakazywał iść do domu i cieszyć się piękną pogodą oraz weekendem.
            Ale nie chciałem wracać tak szybko. To dlatego, wychodząc zachodnimi drzwiami, przystanąłem na schodach i zapatrzyłam się przed siebie. Niby szkolny parking nie był czymś nadzwyczajnym czy mającym romantyczny wydźwięk, ale ileż sytuacji mogło się na nim wydarzyć! I to nie tylko współcześnie.
            Nagły pomysł opanował moją głowę, a jak już wiedziałem, kiedy przychodziła wena, należało wydusić z niej, ile tylko się da. To dlatego usiadłem na jednym z wyższych schodów, wyciągnąłem kartki z notatkami i zacząłem dopisywać kolejne zdania, tworzyć następną scenerię, która się nada. Pogrążony w myślach wzdrygnąłem się, kiedy nagle między nimi pojawiło się wyraźne: no kurwa, co ty wyrabiasz?!, a później westchnąłem. Wiedziałem doskonale, kto to przeklinał, mogłem się tylko domyśleć, dlaczego Rosabeth się zdenerwowała.
            Ta umiejętność słyszenia jej za każdym razem, kiedy używała wulgaryzmu, przed długi czas była dla mnie przekleństwem. Do tego nie umieliśmy stwierdzić, skąd się wzięła, choć oboje byliśmy prawie pewni, że zaczęło się to od tamtego omyłkowego telefonu i tego dziwnego bólu, jaki poczułem podczas rozmowy. W każdym razie zdołałem przywyknąć, miałem też przy okazji pretekst, by dzwonić do dziewczyny o różnych porach i wypytywać, co takiego się znowu dzieje, że ona tak bardzo kala sobie język podobnymi słowami lub wyrażeniami.
            Teraz wystarczyło mi potrząsnąć głową, by na nowo wrócić do własnych myśli, ale jakoś nie umiałem zapanować nad uśmiechem, który wykwitł mi na twarzy. Byłem ciekawy, do kogo teraz skierowała te słowa. Miałem nadzieję, że nie do żadnego nauczyciela – ci, mimo ładnej pogody, nie pozostawiliby tego bez odpowiedniej kary. Głównie, by dać innym przykład, jak nie powinni zachowywać się w obrębie szkoły. Po Rosabeth pewnie by to spłynęło, w końcu była dość twarda.
            Nie pozwoliłem sobie na zbyt długie oderwanie od pracy. Pociągnąłem ołówkiem po papierze jeszcze raz, kreśląc kolejne słowa, zadowolony z tego, że mam tak dużo pomysłów jednego dnia. Zatopiłem się w akapicie, gdzie chciałem zbudować jedną z postaci drugoplanowych, kiedy za moimi plecami otworzyły się drzwi, powiało ciepłem, a w powietrze uszło głośne westchnienie kogoś, kto nosił w sobie pokłady gniewu. Dobrze wiedziałem, kto to jest, nie potrzebowałem się odwracać.
            Dios, jaki z tego Petera jest palant! – wykrzyknęła. – Nigdy więcej nie dam draniowi żadnych notatek, bo te też mi spali w kiblu, jak będzie odpalał papierosa! – Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, że właśnie uderzyła stopą okutą w granatowy trampek o poręcz przy schodach. – Idiota!
            Przywykłem do tego, że ta na pozór spokojna dziewczyna w bardzo ekspresyjny sposób pozbywa się negatywnych emocji, pozwoliłem się jej wyładować, nie wychodząc ani ociupinkę ze świata, który kreowałem. Kiedy okrzyki za plecami ucichły, właśnie skończyłem ów akapit i czytałem go sobie w głowie, by stwierdzić, czy rzeczywiście brzmi tak dobrze, jak mi się wydaje.
            Wtedy Rosabeth zeszła do mnie i usiadła obok.
            – Co tam masz? – zapytała, wyrywając mi z dłoni jedną z kartek. Zmarszczyła czoło, przebiegając wzrokiem przez pierwsze zdanie wypisane u góry strony, od którego wychodziła akcja tego, co dzisiaj do tej pory stworzyłem. – Częścią problemów tego świata był fakt, że w dzisiejszych czasach nikt już nie łuska z babcią groszku. – Coś w jej spojrzeniu wyglądało jak ogniki. – Co to jest? Nie pasuje do tego, co napisałeś poprzednio.
            Jej kolano niespodziewanie, przy lekkim ruchu, kiedy to Rosabeth próbowała znaleźć dla swoich pośladków lepszą pozycję, prawie styknęło się z moim. Przez chwilę zapomniałem, jak się oddycha,
            – To pomysł, który wpadł mi do głowy podczas ostatniej wizyty u dentysty – wyznałem, kiedy przypomniałem sobie o oddychaniu i zdolności mówienia. – Ma to być opowieść o nastoletnim chłopaku wychowywanym przez dziadków, który nie do końca odnajduje się w latach siedemdziesiątych, w których żyją, bo on czuje, że nie pasuje do otoczenia, a jego dziadkowie za bardzo żyją tym, co było, kiedy sami byli w tym wieku. Stąd to zdanie, które wypowiada dziadek chłopaka, wspominając swoje dzieciństwo. Jak myślisz, dobrze to brzmi?
            Rosabeth milczała przez najdłuższą minutę mojego życia, spojrzała na mnie, a ja z przyjemnością wpatrzyłem się w długie, czarne rzęsy, które okalały jej oczy.
            – Byłeś u dentysty i stworzyłeś coś takiego? – zapytała, a w jej głosie dało się słyszeć niedowierzanie. Trochę mnie to zabolało.
            – A co innego miałem robić? – również zapytałem. – Samo wpatrywanie się w sufit nie pozwoliło zapomnieć o tym, że moja dentystka jest jeszcze grubsza niż przy mojej poprzedniej wizycie, a że kanałowe trochę trwa, zacząłem sobie rozmyślać o życiu i wpadłem na coś takiego. Co myślisz?
            Dziewczyna przez chwilę wyglądała na niepewną, jakby nie wiedziała, czy powinna dzielić się swoją prawdziwą opinią, czy może jednak co nieco pokręcić, udzielając odpowiedzi, ale znając mnie, wolała zaryzykować. Cóż, nieszczerych pochlebstw w sprawie swojej pisaniny raczej bym nie zniósł.
            – Nie jestem pewna, czy to odpowiednia fabuła na twoją pierwszą powieść – zaczęła powoli, obserwując moją reakcję. Zachowałem kamienny – tak mi się wydawało – wyraz twarzy.
            Jako że przyjaźniliśmy się od dnia, kiedy wspólnie upiekliśmy kilkaset babeczek z prawie niejadalnego proszku, dziewczyna była pierwszą osobą, której powiedziałem o wydawnictwie, które zgłosiło się do mnie z propozycją współpracy, teraz jej zdanie również było dla mnie ważne. W końcu była moim czytelnikiem, choć dotąd nie przyznała się, ile razy weszła na bloga, którego prowadziłem i gdzie przelewałem liczne historie. Była także pierwszą osobą gotową podzielić się ze swoimi odczuciami. Wiedziałem, że będzie starała się być krytyczna, ale przy tym nie urazi mnie w podobnych słowach, co Petera, który swoim zachowaniem zmusił ją do przeklinania.
              Jest taka… niepasująca do ciebie. Rozumiesz? – ciągnęła dalej. Patrzyłem na nią uważnie, starając się dojrzeć jakiekolwiek zmiany na jej obliczu, sugerujące że nastolatka być może nie jest do końca szczera. Nic nie znalazłem, przy tym nie byłem pewien, co ona zauważyła w tym jednym zdaniu. – Raczej powinieneś pisać o tym, co jest ci znane – powiedziała. – Jesteś przecież nastolatkiem w pierwszych latach nowego wieku, czy nie powinieneś podzielić się uczuciami, jakie nosisz w sobie teraz, zamiast domyślać się lub pytać po rodzinie, jak w latach siedemdziesiątych czuli się twoi krewni?
            To było… bardzo trafne. Nie patrzyłem tak na to do tej pory. Po prostu pozwoliłem słowom wypływać ze mnie i kształtować się na kartce, nie zastanawiałem się, czy to wszystko ma sens i jak sam się czuję z tym, co napisałem. To nie był ten etap mojej twórczej pracy, ale Rosabeth niekoniecznie była tego świadoma.
            – Nie myślałem o tym – powiedziałem. – Dopiero zacząłem tworzyć to wszystko, nie zamykałem żadnych ram czasowych ani nie mam doszlifowanych postaci, chciałem to zrobić, kiedy gonitwa myśli w mojej głowie ucichnie.
            – Rozumiem. – Wydawało mi się, że naprawdę tak jest. – Ale czy nie dałoby się tego wszystkiego przenieść na współczesność? – Jej oczy wpatrywały się we mnie tak jak oczy konserwatora muzeum, który sprawdza, czy sprowadzone przez niego dzieła na pewno są autentykami. – Przecież, choć czasy się zmieniają, to problemy nie tak bardzo. Twój bohater może czuć się tak samo źle w latach siedemdziesiątych, jak i teraz, w dwudziestym pierwszym wieku.
            Celna uwaga. Chyba poprosiłem o zdanie odpowiednią osobę, która skupi się na tym, co nie gra, i pomoże wszystko naprostować, by było ciągiem przyczynowo-skutkowym, nie tylko zbieraniną opisów i dialogów.
            – A co wówczas z tymi dziadkami i grochem? – zapytałem. – Wybacz, ale bardzo zależałoby mi na tym, by to zdanie, które przeczytałaś, znalazło się w powieści.
            – Hmm… – Dziewczyna zamyśliła się na chwilę. – Nie masz dziadków na wsi, prawda, Keith? – Do tej pory nie rozmawialiśmy o dalszych członkach swoich rodzin, więc tego nie mogła wiedzieć. Zaprzeczyłem ruchem głowy. – A ja mam. Moi dziadkowie mają zaś gospodarstwo, na którym trzeba robić, więc za każdym razem, gdy ich odwiedzam, ruszam z pomocą. Słyszałam kilka opowieści o tym, jak było kiedyś, jak wówczas wyglądało życie i sąsiedzka pomoc. Uważam, że to zdanie jak najbardziej pasuje do obecnych czasów, śmiało możesz je tam wcielić, tylko w odpowiedniej scenie.
            Uśmiechnąłem się do niej, bo trochę mi ulżyło. Najgorsze, co musiałem robić, to usuwać fragmenty, które wydawały się brzmieć dobrze, ale zupełnie nie pasowały do innych, ja zaś nie miałem pomysłu, jak je ze sobą połączyć. Nie zdarzało mi się to może za często, ale zdarzało. W przypadku książki chciałem tego uniknąć.
            – Dzięki.
            – A co tam jeszcze masz? – zapytała, patrząc mi na kolana, na których spoczywały kartki z innymi urywkami. Chwyciła za jedną z nich. – Pokaż.
            – To… To tylko dialogi – odparłem speszony, bo doskonale wiedziałem, co trafiło w ręce przyjaciółki. Jakoś nie chciałem, by przeczytała to za szybko, jednak los miał to gdzieś.
            By nie widzieć zaskoczenia na jej twarzy, spojrzałem przed siebie, a lekka czerwień wypłynęła na moje policzki. No tak, bo nie ma to jak rumienić się w chwili, kiedy przyjaciółka czyta dość romantyczny fragment. Ech, a powinienem skryć go głęboko w plecaku i nie wyciągać do wakacji.
            Rosabeth, ku mojemu zaskoczeniu, zaczęła czytać na głos. Wówczas świat się dla mnie na chwilę zatrzymał. Jej głos brzmiał dobrze, z odpowiednią czułością. Tak, jak powinien w przypadku lektora, którego widziałbym w pracy przy audiobooku mojej powieści.
            – Co, jeśli ja… Czuję coś do dziewczyny? To jest… agr, nie wiem… Co powinienem zrobić? – zapytał chłopak, krojąc pomidory i nie patrząc w stronę krewnego.
           
Mówisz o Gracie? – Mężczyzna zaśmiał się i nie przestał nawet wtedy, kiedy wnuk skierował nóż w jego stronę. Nie zrobił tego tylko dlatego, iż nie wyglądało to groźnie, zaś nastolatek rumienił się tak, że nie byłby raczej w stanie nikogo w tej chwili zranić.
            – Co? Nie! Oczywiście, że nie. Jak możesz tak myśleć?
            Och, oczywiście, że mógł. Tak jak i inni, którzy go obserwowali.
            – Ponieważ widzę, jak na nią patrzysz.
            – Jak?
            Staruszek uśmiechnął się dobrotliwie.
            – Z miłością. I to jest piękne.
            Nastolatka milczała przez chwilę, a ja nie mogłem się powstrzymać i spojrzałem na nią. Wyczuła to i także spojrzała na mnie.
            – To urocze – orzekła, a na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. – Brzmi, jakby ten bohater zauroczył się po raz pierwszy w życiu, jeszcze nie wiedział, czym jest miłość ani jak ją u siebie rozpoznać. To tak jak u wielu współczesnych nastolatków. – Na chwilę utkwiła spojrzenie w moich oczach. – Czy ta Gracie to bohaterka, która pojawia się nagle, czy może koleżanka, którą ten chłopak zna już jakiś czas?
            Bałem się odpowiedzieć od razu. Bałem się, że wówczas zdradzę, kto był inspiracją dla pierwszych rysów tej bohaterki i dlaczego nosi takie, a nie inne imię. Dlatego sięgnąłem po odpowiedź, która w tym momencie ratowała mi skórę.
            – Nie jestem pewien. Dopiero zacząłem myśleć nad całą tą gromadą, takich szczegółów jeszcze nie stworzyłem.
            Kiwnęła głową ze zrozumieniem i nie dopytywała, za co byłem jej wdzięczny. W ogóle byłem wdzięczny za wyrażanie swojego zdania. Dzięki niej zyskiwałem większą perspektywę, co wiele znaczyło dla mnie i dalszego pisania.
            Coś mi nie pasowało w pytaniu nastolatki, odezwałem się więc:
            – Dziwnie, że nie pytasz, jak chciałbym poprowadzić ten romantyczny wątek.
            Rosabeth wzruszyła ramionami.
            – Nie pytam, bo to twoja inwencja twórcza, nie moja. Dobrze wiesz, w jakiego typie romansach gustuję, więc co się będę odzywać.
            Roześmiałem się. Tak, wiedziałem, w czym gustuje, bo właśnie tamtego popołudnia, kiedy się poznaliśmy i piekliśmy te przeklęte babeczki, mogłem zaobserwować, jak zerka co chwilę do książki, która nie była kucharską, i zatapia się w historię, która wyrywała z jej piersi głębokie westchnienia. Wyglądało to wtedy komicznie, ale też sprawiło, że spojrzałem na nią trochę inaczej.
            – Nie śmiej się – fuknęła na mnie. – Nie moja wina, że Gilbert Blythe był moją pierwszą literacką miłością. – Westchnęła i spojrzała w pozbawione choćby małych obłoczków, przepięknie błękitne niebo. – Lecz czy nie czuliby się szczęśliwi, jeśliby nigdy nie było między nimi żadnego oddalenia i nieporozumienia, gdyby ręka w rękę przewędrowali całe życie, a wszystkie wspomnienia dotyczyłyby wspólnych przeżyć? – zacytowała wzniośle, na co jedynie uniosłem lewą brew.
            – Nie sądziłem, że jesteś aż taką fanką tej serii – powiedziałem, będąc naprawdę zdziwionym, ale tego akurat nie dałem po sobie poznać. Dobrze wiedziałem, że przyjaciółka uwielbia czytać, choć traktuje to tylko i wyłącznie jako formę rozrywki, nie jako możliwą przyszłość; na to była zbyt praktyczna.
             – Oczywiście, że jestem. – Albo mi się wydawało, albo Rosabeth poczuła się odrobinę urażona. – Przeczytałam wszystkie części, zanim w ogóle usłyszałam o Harrym Potterze. I historia Ani podobała mi się znacznie bardziej. – Mówiąc to, patrzyła na mnie, ale szybko jej wzrok powędrował znowu ku niebu, a dziewczyna ponownie przyjęła patetyczny ton. – Może, mimo wszystko, miłość nie zawsze zjawia się w życiu jak wspaniały rycerz poprzedzony fanfarami, otoczony przepychem?... Może zbliża się bezgłośnie i skromnie jak stary przyjaciel?  W tej chwili moje serce zadrżało. – Może ma pozory prozy, dopóki jakaś fala blasków, prześwietlająca nagle jej karty, nie wydobędzie z nich na jaw ukrytych rytmów i melodii?... – Rosabeth westchnęła. – Może… może miłość wykwita po prostu z serdecznej przyjaźni jak złocista róża z zielonego pąka?...
           
Między nami zapanowała chwila ciszy. Przyjaciółka rozkoszowała się echem wypowiedzianych przez siebie słów, ja natomiast skupiałem się na tym, by uspokoić swoje pędzące jak głupie serce. Sądziłem, że wiem, z czego to wynika, ale nie umiałem nazwać tego głośno. A Rosabeth nie musiała o tym wiedzieć. Odchrzaknąłem więc, przybrałem na twarz złośliwy uśmieszek i odezwałem się:
            – Czyli mam rozumieć, że liczysz, iż w twoim przypadku miłość będzie wyglądała tak jak w powieści sprzed stu lat?
            Spojrzenie, którym teraz mnie obdarzyła, można było uznać za prawie mordercze.
            – A jeśli tak? To moja sprawa, poza tym na takie uczucie jestem jeszcze za młoda. – Chciałbym powiedzieć o sobie to samo, jednak moje ciało dawało znać, że się mylę. – Czyli – przyjaciółka spojrzała na mnie uważnie – to będzie romans, tak? Twoje dzieło będzie w głównej mierze opowiadać o miłości?
            Z jakiegoś powodu – doskonale wiedziałem, o co chodzi, ale głośno bym się do tego nie przyznał – zarumieniłem się i umiałem odpowiedzieć jedynie burknięciem.
            – Tak, a co, coś ci się jeszcze nie podoba?
            Nie powinienem jej tak traktować, w końcu zgodziła się być moim recenzentem numer jeden, ale i tak bałem się, że zaraz udowodni mi, iż ten gatunek zupełnie do mnie nie pasuje.
            Wzruszyła tylko ramionami i roześmiała się.
            – Nie mówię, że coś się nie podoba, tylko trochę mnie zaskoczyłeś. Nie sądziłam, że to właśnie romans tworzysz jako główne dzieło, bo dotąd dawałeś mi poczytać jedynie fantastykę, ale to przecież twój wybór. Jeśli uważasz, że sobie poradzisz, to ja będę tym mocniej trzymała kciuki za twój sukces. – Zacisnęła dłonie w pięści i uniosła, bym to zobaczył. – Powodzenia, Keith! Walcz! A jak już ją wydasz, to ja chcę imienną dedykację na swoim egzemplarzu. – Puściła mi oczko i wstała. Patrzyłem, jak otrzepuje szorty, i zarumieniłem się jeszcze bardziej. – Pisz, pisz, ja muszę rozchodzić stare kości. Mieć prawie siedemnaście lat to nie żart! – zanuciła i zbiegła po schodkach w stronę parkingu.
            Patrzyłem za nią, jak odchodzi, a ta scena wydała mi się być idealną do zawarcia w swojej książce. Nie zważając na to, że ostatni dzwonek, który powinien mnie interesować, zabrzmiał już dawno temu, a ja powinienem iść do domu, sięgnąłem po ołówek i pod
wcześniejszymi notatkami dopisałem krótki fragment.
            Uśmiechnęła się się jeszcze raz i odwróciła, by odejść, ale nie powiedziała: Żegnaj, jakby to było  ich ostatnie spotkabie. Jej: do zobaczenia długo dźwięczało mu w uszach i dawało nadzieję,  że choć ta przygoda się skończyła, to przed nimi będą jeszcze  inne, przeżyte wspólnie, które pozwolą kolekcjonować najlepsze wspomnienia, jakie tylko mogliby mieć.
            Patrzyłem za Rosabeth i rozumiałem, co autorka chciała przekazać przez swoje słowa w książce. W tamtej chwili postanowiłem stać się takim Gilbertem, jakiego przyjaciółką chciałaby mieć, i nigdy nie stracić tego celu z oczu,  nawet jeśli dotarcie do niego zajmie mi wiele, wiele lat.
            Przed końcem wakacji postawiłem ostatnią kropkę w powieści. Po nowym roku mogłem ją znaleźć w miejskich księgarniach i w dłoniach koleżanek, a także na biurku Rosabeth, która dostała imienną dedykację na pierwszej stronie, jak i mogła znaleźć swoje nazwisko w podziękowaniach. Została moim głównym krytykiem, oceniała każde kolejne dzieło i – po studiach i zyskaniu pierwszego doświadczenia – także tłumaczem. Kiedy ja nie byłem pewien, czy to, co robię, jest odpowiednią dla mnie drogą, dawała mi ostrą reprymendę. Zawsze gdzieś w pamięci miałem to popołudnie, kiedy czułem, iż moje plany dotyczące debiutu są złe, przyjaciółka dała mi pewną nadzieję, że to tylko złe początki kogoś niedoświadczonego w drodze ku rzeczom dobrym. Gdyby nie ona, nie byłbym w tym miejscu, gdzie byłem.
            To dzięki niej wszystko było dobre. Bo ona była największym dobrem w moim życiu. Dlatego musiałem o nią dbać. Chciałem. Tylko czy ona o tym wiedziała? Musiałem to sprawdzić, a Hiszpania naprawdę wydawała się odpowiednim miejscem, by to zrobić.

3 komentarze:

  1. Przyznam, ze caly din bylam zestresowana, a kiedy siadlam do twojego tekstu, tak mnie to jakos wciagnelo, ze zamonialam o calym stresie. Dziekuje. Tez mialam takiego nauczyciela, ale od fizyki. Jego tez nikt nie sluchal, a I tak wszytscy mieli trojki, dla tych co sluchali byly piatki. Szkola, czy praca - jak sie toba nikt nie interesuje to faktycznie mozna robic co sie chce, jak ja teraz ( zamiast pracowac czytam tekst na WaR :) Tak to jest, ze inspiracja lezy na kazdym rogu, czasem sie nie spodziewamy, a czasami wrecz oczekujamy, ze cos sie wydarzy. Widze, ze rozrabiaka z tej Rosabeth, ale za to daje cenne uwagi odnisnie pisania. Madra dziewczyna. Idelanie oddalas przebieg rozwarzan o pisaniu, analizowanie, poprawki, pomysly i wszytko co sie z tym wiaze. Bardzo przyjemnie spedzilam z nimi czas rozmyslajac o pasji pisania. Na koniec widzac, ze kazdy ma swoje zdanie odnosnie tego co pisze chlopak, pokazuje ze tylko dlatego ze cos mi sie podoba nie znaczy, ze bedzie podobac sie tez komus innemu. Kazdy ma zawsze swoja wizje, nawet gdy czytamy ksiazki, kazdy widzi sytacje i bihaterow inaczej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej <3 fajnie, że znalazł się tu fragment o bohaterach, kiedy byli nastolatkami. No i ta scena z Keithem (on tak miał? Ciągle zapominam!), jak on sobie tam wszystko w głowie opowiadaniowo układa, a potem staje na parkingi i ma rozkminę, co tam się mogło wydarzyć. Normalnie jakbym widziała siebie.
    Te ich rozmowy są takie normalne i urocze, że to aż rozczula. No i Keith, huehue, wymyślanie opowiadań u dentysty. Robiłam dosłownie to samo, jak siedziałam u dentysty XD.
    Są i fragment z Ani, awwwww. Propsuję! I to, jak to jest wplecione w całość! I dopasowane do opowiadania, które stworzył Keith, awwww. No, genialnie po prostu! Wszystko tu tak świetnie zagrało, że hej! I wiesz co? O wiele bardziej w takim razie lubię twoje dłuuugie opowieści! Bo krótkie zaczynasz i zaraz kończysz, więc nawet człowiek nie zdąży się najarać wystarczająco i złapać emocje bohaterów, a tutaj? Jestem po prostu zachwycona! A mówiłam kiedyś, że "Zapisani" nie są moją ulubioną serią. Ale kto powiedział, że ten tekst nie może być ulubionym :D?
    Pozdrawiam i czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  3. Kocham Anię z Zielonego Wzgórza, jakoś przypadkiem moja córa nazywa się właśnie Ania :D Podoba mi się opis rzeczywistości, to, że odczucia mieszają się ze scenami. Jest kolano, jest opis odczucia bohatera, na tyle to fajnie wypada, że czytający potrafi poczuć to co bohaterowie, bardzo to lubię. Nie ma się wrażenia, że to testy zderzeniowe z kukłami, a prawdziwe życie - wielki plus za to, znać Twój warsztat i fajną, ludzką empatię. Dodatkowo Lato spychające jesień, ojej, ja ja lubię takie personifikowanie! Długość tekstu na początku mnie przeraziła, ale początek na tyle zachęcił, że wciągnęłam całość z przyjemnością. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń