ARSENAŁ

niedziela, 13 października 2019

[31] Alianci Nocy: Jesień ćwierćwiecza ~SadisticWriter

Ta część AN jest takim krótkim opisem rozkmin, jakie miałam, kiedy 10 października rzeczywiście wybiło mi 25 jesieni. Spodziewałam się małego kryzysu, w końcu to już ćwierć wieku, ale odkryłam, że… totalnie nic się nie zmieniło. Poza tym to tylko liczby. I o tym właśnie jest ten tekst.

***
Nie wiedziałam dokładnie, w którym momencie wybiła północ. Może wtedy, kiedy pod prysznicem śpiewałam Jingle bells, wyrażając tym samym skrytą nienawiść do jesiennego czasu, który nastał w najmniej oczekiwanej, październikowej chwili. Może było to wtedy, kiedy myłam zęby i w myślach narzekałam, że moje dziąsła są tak słabe, że jakby ktoś mi przypierdolił, to krew polałaby się strumieniami. A może wtedy, kiedy ścieliłam łóżko i przyglądałam się z charakterystycznym dla mnie mordem w oczach dziurom w nowiusieńkiej, niebieskiej pościeli. Czynność nie była ważna. Po prostu w pewnym momencie zorientowałam się, że jest już kilkanaście minut po północy, a ja leżę do góry brzuchem i wpatruję się tępym wzrokiem w sufit, zastanawiając się, czy to będzie dzień, w którym poczuję, że się starzeję. 
Urodziłam się dziesiątego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku. Historia opowiedziana przez rodziców głosi, że w krótkim czasie zawładnęłam sercami wszystkich pracowników szpitala. Pielęgniarki nazywały mnie księżniczką i szczebiotały za każdym razem, kiedy spojrzały w moją niemowlęcą, niewiele jeszcze wtedy ogarniającą osobę. Ponoć dostałam od nich w prezencie koronkową czapeczkę, bo byłam tak uroczym noworodkiem (w mojej wyobraźni bycie ładnym zaraz po narodzinach graniczyło z cudem, ale być może byłam jakimś niebieskookim wyjątkiem). Dzisiaj trudno mi sobie wyobrazić kogoś, kto szczebiocze nade mną, smyrając mój nieforemny nos, który nie miał w sobie już nic z tej dziecięcej kartoflowatości. Prędzej obdarzyłabym go sławnym, mrocznym spojrzeniem, skutecznie odstraszającym ludzi w pociągu. Tylko jedna rzecz się od tamtego czasu nie zmieniła. Wciąż byłam księżniczką.
– Wszystkiego najlepszego z okazji dnia, w którym zaczynasz się starzeć. Mam dobrą wiadomość: wkrótce umrzesz.
– To nie tak miało być, mon cheri.
– Skończyła właśnie dwadzieścia pięć lat. Już bliżej jej niż dalej do wieku średniego, a tym samym do śmierci. Ćwierćwiecze, czaisz to? Jak jebnie ci ten wiek, to już tylko umierasz.
– Nie skończyłam jeszcze dwudziestu pięciu lat – mruknęłam od niechcenia, zamykając oczy. Standardowo przerwałam tę niekorzystną dla obu stron kłótnię. Kiedy Nathaniel i Maru zaczynali wymieniać się spostrzeżeniami, gęby nie zamykały im się, póki ktoś im nie przerywał. – Skończę je po dziewiętnastej. Dajcie mi być jeszcze przez chwilę żywą. Czasami lubię być żywa, przynajmniej do momentu, kiedy nie chcę być martwa. – Zmarszczyłam czoło. Bywały momenty, kiedy zastanawiałam się, co robiłam na filologii polskiej. Bywały też momenty, kiedy się zastanawiałam, co robiłam na świecie. – Poza tym jeszcze się nie starzeję. Jestem w procesie przedłużonego dorastania. Większość nieznajomych wciąż myśli, że jestem niepełnoletnia. Czekam na moment, kiedy moja twarz zacznie wszystkim mówić: „Właśnie ukończyłam osiemnasty rok życia!”. Aż się dziwię, że tylko w sześćdziesięciu procentach przypadków jestem pytana w sklepie o dowód. – Zamyśliłam się. – Czy znowu za dużo nie gadam?
– Panie doktorze Verneville, mamy już pierwsze oznaki starzenia się. Nieuleczalne gadulstwo, plus próba udowodnienia tego, że jest się młodszym niż w rzeczywistości się jest – odpowiedziała z wrednym uśmieszkiem moja zła kopia.
Nathaniel przewrócił oczami, ostentacyjnie wzdychając.
– Wiek nie jest ważny. Przecież w głębi serca wciąż jesteś dzieckiem, prawda? – spytał pocieszająco mój towarzysz. – Taką małą księżniczką, która lubi kolor różowy i wszystko, co urocze.
– Przedłużenie dorastania – podsumowałam równocześnie z Maru, tak samo znudzonym głosem. Przewróciłam się na drugi bok i tym razem obdarzyłam tępym spojrzeniem ścianę. Jak na złość, wtedy kiedy chciałam iść spać, musiał mi się na głowę zwalić wesoły duet. 
– To bardzo ciekawy przypadek ludzkiego istnienia. Zachowanie dziecka, wygląd nastolatki, ale wiekowo to już jesień ćwierćwiecza – podsumował Nathaniel.
Poczułam, jak drga mi powieka. Gdyby to była bajka, pojawiłby mi się w tym momencie na czole czerwony krzyżyk oznaczający wnerwienie. W swojej wyobraźni właśnie zwijałam brudną skarpetkę i uderzałam nią Nathaniela prosto w czoło, a jako że moi towarzysze żyli w świecie, który sama stworzyłam, było to zdarzenie w najwyższym stopniu realne, a co za tym idzie, zwinięta skarpeta nokautowała swoje ofiary jak gracz wykonujący fatality w Mortal Kombat
– Warto było mnie złościć? Po tym wszystkim? Bądź szczery – powiedziałam, oglądając kątem oka, jak Nathaniel próbuje się pozbierać, odklejając z twarzy biały pasek bawełny zdobiony szarymi, uroczymi kotkami. Oczywiście jego trudom towarzyszył szaleńczy, diabelski wręcz śmiech Maru. 
Nieważne, ile miałam aktualnie lat. Wciąż byłam tą samą osobą. Może moje upodobania z roku na rok nieco się zmieniały – dwa lata temu nie lubiłam grzybów i sera camembert, a poza tym bardziej jarali mnie blondyni o słodkich, niebieskich oczach. Może moja twarz nieco się zmieniała, czasem tyłam, czasem chudłam, czasem farbowałam lub ścinałam włosy, dla odmiany kupowałam nowe okulary lub minimalnie zmieniałam styl ubioru. Czasami zmieniały się moje priorytety – od zwiedzania restauracji sushi po maniakalne kupowanie książek, ciuchów czy testowanie nowych kawiarni. Ale to wciąż byłam ja. Istota na pograniczu realiów i wyobraźni, która uczyła się siebie każdego dnia. 
Wszystkiego najlepszego – bo każdy na to zasługuje w dniu, w którym się urodził.



2 komentarze:

  1. Wow. Świetnie napisane. Człowiek dosłownie zanurza się w tym co czyta.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej! :)
    Za wiele razy składałam Ci życzenia, więc się powstrzymam ;) Ale nic mnie nie powstrzyma od napisania tego: TO. JEST. KURDE. ŚWIETNE!
    Gdybym nie znała Cię osobiście tyle lat (pięć, dasz wiarę?!), to dzięki powyższym linijkom bym Cię poznała i z pewnością polubiła. Dios, jak ja się mogę z tym utożsamiać! Tak, jesteśmy różne, ale mamy też dość ze sobą wspólnego, bym może nie przeglądała się właśnie w lustrze, ale gdzieś tam dojrzała siebie.
    Ciekawe i takie prawdziwe przemyślenia! Świetnie wpleceni Nathaniel i Maru, całość z taką iskierką komizmu, przyjemna i jakoś tak budująca. Dziękuję Ci za to.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń