ARSENAŁ

niedziela, 29 września 2019

[29] Spotkaj się ze mną ~ Miachar


            Mój najdłuższy tekst spośród tych tygodniowych. Ze sporym researchem i wieloma językami (zromanizowane, ale pewnie i tak trudne do wymówienia, zwłaszcza w jednym przypadku), które są w mniejszym lub większym stopniu tłumaczone przez bohaterkę lub przez kontekst, w jakim padają. Jednostrzałowiec, bo potrzebowałam dać ujście pewnym przemyśleniom. I lubię jedzenie. I za bardzo wczułam się w Mr. Sunshine. Bywa.
            Miłej lektury.

            ...NOWHERE TO RUN FROM THIS...
            Uwielbiałam, kiedy wokół mnie toczyło się jednocześnie tak wiele rozmów, że aż trudno było zdecydować, której z nich się przysłuchiwać. Uwielbiałam ten ruch, jaki panował w lokalu i to, że prawie stale ktoś potrzebował skorzystać z moich usług. Uwielbiałam także to, iż udając, kogo tylko klient potrzebował, mogłam być sobą, bo nikt nie uznawał mnie za wariatkę. Akceptowano tu moje pofarbowane na morski kolor włosy, niedziwiono na widok mojego uśmiechu, a szczebiot kilku języków, jaki wydobywał się z moich ust, został uznany za moją największą zaletę i był przyczyną, dlaczego tak wielu przejezdnych trafiało tutaj, a nie do innych barów w obrębie kilometra od portu. Uwielbiałam to, że tu pasowałam i nikt – przynajmniej na razie – nie myślał o tym, by mnie stąd wyrzucić.
            Dzwonki przy drzwiach odezwały się ponownie, a do środka weszło dwoje stałych klientów, którzy uśmiechnęli się do mnie i pomachali na powitanie. Odwzajemniłam to.
             Croeso! – zawołałam, podchodząc bliżej. – Miło mi znowu panów widzieć. Stolik już na panów czeka. Podać ciemne piwo jak zwykle? – zapytałam, prowadząc ich na miejsce.
            Dobrze wiedziałam, że tak będzie, ale kultura nakazywała nie pokazywać, że coś o nich jest mi znane.
            – Tak – odparł niższy z mężczyzn, młodszy i pod krawatem. – I orzeszki, koniecznie solone. – Kiwnęłam głową na znak, że przyjęłam zamówienie, na co uśmiechnął się przyjaźnie. – Diolch, Jang-mi.
            Także się uśmiechnęłam i powtórzyłam słowo, które w ojczyźnie mężczyzn miało proste astosowanie.
            Croeso. Zaraz wracam.
            Przy barze była akurat obecna tylko jedna barmanka, ale na szczęście dla mnie ta, którą lubiłam i z którą się dogadywałam. Bo nie ze wszystkimi miałam tak dobrze.
            – Ale dzisiaj ruch, c'nie? – zapytałą radośnie, używając skrótu, i pokazała mi swoje białe uzębienie w szczerym uśmiechu. – I coś mi mówi, że tak będzie do późnej nocy.
            – I bardo dobrze – odrzekłam. – Pomyśl, ile napiwków uda nam się dzisiaj ugrać, jeśli tylko damy z siebie wszystko. – Puściłam do niej oczko, na co się roześmiała.
            – Na pewno będzie ich dużo, jeli znowu dasz się namówić i zaśpiewasz Franka Sinatrę. – Pochyliła się ku mnie i wyszeptała: – Ponoć ktoś się ostatnio popłakał, jak zaśpiewałaś In other words I love you.
            Wzruszyłam ramionami na to wyznanie. Nie dbałam za bardzo o to, jak inni odbierają mój śpiew, ważne były wynikające z tego napiwki, dzięki którym nieźle zarabialiśmy. Jeśli w ten sposób mogłam pomóc kolegom, to chętnie zaczęłabym śpiewać nawet i teraz.
            – Mogą sobie płakać, byle nie zapomnieli o monetach – powiedziałam i zabrałam dwie butelki ciemnego piwa, kufle i mieseczkę z oczechami, by spełnić czyjeś oczekiwania i dostarczyć zamówienie.
            Mężczyźni byli pogrążeni w rozmowie, kiedy stawiałam przed nimi naczynia, milczałam więc i zebrałam puste szklanki z sąsiedniego stolika. Dzwonki przy drzwiach zabrzmiały kolejny raz. Odwróciłam się w ich stronę i uśmiechnęłam do także znanych już klientów.
            Buenas tardes! Como estan ustedes?
           
Część z przybywających tu przejezdnych to pracownicy fabryki położonej na wyspie kilkanaście kilometrów od miasta. W barze zjawiali się najczęściej w piątkowe i niedzielne popołudnia, czyli wracając z wyspy lub też czekając na statek, by się na nią dostać. Przez pięć nocy zajmowali przyzakładowe mieszkania i tam spali, ale weekendy spędzali w mieście z rodzinami lub tutaj, jeśli byli samotni. Tych drugich łatwo mi było rozpoznawać i dostosować język do ich pochodzenia. Choć czasami pomyłki się zdarzały.
            Przybyli Argentyńczycy w liczbie pięciu wylewnie się ze mną przywitali, odpowiadając na moje pytanie i zajmując ostatni z okrągłych stolików, przy którym wszyscy się zmieścili. Patrzyłam, jak z ich twarzy odpływa stres ostatnich dni, jak się odprężają, i kolejny raz uderzyła we mnie myśl o misji, jaką wypełniam. Dawałam tym ludziom chwilę, kiedy ich życie, troski i problemy nagle zawieszone były gdzieś nad nimi, ale ich nie atakowały. Chwilę odpoczynku i zapomnienia, radości i zamroczenia, by wychodząc stąd, czuli się choć odrobinę lepiej. To ważna misja, dlatego musiałam się starać i robić wszystko, by dobrze ją wypełniać.
            Popatrzyłam na nich uważnie i odchrząknęłam.
             Cinco cervezas oscuras, dos platos de carne y una ensalada con frijos,
¿de verdad?
            Zaklaskali wszyscy i roześmiali się jak jeden mąż, gdy i przy nich wiedziałam, co chcą zamówić.
            S
í, excellente! – odparł jeden z nich.
            Uśmiechnęłam się.
            Bien. Un momento, por favor.
           
By wypełnić ich zamówienie, musiałam udać się do kuchni i tam zlecić przyszykowanie dwóch talerzy z marynowanym, smażonym mięsem – drobiowe i wieprzowe plastry z dodatkiem sosu szefa – oraz sałatki z trzema rodzajami fasoli. By do niej dotrzeć, musiałam skierować się w pobliże baru i minąć kilka stolików. Właśnie przechodziłam obok jednego z nich, gdy niespodziewanie znajoma postać porzuciła swoje miejsce i ruszyła w stronę wyjścia. Nie był to nieznany widok, wiedziałam, co się święci, dlatego dopadłam do tego mężczyzny, chwyciłam go za kołnierz białej koszuli, zatrzymując go tym samym.
            Chottomatte, Tsuda-san – odezwałam się. – Chyba jeszcze nie zapłacił pan za tę butelkę sake i miskę ramenu – zauważyłam, na co Japończyk wyraźnie się zmieszał.
            Gomene, Jang-mi. Właśnie miałem to zrobić... Widzisz, bardzo się spieszę i...
            Nie czekałam na jego wyjaśnienie, podprowadziłam go po prostu do baru, gdzie nabiłam na kasę jego rachunek i zmusiłam bez użycia przemocy, by zapłacił. Nie mogłam pozwolić sobie na to, by oszukał mnie tak, jak pierwszego wieczoru. Nauczyłam się, jak sobie z nim radzić, gdy stwarza problemy.
            Arigatō, Tsuda-san – powiedziałam, wydając mu resztę. – Miłego wieczoru.
            Odszedł, mamrocząc coś do siebie pod nosem, a ja przeszłam do kuchni, by tam przekazać zamówienie.
            Uwielbiałam wiele reczy w tym lokalu. Uwielbiałam – w większości – ludzi, z którymi pracowałam, bo udało nam się stworzyć rodzinę, której obecnie nie miałam blisko siebie. Uwiebiałam te popołudnia i wieczory, kiedy był duży ruch, bo cały czas można – trzeba! – coś robić. Uwielbiałam widzieć na twarzach klientów zadowolenie. Uwielbiałam także zapach alkoholu, który wydobywał się z rozbitych, niekoniecznie przypadkiem, butelek i wżerał w drewno. Uwielbiałam to wszystko, bo składało się na miejce, gdzie w końcu czułam się jak u siebie.
            Znacie to uczucie, które dopada nagle? Przeczucie, że to, czego bardzo się obawiacie, zaraz się zjawi i spróbuje zachwiać w posadach wasze życie? Ja znałam to uczucie i szczerze nienawidziłam. Pojawiło się u mnie akurat po tym, jak postawiłam na stole Argentyńczyków ich zamówienie, i nakazało mi spojrzeć w stronę drzwi, przy których dzwonki odezwały się już bodajże setny raz.
            Jęknęłam w duchu, kiedy on przekraczał próg, by mi się zaprezentować i pokazać, że w ogóle się nie zmienił. Wyglądał tak samo, jak w chwili naszego pożegnania, kiedy z zimną krwią łamałam dwa serca. Zaczęłam się wycofywać, by zniknąć za ladą baru, niech ktoś inny go obsłuży.
            – Witamy! – zagrzmiał szef, który niedawno dotarł i także robił za kelnera. – Proszę zająć stolik przy oknie, jest już wysprzątany! Zaraz ktoś do panów podejdzie! – Błagałam bogów, bym to nie musiała być ja. – Jang-mi!
            Nadzieja matką głupich. Oczywiście, że w tej chwili nie mogło być nikogo innego, kto by obsłużył tego gościa i jego świtę, bo jak zwykle nie ruszał się nigdzie bez swojego doradcy i ochroniarza. Jakby sam nie potrafił stawić czoła czyhającemu na niego światu.
            Odetchnęłam głęboko, by wziąć się w garść, ale nadal tkwiłam ukryta za barem niczym tchórz. A przecież nim nie byłam.
            Nan gwaenchanh-a – powiedziałam sobie, by zmusić się do wymaganego ruchu. –  Gwaenchanh-a.
            Ale nie do końca było w porządku. Mogłam wmawiać sobie, że jest inaczej, ale wystarczyło, bym ruszyła w stronę tej trójki, a budowana przez kilka ostatnich lat pewność siebie wzięła w łeb. Myślałam, iż uda mi się podejść tak, by zauważyli mnie dopiero przy stoliku, ale nic z tego. Najwidoczniej szukali mnie wzrokiem od chwili, kiedy szef wykrzyknął moje imię. Nie było już dla mnie drogi ucieczki.
            Sacr
ébleu – wymamrotałam pod nosem, łapiąc znane mi spojrzenie prawie czarnych oczu, i ruszyłam w stronę stolika.
            Patrzyli na mnie uważnie, oceniająco, bo w końcu zmieniłam się, gdy oni nadal wyglądali tak samo.
            – Dobry wieczór – przywitałam się, używając języka całego świata. Witam w El Mundo. Mogę zaproponować coś do picia z najlepszych trunków, jakie istnieją, oraz przystawki ze wszystkich krajów globu. Co sobie panowie życzą?
            Nie odpowiedzieli, a ja musiałam to wytrzymać, choć zaczęło boleć mnie serce, kiedy byłam w ich towarzystwie. Byli wspomnieniem szczęścia, jakie miałam, i które straciłam dla dobra obu rodzin, za którym bardzo tęskniłam, bo już nigdy nie miało ono do mnie powrócić.
            Nie chciałam, by on się na mnie skupiał i witał, ale moje pobożne życzenie wypowiedziane w głowie na nic się mogło zdać. Nie miałam takiej mocy, powinnam zachować się, jak przystało.
            – Jang-mi – wymówił moje imię z czułością, po czym wstał z krzesła, które sobie zajął, podszedł do mnie, by chwycić za ramiona, przyciągnąć do siebie i przytulić. – Nareszcie. Tak długo cię szukałem. Tęskniłem.
            To było takie niesprawiedliwe. To ja jako nisko urodzona musiałam wyrzec się wszystkiego i budować swoje życie z dala od domu, a jemu się wydaje, że miał prawo za mną tęsknić? Niedoczekanie.
            Wywinęłam się więc z tego objęcia, wyprostowałam i skłoniłam przed całą trójką.
            – Witajcie – powiedziałam. – Panie Gyesan. – Młodzieniec chciał zareagować, ale nie mógł powtrzymać moich manier. – Panie Go-mun. – Najstarszy z mężczyzn też skinął głową. – Panie Bong Eo. – Ochroniarz uśmiechnął się lekko i poruszył, jak wypadało. – Pewnie ciężko panom z dala od kraju. Proszę się rozgościć, za chwilę przyniosę soju. Życzą sobie panowie jakąś specjalną przystawkę?
            Popatrzyli po sobie, jakby nie sądzili, że zapytam o to ponownie. Jakby nie do końca wierzyli w to, iż porzuciłam swoją ojczyznę, by pracować w takim miejscu jak to. Cóż, nie byłam od spełniania ich założeń, a od obsługi i pomocy w tym, by choć na chwolę zapomnieli o swoich problemach.
            Doradca odchrząknął i spojrzał na mnie wyraźnie zmieszany.
            – Ja to bym poprosił o miskę udonu, jeśli go serwujecie.
            Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością, iż przerwał ciszę i odnalazł się w sytuacji, która tu wystąpiła. Wiedziałam, że szef przypatruje się mojej pracy, nie mogłam więc urządzić żadnej sceny, choć miałam na to olbrzymią ochotę, i zmusić do złożenia zamówienia. Wszystko powinno dziać się naturalnie.
            – Oczywiście, że serwujemy, i powiem panu, że jak na Anglika nasz kucharz świetnie sobie radzi z koreańską kuchnią. Będzie pan zadowolony.
            – A czy macie może – teraz głos zabrał Bong Eo, ośmielony przez starszego towarzystwa – banchan i pierożki mandu?
            Także na to pytanie zareagowałam szczerym uśmiechem.
            Mullon-iya – odparłam. – I chętnie je podam, o ile nie boi się pan znowu jeść przygotowane przeze mnie kimchi.
            Zaśmiał się i wyraźnie rozluźnił.
            – Przecież wiesz, że je uwielbiam. Poproszę więc.
            Skinęłam głową i spojrzałam na ostatniego z mężczyzn – tego, który świdrował mnie wzrokiem, za którym też tęskniłam, choć powinnam nienawidzić, i którego widok sprawiał mi tak wielki ból.
            – A co będzie dla pana, hrabio?
            Drgnął zaskoczony, iż zdołałam zwrócić się do niego tym słowem. Hrabia. Angielski Earl, który był jego imieniem, jeśli nie używał swojego nadanego po urodzeniu. Gyesan, czyli hrabia. Był hrabią, bo pochodził z arystokracji, takie też nosił imię w obu językach, jakich na co dzień używał. I choć od upadku Joseon minęło już ponad sto lat, a pochodzenie i przodkowie nie powinni rzutować na teraźniejszość, to akurat w naszym przypadku to robili. On był hrabią, ja potomkinią niewolników. I w oczach jego rodziny nieważne były moje zdolności i charakter, a właśnie pochodzenie. To dlatego porzuciłam swój świat i dotarłam tutaj, blisko morza, które jedynie odrobinę przypominało mi o domu.
            Patrzył na mnie z lekko rozwartymi ustami, ale nic nie mówił. Jakby zapomniał, że to potrafi.
            – Panie? – Doradca trącił go łokciem. – Nie ładnie tak panience Choi nie odpowiedzieć.
            Dopiero po tej uwadze Gyesan otrząsnął się z tego, co trzymało go przez chwilę, z emocji, i odezwał się:
            Soju. Tylko soju. Gamsahabnida.
            Kiwnęłam głową.
            – Dobrze. Proszę poczekać, niedługo przyniosę.
            Skłoniłam się, omijając hrabiego wzrokiem, i odeszłam do kuchni. Po drodze, by czymś zająć swoje poruszone tym spotkaniem ciało, zebrałam pozostawione na stolikach puste kufle, talerze po tapas, miski po zupach i z takim ładunkiem wparowałem do pomieszczenia, gdzie niemiecki pomocnik maestra gotowania spojrzał na mnie z niemym pytaniem wypisanym na twarzy.
           
In Ordnung – wymamrotałam tylko i przekazałam, co teraz należy przygotować.
            Wróciłam za bar, skąd wzięłam zapas butelek z rodzimym alkoholem, kieliszki oraz sztućce – w tym trzy pary pałeczki, bo nie wierzyłam w to, by Gyesan zjawił się tu tylko w celu upicia. Nigdy tego nie robił, wątpiłam, by czas to zmienił.
            Gdy ponownie zmierzałam do stolika kamratów, zostałam zatrzymana przez jednego z Argentyńczyków. Widać było, iż zdobył się na odwagę, by mnie tak zaczepić, za jego plecami widziałam kolegów, którzy trzymali za niego kciuki, domyślałam się więc, o co może chodzić.
            Disculpe, Rosa – przywykłam do tego, że przetłumaczyli moje imię na swój język – czy mogę mieć do ciebie prośbę?
            Por supuesto. O co chodzi?
            – Wiem, że kończysz po jedenastej... W takim razie... Spotkaj się ze mną po pracy, por favor!
            Ostatnie słowa prawie wykrzyknął, czym zwrócił na nas uwagę wszystkich klientów i całego personelu. Z tego powodu spalił największą cegłę na świecie i wywołał oklaski i okrzyki swoich kolegów. Ja, gdybym nie nauczyła się bycia opanowaną w każdej sytuacji, pewnie właśnie wypuściłabym z rąk tacę i narobiła niezłego rabanu, zamiast tego obdarzyłam Latynosa firmowym uśmiechem.
            Con gusto. – To mogła być przyjemność obcować z kimś nowym. –
¿Vamos a ir a la playa?
           
Odwzajemnił uśmiech, ewidentnie chętny przystać na mój pomysł.
            Que idea tan buena! Voy a esperar para ti – odparł, po czym pochylił się i niespodziewanie cmoknął mnie w policzek. – Gracias, Rosa.
            De nada.
            To naprawdę nie było nic wielkiego, a z pewnością poprawiło mężczyźnie humor. Koledzy gratulowali mu udanego zaproszenia na randkę, a ja doprowadziłam soju do tych, którzy tak bardzo go oczekiwali.
            Mianhage, że tak długo. – Postawiłam przed gośćmi naczynia. – Niedługo przyniosę także przystawki.
            Gamsahabnida – wspólnie podziękowali doradca i ochroniarz, po czym młodszy zaczął nalewać alkohol.
            Za to hrabia nie był zainteresowany piciem, tylko mną.
            – Co to było? – zapytał chłodno. – O co mu chodziło?
            Nie mógł tego wiedzieć, bo nie rozumiał języka, w którym toczyła się rozmowa. Odległość też zrobiła swoje.
            – Zaprosił mnie na randkę po pracy – wyznałam, po czym odwróciłam się na pięcie i poszłam do kuchni, po drodze robiąc to, co zwykle.
            Słyszałam za sobą jakąś małą szamotaninę i surowy głos doradcy, ale nie interesowało mnie, czego dotyczyła. To nie był mój interes. Powinnam skupić się na swojej pracy, w końcu jeszcze tyle było przede mną.
            Miałam nadzieję, że naszym klientom zasmakują specjały, do których przykładałam rękę – bardzo liczyłam na kimchi według rodzinnej receptury mojej babci – dlatego nie tylko przyniosłam przystawki, ale też zatrzymałam się przy stoliku na dłużej, by usłyszeć opinię.
            Bang Eo sięgnął w pierwszej kolejności właśnie po pikantną kapustę. Poczułam ulgę, kiedy na jego twarzy pojawił się błogi wyraz.
            – O rany – odezwał się. – Wiedziałem, że będzie takie dobre. – Puścił mi oko, skinęłam mu głową.
            Go-mun nabrał łyżką trochę rosołu i skosztował, po czym uśmiechnął się.
            – Nie jest słony, jak dobrze!
            Wiedziałam, że to bywa zmorą, dlatego poradziłam kucharzowi, by przystopował ze szczyptami tej białej śmierci. Jak widać, wychodziło mu to na dobre.
            – Miło mi to słyszeć – powiedziałam i zerknęłam na hrabiego.
            Potraktował to jako znak. Nim któreś z nas mogło go powstrzymać, porzucił swoje miejsce przy stole, by podejść do mnie, chwycił moją rękę powyżej nadgarstka i pociągnął za sobą.
           
Gaja.
            Nawet nie zapytał, czy chcę iść razem z nim.
            Próbowałam się wyrwać, ale na nic mi się to zdało. Próbowałam przywołać wzrokiem któregoś z kelnerów, ale nikt nie zareagował. Próbowałam krzyknąć, ale głos uwiązł mi w gardle. Próbowałam, a cholera – nic z tego nie wyszło.
            Nie było miejsca, dokąd mogłabym pobiec, uciec od tego, co się wydarzyło, i od konsekwencji, jakie wynikły w następstwie. Nie mogłam też uciec od Gyesana, kiedy po wyjściu z lokalu przyparł mnie do ściany budynku, tym samym chroniąc odrobinę przed deszczem, który wziął we władanie port. Mężczyzna przyglądał mi się uważnie, zachowując powagę, a mnie zbierało się na płacz.
            – Proszę, daj mi spokój – wyszeptałam. – Jebal.
            – Nie tęskniłaś za mną? – Zamknęłam oczy, byle na niego nie patrzeć. – Nie myślałaś o mnie każdego dnia i nie bolało cię przy tym serce?
            Aniyo. – Jeszcze raz spróbowałam się od niego uwolnić, nie wyszło. – Nie myślałam o tobie ani nie tęskniłam, jedynie płakałam za domem, z którego twoja rodzina mnie wygnała! – krzyknęłam zrozpaczona i chciałam odepchnąć hrabiego.
            W odpowiedzi on jedynie mnie przytulił.
            – Jak możesz tak mówić, Jang-mi? Czy nasze wspólne lata, nasze uczucie... Nasza miłość nic dla ciebie nie znaczyła?
            To był cios poniżej pasa. Nie powinien mówić o tym, co straciłam, takim tonem, jakby to była tylko moja wina.
            – Między nami nie było upendo – odparłam, używając słowa miłość w języku suahili. W ojczystym nie dałabym bowiem rady go wypowiedzieć. – Gdyby istniała, ty też byś wtedy walczył. Zamiast tego pozwoliłeś, bym wyjechała. Dlaczego zjawiasz się teraz, po trzech latach? Po co? Czego ode mnie chcesz?
            Rozpacz przekułam w złość, to ona nakazała mi otworzyć oczy i spojrzeć w czerń przepaści, którą zamknięto w jego oczach. On także na mnie patrzył, zamieniony w ból, jakby nie mógł czuć niczego innego.
            Poza jednym.
            – Bo mimo wszystko nadal cię kocham, Jang-mi. Salanghae. I zrobię wszystko, byś dała mi szansę, byśmy znowu byli razem.
            – Twoja rodzina...
            – Moja rodzina – powiedział to twardo i z mocą, jakby w tej chwili chciał złożyć mi jakąś obietnicę – nie ma tu nic do gadania. To już nie jest Joseon, nie nasze pochodzenie nas określa, a nasz charakter i czyny. – Uniósł rękę i palcami delikatnie dotknął mojego policzka. – A ty, Jang-mi, jesteś najlepszą osobą, jaką w swoim życiu poznałem. Ta narzucona rozłąka upewniła mnie w tym, że nie ma nikogo innego, przy kim chciałbym spędzić resztę swoich dni. Kocham cię. Tak bardzo cię przepraszam.
            Nie umiałam zapanować nad łzami. W tej chwili uderzyło we mnie to, co wiedziałam, a do czego nie chciałam się przyznać – przez te lata nikt zdołał dotrzeć do mojego serca, z nikim się nie spotykałam, bo chciałam spotkać się z Gyesanem. Dzisiejsza zgoda na randkę nie była szczerością, a próbą wywołania zazdrości. Pragnęłam dowodu na to, że hrabia przybył tutaj dla mnie, że nie jest to podyktowany przez los przypadek. W tej chwili miałam pewność, ale nie wiedziałam, co powinno teraz nastąpić.
            Znowu miałam coś porzucić? Kolejne miejsce i ludzi, bo nadarzyła się okazja do powrotu? Bo znowu rysuje się przede mną przyszłość? A jeśli nie będzie ona taka, jak chcę? Co wtedy?
            Patrzyłam na hrabiego, na tego, którego umiłowałam, i czułam się taka samotna.
            – Czego chcesz? – zapytałam.
            – Być z tobą już zawsze. Kochasz mnie jeszcze?
            Gdybym się zastanawiała, oznaczałoby to, że uczucie minęło. Wiedziałam, co czuję, ale to nadal mógł być problem.
            – A co, jeśli nie?
            Hrabia postąpił o krok, nie pozostawiając między nami zbyt wiele pustej przestrzeni, i objął mnie całym sobą.
            – Wówczas uczynię wszystko, byś pokochała mnie na nowo.
            Brzmiało to tak prosto, ale wiedziałam, że tak nie będzie. Nowe oznaczało przedefiniowanie starego, zużycie wielu pokładów sił, a nie mogłam stwierdzić, czy mi ich wystarczy.
            Deszcz przybrał na sile, Gyesan przytulił mnie mocniej, ale to mogło nic nie znaczyć. Mogło być wszystkim, jak i niczym. Neony nad naszymi głowami głosiły radośnie, że oto znajdujemy się przed światem.
            Mój świat właśnie znowu wyrywał mi się z rąk i nie mogłam przewidzieć, czy tym razem nie zniknie na zawsze.
           
           
           

2 komentarze:

  1. Moglaby z tego powstać fajna seria. Bynajmniej nie przeszkadza mi ze długi tekst, lubie sie wgryźć w takie i na dłuższą chwile pozostać w ich świecie. Choć wiem ze napisanie długiego tekstu ba tygodniowe wyzwania nie jest łatwe.
    Mieć taki talent i wykorzystywać go tylko dla pieniędzy... Jakby znalazla w tym troche miłości to może cale jej życie by sie odmieniło za sprawa śpiewania.
    Asertywna ta kelnerka i widzę, ze trzyma wszystkich w ryzach.
    Ta mozajka językowa dodaje kolorytu do całego tekstu. Urozmaica i wprawia w oslupienia za każdym razem gdy przyzwyczaje sobie ze juz czytam po polsku a to Bang! Inny język 😉
    Spotkanie po latach. Chyba bedzie nieprzyjemnie.
    Widze ze zlamane serce dalej boli. Wiedzialam ze coa takie sie wydarzy az ciarki mnie przeszły.
    Bardzo wciągające. Jesli najdzie cie napisac kontynuacje to chetnie przeczytam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tam się cieszę, że długi tekst. Długość nie ma znaczenia XD
    Okej, już na samym początku mamy budowaną tajemnicę, bo nie za bardzo wiem, czym zajmuje się bohaterka. Przychodzimi na myśl pani, parająca się najstarszym zawodem świata, ale nie przeszkadza mi to, bo uważam, że w pisaniu wszystkiego należy spróbować. Jedźmy dalej, bo jestem ciekawa!:D
    Aha, okej, to ja nie trafiłam, czyli pani jest barmanką. Dobrze, że zna się na swoim fachu :)
    Ciężko się wgryźć w tekst przez wstawki w innym języku. Jest to jakaś ciekawostka, coś nowego, ale osobiście wybija mnie z rytmu czytania. Fajnie by było, jakby na końcu dodawane były tłumaczenia, gdyż jak pojedyncze zwroty są zrozumiałe, tak pełne zdania czasem niekoniecznie. A zawsze można się czegoś nauczyć.
    Podoba mi się natomiast przywiązanie bohaterki do miejsca, w którym pracuje. Widać, ze wkłada w to całe serce, stara się, choć nie do końca rozumiem jej przeszłość. Po części rozumiem jej zaangażowanie i przywiazanie do pracy. Bardzo fajnie przedstawiłaś złamane serce. Choć tego nie pokazuje, czuć od bohaterki jej ból i tęsknotę. Przybiera maski, ale widać, co kryje się w głębi.
    Ma urok ten tekst. Przygotowałaś się i na pewno poświęciłaś temu dużo czasu, plus dla ciebie :) Znalazło się parę literówek i połkniętych literek, ale fabularnie trzyma się to wszystko spójnie :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń