ARSENAŁ

niedziela, 24 lutego 2019

[3] Alianci Nocy: Just another other day ~ SadisticWriter


Kiedy byłam w gimbie, lubiłam siadać sobie z boczku z zeszytem i rozmawiać ze swoimi postaciami, które wyrwałam z różnych wymyślonych przez siebie uniwersów. To dzięki temu powstała grupa, którą nazywałam Alianci Nocy, a tym samym opowiadanie o nich. To była chyba jedyna historia, w której stworzyłam siebie w takiej postaci, w jakiej naprawdę istnieję. Codzienność dzieliłam na świat poza rzeczywistością i świat rzeczywisty. To było fajne! Dlatego skoro temat podpasował, postanowiłam do tych czasów wrócić. Poznajcie Maru, moją ciemną stronę osobowości. A tak w ogóle to poznajcie mnie, bo to pierwszy i pewnie ostatni tekst pisany z mojej perspektywy. Dziwne to takie, bez morału, słabo poprawione i bez większego pomysłu, ale… jest? Jest (ha, moje ulubione usprawiedliwienie). Coś mi się wydaje, że ten tekst zapoczątkuje nową serię (dobra, nową, ale starą).

***
– Kurwa.
          Uniosłam powieki i spojrzałam zaspanym wzrokiem w sufit. Jak zawsze reagowałam na każdy najmniejszy dźwięk żywym pobudzeniem. Byłam czujna jak mysz, która starała się wsłuchać w ciche syczenie węża chcącego ją pożreć na śniadanie. Maru była właśnie jak taki wąż. I lubiła mnie budzić o najmniej dogodnych porach.
          – Czego znów przeklinasz? – spytałam ochrypłym głosem, przecierając zamglone sennością oczy. Sięgnęłam dłonią za siebie, gdzie na białym stoliczku leżał telefon ubrany w chujowo zadrukowany (ale wciąż tani) pokrowiec, którego jedyną zaletą było trio uroczych Pusheenów sadowiących się pod tęczą. Była ósma rano, i tak, dla człowieka, który spał do jedenastej, to poważne wykroczenie poza zasady klubu naczelnych śpiochów.  
          – Bo się wyjebałam – warknęła moja czarna strona. Oczami wyobraźni widziałam, jak podnosi się z podłogi i otrzepuje krótką, obcisłą sukienkę. Pewnie zwyczajowo się nudziła, więc poszła na imprezę z zamiarem odnalezienia męskiej ofiary, której udowodni, że nawet jako kobieta miała mocną głowę. – Pieprzony Nathaniel znowu zostawił w kuchni swoje buty. Próbuję zrozumieć, czemu ten debil to robi.
          – Nie wiem, może dlatego, że lunatykuje? – spytałam, przenosząc się do pozycji siedzącej. Po ciężkim westchnięciu wydobytym mimowolnie z ust, ściągnęłam z głowy jelonkowy kaptur od piżamy onesie. Zastanawiałam się, dlaczego większość rzeczy, które posiadałam, było chujowej jakości. Uwielbiałam swój nocny outfit, a jednak dziury, które się na nim zdążyły rozgościć, świadczyły o lichej jakości materiału. Pamiętajcie, nie ufajcie Wishowi i innym chińskim gównianym sklepom internetowym.
          – Pierdolę go! – Maru tupnęła obcasem w podłogę, po czym już na spokojnie dopowiedziała: – W sumie to go nie pierdolę. Jeszcze.
          – Jeszcze? Przecież go nienawidzisz. 
          – Ale tyłek ma niezły. – Maru wzruszyła obojętnie ramionami.
          Przewróciłam oczami i przeskoczyłam przez leżące obok siebie zwierzaki – czytaj: czarnej psiej kulki w postaci niedorośniętego labradora i miniaturowego burego kota, którego przez jego puszystą sierść zawsze posądzano o nadwagę – z których to jeden zaczął wymachiwać ogonem, a drugi drzeć mordę o jedzenie. Kochałam ich, ale wiedziałam, że ta poranna radość była wywołana egoistycznymi pobudkami.
          Ruszyłam do kuchni. Nastawiłam wodę na kawę Inkę – ta normalna sprawiała, że umierałam niezliczoną ilość razy na zawał serca, który za każdym razem sobie wmawiałam.  Otworzyłam lodówkę i wyjęłam stały wegetariański zestaw składający się z jajek, kiełków do smażenia, cieciorki, pieczarek i ogórka. Ostatnio nie byłam kuchennie twórcza. Stosowałam sprawdzone kompozycje. Zdrowo, obficie, z jak najmniejszą ilością tłuszczu, w końcu musiałam mieć miejsce na tysiące kalorii, które zawierały się w słodyczach zjadanych kilogramami w nowych wrocławskich kawiarniach.
          W alternatywnym świecie Maru robiła to samo, co ja, tyle że ona była fanką mięsa. Czasami robiła sobie kanapki bez chleba, zawijając w szynkę schab. Nazywała to mięsnym rajem, ja zaś strawą z trupa. Może nie jadłam zabitych zwierzątek, ale moje pobudki moralne były mniejsze niż pobudki ekonomiczne i zdrowotne. Nie, nie należałam do sekty szalonych wegetarianów. Nie latałam nago po Wrocławiu z tabliczką: „ŻRYJ WARZYWA, MIĘSNA KURWO!”. 
          – Kurwa.
          Przewróciłam oczami.
          – Co znowu?
          – Windian wpierdolił całą nutellę. Jak ja teraz będę jadła kanapki z łososiem?
          – Nie wiem. Bez dodatku nutelli?
          – Wezmę masło orzechowe.
          – Odpieprz się od mojego drogiego masła orzechowego. Dałam za jeden słoik aż piętnaście złotych, a jestem jebanym studentem – warknęłam, ściskając w dłoni nóż, którym chciałam pokroić ogórka. Albo kogoś, kto mnie już od rana denerwował.
          – Skrój mi ogóra. Łosoś z masłem orzechowym i ogórkiem będzie zajebisty.
          Przewróciłam oczami, ale dla świętego spokoju uczyniłam, co mi kazała.
          Ja i Maru to dwa osobne światy. Dosłownie i w przenośni. Ona nie żyła w mojej rzeczywistości, ale ja mogłam żyć w jej rzeczywistości. To chyba najbardziej upierdliwa osoba ze wszystkich członków Aliantów Nocy. Nathaniel bywał wkurzający ze swoimi ciągłymi podrywami i nazywaniem wszystkich kobiet przydomkiem ma chérie lub carissima, Windian irytował swoją nadmierną radością i darciem się na pół alternatywnego świata, a Airly mroziła wszystkich jak moja niezniszczalna wrocławska zamrażarka, jednak to Maru stała na piedestale okrutności tego zgromadzenia. Może to dlatego, że była moją kompletną przeciwnością. Łączyły nas tak naprawdę tylko dwie rzeczy: obie lubiłyśmy przeklinać mimowolnie przeklinałyśmy i nie lubiłyśmy tych samych osób. Dla mnie Maru była ciemną stroną mojej osobowości, która uwalniała się w najmniej oczekiwanym momencie, na przykład wtedy, gdy siedziałam w pociągu odjeżdżającym do mojego rodzinnego miasta. Z reguły siadywałam na poczwórnych miejscach, mrożąc każdego przechodnia spojrzeniem okutym antarktycznych lodem. To dlatego z reguły miałam więcej przestrzeni dla siebie (chyba że akurat ludzie cisnęli się w pociągu jak dobrze zassane w plastikowym opakowaniu parówki). Maru miała też swój wkład w to, że żule podróżujące tramwajem nie próbowały wyciągnąć ode mnie hajsu. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby do mnie nie podchodzili. Towarzyszka mojej mrocznej niedoli lubiła się również włączać do wszelakich kłótni, aby pokazać swoją wyższość i zirytować wroga nadmierną dawką sarkazmu. Potrafiła zaleźć ludziom za skórę, ale tylko wtedy, kiedy oni sami rozpoczynali batalię lub dawali powód do zaczęcia słownej bitwy. Może to i dobrze, że czasem przejmowała nade mną kontrolę. W starciu z ludźmi wolałam być oprawcą niż ofiarą.
          – Kurwa!
          – Czego przeklinasz? – tym razem pytanie zadała mroczna, choć wciąż bratnia część mojej duszy.
          – Przypaliłam jebane jajka! – Spojrzałam w bok, ponieważ w tym samym momencie z tostera wyskoczyły zwęglone kromki razowego chleba. – I pieprzone tosty.
          Czasami potrafiłam stać kilka minut w jednym miejscu, pogrążając się w zamyśleniu, a potem przypalać wszystko, za co się tylko zabierałam. Dziwiłam się, że wciąż nie spaliłam kuchni, choć było już od tego blisko. Oczywiście zamiast gasić płonącą foremkę z ciasteczkami, szczerzyłam się jak dziecko, które postanowiło, że zostanie w przyszłości piromanem.
          – Nic nowego. Jesteś ofiarą losu. – Po tych słowach Maru wepchnęła do ust mięsną kanapkę i skacząc po kuchni w bosych już teraz stopach, zaczęła śpiewać: – Made the toast, burnt the eggs, never got the hang of them! Just another other day!
          No, tak. Zapomniałam o tym, że słuchałyśmy również tej samej muzyki, co często wobec mnie wykorzystywała. Dziwnym trafem wiele ze znanych mi piosenek pasowało do mojego nędznego życia. Zupełnie jakby wszyscy ci rockowi artyści siadali ze mną w małym pokoiku z zeszytem na kolanach, zapisując w nich notatki na mój temat, tak jak robili to psycholodzy czy psychoterapeuci.
          Skrzywiłam się pod nosem, chwyciłam za patelnię i ze złością wrzuciłam ją do zlewu. Zdecydowałam, że dzisiaj zjem kanapki z serem.              
          Just another other day.

         

         
           

4 komentarze:

  1. Hahaha <3 Zacznę od tego, że kupiłaś mnie "miesnym rajem" - po prostu piękne <3 Co do tekstu, świetna sprawa, idealny na poniedziałek :D Od razu tak jakoś mi raźniej :D Gratuluję pomysłu i odwagi ;) Bardzo fajny pomysł na alternatywną wersję, opis postaci przemyślany i dobrze wpleciony :D I sam nie wiem co tu jeszcze pochwalić. W każdym razie bardzo mi się podobało :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Tekst genialny poprotu. Najlepsze wyrażenie to" mięsny raj " . Ten genialnie wpleciony opis postaci z którą mnie łączy tendencja do przeklinania.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie pomyślałabym, że druga połówka to może być druga strona naszej osobowości. Fajnie, że podeszłaś oryginalnie do tematu.

    Po pierwsze: Potępiamy Wish
    Po drugie: Maru to imprezowa bestia i nerwus straszny:)
    Po trzecie: też już lata temu zmieniłam kawę na Inkę, ileż można z normalną kofeinową bombą wytrzymać hahha

    Wegetariańskie motto powaliło mnie na łopatki!

    Ciekawe rozważania na temat tekstów pisenek...hmmm coś w tym jest:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej :)
    Maru to takie przeciwieństwo z punktami stycznymi, że tak to ujmę; postać, którą polubiłam za jej charakter. A "mięsny raj" stał się znakiem rozpoznawczym tego opowiadania.
    Świetne dialogi, zarysowane postaci i okoliczności sceny. Miło było to przeczytać.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń